Żużel. Spotkanie z prezesem: Rufin Sokołowski. „Miejsce prezesa jest na trybunie honorowej. Unia była gigantyczną rodziną”

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Wszystkich naszych czytelników zapraszamy na nasz nowy cykl pt. „Spotkanie z prezesem”. O wspomnienia z lat prezesury zapytaliśmy byłego sternika Unii Leszno – Rufina Sokołowskiego.

 

Za pańskiej kandydatury zapewne dużo było meczów, które zapadły w pamięci. Czy potrafiłby Pan wskazać jednak jeden szczególny?

Rufin Sokołowski: Zwycięstwo Unii Leszno w Bydgoszczy w 2001 roku. To była faza zasadnicza, w której Polonia była liderem i miała w swoim składzie Tomasza Golloba, Piotra Protasiewicza czy Indywidualnego Mistrza Świata, Marka Lorama. Byliśmy wówczas na ostatnim miejscu w tabeli i żeby mieć możliwość barażu, musieliśmy wygrać jeden z trzech meczów wyjazdowych u jednego z medalistów, czyli  we Wrocławiu, Bydgoszczy albo w Toruniu. My wybraliśmy Bydgoszcz, gdyż pojedynek w Toruniu był ostatnim meczem, a nie można było odkładać wszystkiego na ostatnią chwilę. Mecz we Wrocławiu poświęciliśmy, żeby pokonać Polonię. Świadomie przegraliśmy tam z kretesem, by rywale myśleli, że nie wierzymy już w utrzymanie i do końca sezonu pojedziemy w krajowym zestawieniu, objeżdżając przy tym juniorów. Tym zaskoczyliśmy Polonię, która nas zlekceważyła. Udało nam się spowodować cud i pokonać Bydgoszcz, która cały tydzień przygotowywała się na torze twardym i tak też miała ustawione motocykle. My pewną psychologiczną intrygą, przed samym meczem, nakłoniliśmy ich do zbronowania i zalania toru. I wygraliśmy ten mecz chyba sześcioma punktami.

Wiemy, że transfery są nieodzowną częścią tej dyscypliny. Ma Pan jakieś ciekawe wspomnienia związane z negocjacjami?

Był jeden taki moment, że z jakiegoś powodu podpadł mi Roman Jankowski. I „zemsta prezesa” polegała na tym, że jak Roman przedstawił swoje warunki kontraktu, to ja się na nie od razu zgodziłem. Gdy już dopełniliśmy formalności, to powiedziałem, że byłem przygotowany na połowę większą stawkę i dodałem „jak chcesz tyle, to dobrze”. I Roman poszedł z tą wiadomością do domu.

A który transfer do klubu uznałby Pan za najlepszy z perspektywy czasu i wyników?

Sebastian Ułamek na sezon 2002. Nie mieliśmy wtedy takiego wsparcia z miasta jak w dzisiejszych czasach. Brakowało nam około 200 tysięcy rocznie w budżecie na trzeciego zawodnika, dzięki któremu moglibyśmy walczyć co roku o medale. Takiego, który zrobi ponad 10 punktów, jak i Roman Jankowski, a później Leigh Adams i Krzysztof Kasprzak. Ten moment, w którym pozyskaliśmy Ułamka, dał nam srebrny medal. Dla Sebastiana to był najlepszy sezon w życiu. Chyba w siedemnastu na dwadzieścia meczów przekroczył 10 punktów.

Myśląc o najlepszym sezonie za pańskich rządów który rok by Pan wskazał?

Powiedziałbym, że trzy sezony. Pierwszym był 1995, w którym jeździliśmy w drugiej lidze i borykaliśmy się z gigantycznymi problemami. Ale tak my jako zarząd, zawodnicy, trenerzy, pracownicy klubu czy kibice, chcieliśmy utrzymać Unie przy życiu. To był sezon, gdzie byliśmy jedną, gigantyczną rodziną. Nikt nie mówił o pieniądzach. A pod względem sportowym, był to sezon 1996, który jechaliśmy także w drugiej lidze. Liczyła wtedy 11 zespołów, a my wygraliśmy wszystkie 22 mecze. Nie wiem czy ktoś miał kiedykolwiek taką serię. Pamiętam, że mieliśmy około 800 nadwyżki małych punktów, co bardzo drogo klub kosztowało. Jechaliśmy w większości meczów w składzie 3 seniorów i 5 juniorów. Trzeci to sezon 2002, w którym zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski. Mieliśmy gigantycznego pecha. Wtedy obowiązywał inny regulamin. Liczyła się suma punktów z rundy zasadniczej i rundy finałowej. W tej drugiej jechało się mecz i rewanż, każdy z każdym z pierwszej czwórki. Przegraliśmy mistrzostwo jednym punktem. W rundzie finałowej byliśmy lepsi od wszystkich w dwumeczach. W dzisiejszym regulaminie bylibyśmy mistrzami.

