Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

W żużlu teraz niby sezon ogórkowy… Prezesi w mediach starają się trzymać twarz, ale coś czuję, że poza obiektywem są pełni niepokoju, a nawet strachu i często pojawia się u nich myśl czy „już nie czas nosić w kieszeni marynarki pampersa”. Tak na wszelki wypadek.

 

Przedstawiłem to dość satyrycznie, ale daleko mi do śmiechu czy nawet lekkiej ironii. Wszystkim nam daleko do śmiechu i wszyscy jesteśmy jacyś tacy… mocno zalęknieni. Z oddali więc patrzę systematycznie na „mojego” prezesa Świącika i tylko mogę podejrzewać, co się tam w jego głowie dzieje. Jakie tam burze, a nawet huragany mają miejsce. Jest bardzo ambitny i po wieloletniej obserwacji widzę, że autentycznie… kocha to! Kocha Żużel czy nawet tylko żużel… Z sezonu na sezon stara się stawiać sobie poprzeczkę coraz wyżej. Co rusz, to kontraktuje coraz lepszych… coraz większych zawodników i stara się to przełożyć na sukces drużyny, a więc klubu, nazwy, miasta, lokalnego środowiska. Aby w annałach zapisało się to, co najlepsze. Ale żyję już trochę na tym świecie i wiem już, że… życie to nie bajka.

Życie prezesa klubu jest bardzo ciężkie, jest nawet coraz cięższe z roku na rok, z sezonu na sezon. Z jednej strony chęć zaspokojenia ambicji swoich i środowiska, a więc dążenie do stworzenia dream teamu, marzenia, aby łut szczęścia w tym też sprzyjał i przełożyło się to na sukces. Z drugiej strony szara, a może i czarna rzeczywistość. Zawodnicy, mający niewątpliwie olbrzymie koszty własne, bo to przecież tak naprawdę już sprawnie działające firmy, stawiają coraz większe wymagania. Co tu owijać w bawełnę, coraz większe wymagania finansowe, bo przecież pewne sprawy muszą zaplanować „naprzód”, a jeśli nawet nie, to „ważne jest dziś, a nie jutro”, więc chcę tyle, ile chcę, a jeśli mi nie dasz tyle, ile chcę to, kochany prezesie, idę stąd i żegnam…

Taaak, bardzo trudne jest życie prezesa klubu… Dodatkowo i od kibica dostaje „kuksańca w żebro”, bo kibic zarzuca mu: „nie czuję mentalnego związku z drużyną, która cały czas rotuje”. Nie czuję więzi i już! Nie chcę chodzić na taką drużynę! I widzimy to w malejącej z roku na rok frekwencji na zawodach i kontrargument w postaci Lublina nie przekonuje mnie w mym wniosku…

Pokonując monotonnie za kółkiem, dzień w dzień drogę „dom – korpo”, o ironio (!) mijając codziennie, teraz już zaśnieżony stadion… Teraz przy nostalgicznych aczkolwiek „nie-moich”ośnieżonych poboczach drogi i mieleniu w mej głowie do „obecnych rozterek prezesów”, świta mi w głowie refleksja: jak to było dawniej? Jaką mentalność mieli ówcześni zawodnicy, czy mocno wiązali się z lokalną społecznością, czy wiązali się z nią na wieki? I powziąłem tam, właśnie za kierownicą zobowiązanie wobec samego siebie – skreślić poniżej parę zdań, parę myśli, a może i nie parę, a więcej… Co niniejszym tu i teraz czynię.

