Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Wracając do kolejnego żużlowego „dawnych wspomnień czaru” chciałbym się odnieść do moich wspomnień z Wybrzeżem Gdańsk. Nosiłem się z tą myślą już od pewnego czasu. Na to, że napiszę coś o tej drużynie właśnie dzisiaj złożyły się dwa czynniki. Pierwszy to taki, że każdy z nas „wciągających” się w żużel jako dziecko wcześniej czy później zaczyna zdawać sobie sprawę, że ukochana drużyna nie tylko jeździ u siebie, w domu, ale także rozgrywa mecze w gościnie, u widywanego przeciwnika „w domu”, gdzie ściga się już znacznie trudniej niż. Dla mnie pierwszym widzianym meczem wyjazdowym było właśnie spotkanie w Gdańsku, choć nie przyjechał tam wtedy Włókniarz. Drugim czynnikiem był ostatnio opublikowany wywiad na SF z byłym, zasłużonym zawodnikiem Wybrzeża Gdańsk z lat 70. i 80. – Bogdanem Skrobiszem. Ale po kolei. Bo moją wizytę w Gdańsku poprzedziło jeszcze wcześniejsze spotkanie „oko w oko” z Wybrzeżem…

 

Mój pierwszy życiowy sezon „od dechy do dechy” to sezon ’79. Otóż 29 kwietnia 1979 roku, dwa dni przed pochodem pierwszomajowym, do Częstochowy zjechał srebrny medalista ’78 GKS Wybrzeże Gdańsk… Było zimno tak, że hej, ale stadion w starej konfiguracji, z czarnym 398-metrowym torem i drewnianymi ławkami był pełen ludzi. Czekałem jako małolat na przyjazd Wielkiego Zenka Plecha, ale Zenek nie przyjechał. Nawet nie był awizowany. Nie planował on albo jego kierownictwo klubu wizyty pod Jasną Górą. Notabene, Zenek debiutował w barwach Wybrzeża właśnie w Częstochowie w 1977 i zdobył 17 punktów w 6 biegach.. Tym razem go nie ujrzałem, ale co się odwlecze…

W tamtym dniu Wybrzeże poniosło sromotną klęskę 72:36, choć potem w rewanżu w Gdańsku odrobili to z nawiązką 75:33. Tam Zenek wystąpił, a nie stawił się Józek Jarmuła, a więc było sprawiedliwie w dwumeczu. Wracając do starcia w zimne, z ołowianymi chmurami, choć bez deszczu, kwietniowe popołudnie. Wtedy Bogdan Skrobisz pojechał makabrycznie, zdobywając trzy jedynki w pięciu biegach. Mnie oczarował wtedy niski blondynek Andrzej Marynowski, niemiecki gdańszczanin jak się później okazało.

Jechał jak „swojak na swoim torze” w czarnym, matowym skórzanym kombinezonie z nogawkami wypuszczonymi na buty, co normą stało się jakieś 20 lat później. Poza tym dwucyfrówkę zrobił jeszcze młodzieżowiec Mirosław Berliński, który potem tak pięknie się rozwinął. Trzecim i ostatnim „pozytywem” był jadący z „siódemki” jeżdżący trener Henryk Żyto, którego gdy dojrzałem na prezentacji, z siwą burzą włosów, to jęknąłem w głębi serca: „mój Boże, przecież to dziadziuś”. Henryk miał wtedy bodajże tylko 41 lat, a ja już teraz mam 54 lata i wciąż czuję się młody Grzegorz Dzikowski wtedy był jeszcze na głębokiej rezerwie. Zaczął maszerować do góry dopiero gdzieś od połowy 1980 i prześcignął Mirka Berlińskiego, choć temu ostatniemu „pomogła” poważna kontuzja kręgosłupa na torze w Związku Radzieckim. Potem wrócił, ale jeździł już ostrożniej. Jeśli chodzi o Henryka to… ot taki paradoks jak staro w dzieciństwie postrzegamy 40-latków, a potem jako 50plus siebie postrzegamy młodzianami… Wracałem do domu na Tysiąclecie tą samą linią co zawsze, czyli „13” bardzo zauroczony moim spotkaniem z Wybrzeżem, choć Zenka nie ujrzałem na żywo.