Na jakie problemy napotkał Pan w pierwszych miesiącach po przejęciu klubu?

Pamiętam, że jak wszedłem do sali tradycji i zobaczyłem puchary, to zrobiło mi się mokro na plecach. Pomyślałem „w co ja się wpakowałem?”. Podszedł do mnie człowiek o nazwisku Andrzejewski, który był kasjerem w klubie. Zapytałem, ile mamy pieniędzy. „600 zł, bo tyle zebraliśmy na składkach” – odparł. A ile do zapłacenia? „Panie, kto by to zliczył?”. Zeszliśmy do warsztatów i zapytałem, jaki mamy sprzęt. „Połamana rama i jeden zepsuty silnik” – usłyszałem. Podszedł do mnie chłopak i zapytał wprost „Kiedy będzie jakaś kasa?”. Tym chłopakiem był Roman Jankowski. Odpowiedziałem mu: „Damy radę!”.

Co zaskoczyło Pana pozytywnie podczas pierwszych miesięcy prezesury?

Tak naprawdę zaskoczeniem największym był sam wybór na prezesa. To tak jakby pojechał Pan w tym tygodniu na wycieczkę do Izraela, poszedł zwiedzać jakąś Synagogę i wyszedł z niej jako główny rabin. Tak było ze mną.

Czy miał Pan zwyczaj pojawiania się na meczach w parku maszyn? Jakie ma Pan w ogóle zdanie na ten temat?

Ja na palcach jednej ręki bym policzył mecze, na których byłem w parkingu. I to tylko wtedy, kiedy warunki stadionu na wyjeździe powodowały, że my jako kibice leszczyńscy byliśmy gdzieś w pobliżu. Generalnie uważam, że miejsce prezesa jest na trybunie honorowej. Ja sam powiedziałem podczas pierwszego przemówienia po wyborze na Prezesa, że w klubie będzie dobrze, jeśli każdy będzie robił to, co do niego należy. Prezes i zarząd będą załatwiali warunki i pieniądze, trenerzy organizowali zajęcia sportowe, trener główny ustalał skład i prowadził mecz, a zawodnicy jeździli przyzwoicie. Tej zasady się zawsze trzymałem. Prezesi, którzy są w parkingu i próbują coś tam podpowiadać, w moim przekonaniu, postępują jak idioci. Mogą być stuprocentowo pewni, że jeżeli będzie porażka, to w swoich wspomnieniach trenerzy napiszą, że przegrali, bo prezes wymusił jakąś zmianę, a oni chcieli inaczej. To wprowadza też nerwowość, bo prezesa zawsze generalnie ludzie się boją i czują przed nim respekt. To on decyduje ile pieniędzy dany zawodnik czy trener zarobi. Prezes naraża się na możliwość kompromitacji dlatego, że nerwy w parkingu są tak duże, iż prędzej czy później zdarzy się sytuacja, w której prezes powie coś zawodnikowi po przegranym biegu, a ten np. w nerwach walnie mu w pysk. Wtedy autorytet tego prezesa będzie zerowy. Tak że to nie ma ani jednego aspektu pozytywnego.

