Łukasz Malaka i Egon Muller.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Witam ponownie moi kochani. Jeśli myślicie, że u Egona było zawsze z górki i zawsze wygrywał, to jesteście w dużym błędzie. Sukcesów było wiele, sam je wypracowałem i często je oczywiście wspominam. Smutnych momentów też było sporo, ale po co do nich wracać. Dziś będzie o tym, pisząc żartobliwie, że pomagać nie zawsze warto…

 

W 1986 zostałem zaproszony na turniej w Amsterdamie. Pojechaliśmy trochę za szybko i okazało się, że mamy sporo czasu do zawodów. Oczywiście ruszyliśmy „na miasto” . Chcieliśmy posiedzieć w kafejce, a od niej dzieliła nas ulica. Spojrzałem w lewo, w prawo, tak mi się dziś wydaje, i mniej więcej w po paru krokach na jezdni dostałem „strzała” od jadącego samochodu. Jak mi opowiadano, poleciałem w powietrzu jakieś dwadzieścia metrów. Pamiętam, że „otrzeźwiałem” z powodu bólu w kolanie. Szybko przetransportowano mnie do szpitala. Tam lekarz po badaniach stwierdził, że musi usunąć mi rzepkę z kolana. Brzmiało groźnie. Pomyślałem, iż lepiej skontaktuję się ze swoim lekarzem. Mój mechanik dowiózł mnie na wózku do szpitalnego telefonu i zasięgnąłem z Amsterdamu konsultacji u swojego niemieckiego lekarza. – Egon, pod żadnym pozorem nie dawaj usunąć sobie rzepki. Jak usuną, to koniec z żużlem. Wracaj do Kieł, rano się widzimy – usłyszałem. Tak też zrobiliśmy. Wypisałem się ze szpitala, do samochodu i w drogę. Kawy w kafejce nie wypiłem, zawodów nie odjechałem  i na domiar złego pod szpitalem okradli nam samochód, gdzie były między innymi cztery tysiące marek. Tyle było z tego całego Amsterdamu. 

W Kiel mnie zoperowano, parę długich tygodni się leczyłem, aż pomyślałem, że pora wracać do żużla. Pojechałem jakieś dwie imprezy na średnim przyznam poziomie i był koniec sezonu. Zimę spędziłem na dochodzeniu do formy, bo jednak czułem, że z tą nogą nie do końca jest tak, jak być powinno. 

Zima minęła, nadchodził sezon 1987, a ja cieszyłem się jak głupi. Wróciłem do pełnej formy. Pierwsze zawody ligowe w Neuenknick. Stawka taka sobie, więc jadę, aby pokazać, że Egon mimo pauzy wciąż potrafi. Przed zawodami podchodzi do mnie jakiś zawodnik i pyta, czy bym mu nie pożyczył… kasku, bo swojego zapomniał. Żal się chłopa zrobiło. Miałem zawsze przy sobie dwa, na wypadek gdyby jeden ucierpiał. Egon oczywiście kask pożyczył, ku uciesze bliżej nieznanego kolegi z toru. Podjeżdżam do swojego pierwszego startu, startuję, wchodzę w łuk i nagle dostaje uderzenie w bok motocykla. Lecę wprost w drewnianą bandę z prędkością ponad 100 kilometrów na godzinę. Uderzyłem i poczułem niesamowity ból. Wiedziałem, że stało się coś poważnego. Coś, czego do tamtej pory nie przeżyłem.

Jako, że nie było helikoptera, do kliniki w Kiel jechałem karetką, która była eskortowana przez policję na sygnale. Badania wykazały uszkodzenie kręgów lędźwiowych. Przyznam, mocno się bałem czy nie skończę na wózku. Przeszedłem konieczne lekarskie „interwencje” i się w szpitalu kurowałem. Wiecie co? Pamiętajcie powiedzenie „przyjaciół poznaje się w biedzie”? Zaraz po wypadku drzwi sali, w której leżałem, się nie zamykały. Z każdym dniem otwierały się coraz rzadziej, a po tygodniach zostali Ci, o których mogę do dziś powiedzieć przyjaciele. Regularnie odwiedzał mnie m.in. Alois Wiesbock, gość, który był jednym z najgroźniejszych rywali w mojej karierze.

Media nie zostawiały suchej nitki. – Koniec kariery Mullera. Już nie wróci – czytałem przeglądając rano prasę. Oczywiście Egon wrócił pod koniec sezonu, ale kolejne miesiące po wypadku były ciężkie, nie tylko zdrowotnie. Miałem umowy ze sponsorami i ci może słusznie zaczęli się jak jeden mąż domagać zwrotu pieniędzy, które mi dali. Nie wiedziałem co robić, myślałem, aż wpadłem na pomysł, że jedyna droga to muzyka i powrót do śpiewania. Skontaktowałem się z Mike’m Maarenem z Hamburga. Wtedy był producentem i gwiazdą śpiewającą Italo Disco. Ustaliśmy, że ja napiszę tekst a on muzykę i zrobimy hit. Nie uwierzycie, ale tak się stało. To tak powstał utwór „Win The Race”, który w Niemczech był na szczytach list, a w Anglii w pewnym momencie wyżej od Roda Stewarta z jego kawałkiem „Sailing”. Zarobiłem na tym utworze tyle, że finansowo dobrze stanąłem na nogi, fizycznie wkrótce również.

Zastanawiacie się skąd w tytule „zwyczaj: kasku lepiej nie pożyczaj”?. Ironia losu. Już tłumaczę. Ten gość, który we mnie wjechał w Neuenknick to był ten sam, któremu pożyczałem kask. Kto wie, czy by wystartował, gdybym ja wtedy nie zrobił dobrego uczynku… Od tamtej pory, gdyby ktoś chciał kask ode mnie pożyczyć, pewnie bym się długo zastanawiał…

EGON MULLER