Rozpoczęły się wakacje. Cały miesiąc spędzałem z babcią, a i także 10 dni z rodzicami w Jastarni, na Półwyspie Helskim. W międzyczasie nabawiłem się tam ostrej anginy i bredziłem parę dni, ale zastrzyki z polbicyliny zrobiły swoje w przeciągu 48-godzin. Tak, wtedy były w obiegu prawdziwe leki.

Oczywiście śledziłem ligę. Mój Włókniarz rozbił Śląsk Świętochłowice z Pawłem Waloszkiem w Częstochowie i trzymał się „szpicy”… W sobotę 16 czerwca miał jeździć u siebie ze średnim, mocno średnim wtedy Apatorem – Stalą Toruń i po ewentualnym zwycięstwie… no no… Wiedziałem jednak, że w niedziele dzień później, 17 czerwca, na Elbląską w Gdańsku przyjeżdża Stal Gorzów, którą miałem na rozkładzie w Częstochowie dopiero 19 sierpnia… Stal awizowała Edwarda Jancarza, a Wybrzeże „swojaka” Zenona Plecha.

Przez poprzedzający tydzień, biorąc w pośladki polbicylinę, żyłem tylko tym meczem. Wcześniej miałem obiecane u mego taty, że jedziemy naszą Warszawą 204 wraz z trzema kumplami z ośrodka wczasowego na ten mecz. Wyruszyliśmy z Jastarni w godzinach przedpołudniowych i około godziny 15 pierwszy raz w życiu zameldowałem się pod stadionem GKS-u Wybrzeża. Potem będę tu wracał podczas kolejnych letnich pobytów na Wybrzeżu, ale o tym w innym, jednym z następnych opowiadań, bo to byłoby za długie. Na parkingu samochodowym nasza rejestracja SF 8682 została doskonale rozpoznana. Gdańszczanie idący do wejść stadionowych pytali o wczorajszy mecz Częstochowy z Toruniem (Częstochowa wygrała i w tym momencie była liderem i tak było do półmetka, a potem był drastyczny marsz w dół). Weszliśmy na trybuny. Panował piękny gorący letni dzień przetykany letnim gdańskim zefirkiem (tzn. wiaterkiem). Pierwsze rozczarowanie: spiker obwieszcza, że na stadion nie dotarł Edek Jancarz i że pojedzie za niego rezerwowy Ryszard Dubiec. Po czasie dowiedziałem się, że wtedy Stal miała ochotę na zwycięstwo i Edek podróżował promem, jednak finał był taki, że zabrakło około 8 godzin na stawienie się na czas.

No cóż, myślę sobie, przecież Stal ma jeszcze fenomenalnego Rembasa, „wędrowniczka” Bolka Procha… Są Nowak, Fabiszewski, Woźniak i Towalski. Będzie na styku. Za to był Zenek Plech witany jak bożyszcze przez swoich kibiców… Mecz rozczarował, Wybrzeże robiło na torze co chciało. I to nie tylko Zenek i Andrzej Marynowski, ale i Berliński i Skrobisz… Ba! Rezerwowi, nieistniejący na torach rywali, Krzysztof Fede czy Andrzej Kołodziejczyk wykręcili też po 10-12 punktów czy Jan Kołacki, niespełniony talent… Gdańszczanie wozili całą ferajnę z Gorzowa jak chcieli. Tylko Jurek Rembas był sobą, zdobywał punkty i nabił ich chyba 14 w 6 biegach…  Proch wywalczył chyba 7, a Boguś Nowak, Fabiszewski, Towalski tylko po 5-6 punktów.

Wracałem do mojej Jastarni na dalsze plażowanie bardzo happy. W końcu widziałem na żywo Zenka Plecha. Widziałem na żywo dwie super drużyny, mistrza i wicemistrza 1978. Widziałem dream-team Gorzowa, choć bez Edka Jancarza. Jego zobaczyłem dopiero dwa miesiące później, 19 sierpnia, jak Staleczka przyjechała do Częstochowy. Siedziałem w drodze powrotnej na tylnym siedzeniu samochodu Warszawa 204. Za oknem zachodziło piękne, czerwcowe słońce. Opuszczałem Gdańsk niczym zawodnik po meczu na wyjeździe… Wtedy nie przypuszczałem nawet, że „żużlowo” tak bardzo zwiążę się z Gdańskiem i klubem z Elbląskiej na najbliższe 20 lat, czyli aż do roku około 2000.

PAWEŁ HUBKA