Pamiętam tylko jeden mecz i jeden epizod, w którym byłem aktywny w parkingu. To był mecz decydujący o naszym „być albo nie być”. Musieliśmy zremisować 15 bieg, aby wygrać mecz i mieć możliwość jazdy w barażach. Pamiętam, że wtedy podszedłem do parkingu i powiedziałem Romanowi Jankowskiemu i Leigh Adamsowi przed biegiem, że co by nie było, jak tylko zobaczą zielone światło, mają natychmiast puścić sprzęgło i jechać do przodu. Roman Jankowski zapytał: „A jak ktoś wjedzie w taśmę?” Odpowiedziałem: „To najwyżej jednego wykluczy, a nie dwóch. Nam potrzebny jest remis”. Powodem takiego zachowania było to, że sędzią meczu był sędzia Józef Piekarski z Torunia. Obserwowałem przez kilka lat jak on sędziuje i zauważyłem pewną tendencję. Mianowicie, gdy mecz jest na styku i ostatni bieg o wszystkim decyduje, to on zawsze postępował tak samo – włączał zielone światło i natychmiast uruchamiał taśmę. Ja to miałem w swoich notatkach, więc podszedłem do zawodników, przekazałem im to i rzeczywiście dokładnie tak się stało. Pamiętam, że Leigh Adams i Roman Jankowski wyjechali dwa motocykle przed rywalami. Wygraliśmy ten bieg 5:1.

Jakimi metodami starał się Pan wypromować klub, tak, aby kibice z wielu dostępnych w mieście dyscyplin wybrali właśnie żużel?

Przede wszystkim polityką cenową. Opierała się na takiej zasadzie, że przez całe prawie 60 lat Unii Leszno, które było przede mną, każdy zarząd starał się budować więź z kibicami dla przyszłych prezesów. Polityka biletowa polegała na tym, że dzieci wchodziły prawie za darmo. Był także rozbudowany system ulg i tym podobne. Ja ten system tylko rozbudowałem. Wprowadziliśmy bardzo duże ulgi dla emerytów, rencistów, bezrobotnych, kobiet i to powodowało, że potęgowaliśmy zasadę prowadzenia wnuczka przez dziadka na stadion, żeby wprowadzić nawyk oglądania żużla na żywo. Telewizja służyła tylko temu, by obejrzeć sobie powtórkę tego meczu, a wrażenia mieć ze stadionu. Udało się doprowadzić przeze mnie do takiej relacji z „szalikowcami” Unii Leszno, że oni byli elementem ochrony, który pilnował porządku na stadionie i nie prowokował żadnych burd z gośćmi. Przeciwnie, „szalikowcy” pilnowali młodych kibiców, którzy mieli po 12/13 lat i próbowali grać rolę takich „nieokiełznanych”. Wówczas starsi i mądrzejsi „walili ich po łbie” i przez 10 lat praktycznie nie było żadnej zadymy. Przed sezonem spotykałem się na piwie w klubie z szefami wszystkich grup z Leszna i uzgadnialiśmy wzajemne reguły gry. W zamian za to, szefowie tych grup, dostawali legitymacje „in blanco” i wypełniali je nazwiskami ludzi, którzy mogli wejść za 5 zł. Ci ludzie kupowali te bilety, przychodzili i pilnowali porządku. Jeżeli mieli tam jakieś rozgrywki z szalikowcami innych klubów, to robili to poza stadionem. Gdy kończyłem rządy i przyszli moi następcy, ten system zlikwidowano. Różnica była taka, że „szalikowcy” forsowali na siłę bramki, a i tak nie płacili za bilety. Na trybunach zaś było „ciekawiej”.

Czy poza rządzeniem Unią, w wolnym czasie znajdował Pan czas na realizację innych pasji?

Mało kto wie, że w czasie mojej prezesury, w Unii Leszno były dwie sekcje – żużlowa oraz… brydża sportowego. Ta druga była sekcją najsilniejszą na świecie. A dlaczego tak uważam? W owym czasie na świecie liczyły się trzy reprezentacje: Włoch, Stanów Zjednoczonych i Polski. Reprezentacja kraju składała się z trzech par, a dwie pary reprezentacyjne były parami z Unii Leszno. Poza tym, mieliśmy parę Pszczoła-Kwiecień, która była mistrzami świata OPEN (Otwarte Mistrzostwa świata – przyp.red). Wtedy trzykrotnie chyba zdobyliśmy tytuł mistrza Polski w brydżu sportowym. Była to więc taka symbioza intelektu i szybkości. Jedną reprezentowała sekcja brydża sportowego, a drugą sekcja żużlowa. Dziś, jak sobie odpoczywam, to również grywam towarzysko w brydża sportowego.

Opracował PAWEŁ CYRSKI