Dzieciństwo i wczesną młodość spędziłem na Tysiącleciu… Było wielkie podwórko i masa dzieci, w moim lub bardzo podobnym wieku. Po szkole, nie zaniedbując oczywiście nauki i wynikających z niej prac domowych, spędzaliśmy czas na podwórku. Latem to była piłka nożna i zabawa w Latę, Deynę, Kempesa, Ayalę czy Cruyffa lub braci van der Kerkhoff… Zimą było wylewanie na plac zabaw wody z hydrantu, za zgodą spółdzielni mieszkaniowej i lodowisko, a więc łyżwy wieczorem, a przed wieczorem dla ochotników mecze na łyżwach w hokeja. Ale gdy już wiosna była zaawansowana albo już lato się zaczynało i zmęczeni po piłce siadaliśmy „pod lipą”, to moi starsi koledzy zaczynali mi opowiadać swe emocje przeżyte na meczu żużlowym z ostatniej niedzieli…

Potrafiłem już wyłapać w swej wrażliwej główce padające nazwiska, takie jak Urbaniec… Gołębiowski…, a działo się to w pierwszej połowie fajnej jak dla mnie Epoki Gierka. Dowiedziałem się też wtedy, że w Częstochowie królują barwy biało-zielone. Tak sobie to zapamiętałem, że potem, gdy kolega z ławki szkolnej z podstawówki, Jacek Nowak, z którym przyjaźnię się do tej pory, a który niebawem potem przeżył swój epizod żużlowca, zadał mi zagadkę – w jakich kolorach kasków jeżdżą Włókniarze? A ja odruchowo odpowiedziałem: w biało-zielonych, a on sprostował: głuptasie! W czerwonych i niebieskich, bo w takich jeździ gospodarz meczu, a w Czewie są gospodarzami…

Pierwszy raz zobaczyłem, co to żużel w pradawnym telewizorze marki Nefryt i były to IMŚ 76 w Chorzowie i tam mocno trzymałem kciuki za –  a jakże! – Marka Cieślaka, Włókniarza, który zdobył 4 punkty… Ale wcześniej pamiętam, jak pewnego pięknego dnia końca września moja mama prowadziła mnie z przedszkola i weszliśmy na wielką manifestację… Było lepiej i mocniej niż na 1 maja, ale powód był tragiczny. Tak chowano Marka Czernego… Pamiętam taki flash, z trumną ponad głowami i kaskiem „orzeszkiem”, chyba koloru srebrnego lub szarego.

Wielkie Dni Włókniarza ’70 przeszły poza moimi receptorami świadomości i pamięci. Pozostała tylko końcówka Epoki Gierka i heroiczne 3 sezony walki o pozostanie w najwyższej klasie rozgrywek, zakończonych kiepskim, choć walecznym końcem w 1981. Ale to nie znaczy, że w międzyczasie nic się nie działo. W ośrodku zdrowia z moją mamą, pracowała pani Urszula Idzikowska, małżonka Marka, młodszego brata „Niuńka”, czyli Bronisława Idzikowskiego… Ba, przez całe 20 lat byli moimi sąsiadami, poprzez sąsiedztwo bloków mieszkalnych. Bardzo dużo chłonąłem opowieści o Bronisławie. Odziedziczyłem też parę pamiątek, jak na przykład ołowiany obraz miasta Liberec z wygranej eliminacji w Libercu. Poprzez małżeństwo „moich” Idzikowskich dotarłem wtedy, w tamtym czasie, także do rodziców Marka Czernego, wtedy już wiele lat po tragicznym wypadku. Mieszkali na głębokich tyłach ulicy Pułaskiego. Długo tam rozmawialiśmy. Wydawało się, że „czas zagoił rany”, ale czy czas może cokolwiek zagoić?

W międzyczasie, w roku 1980, pojechałem na letnie kolonie branżowe do czeskiego Popradu. Tam moją wychowawczynią była pani Sikora, z domu Kwoczała… Siostra Stefana naszej grupce podczas trzytygodniowych wakacji w każdej wolnej chwili opowiadała o Marianie Phillipie, o braciach Kaiserach, o Kupczyńskim i Stefanie Kępie oraz o lidze angielskiej w Leicester i o przyjaźni Stefana z Peterem Cravenem. Nawet w środku turnusu padła szaleńcza propozycja z naszej grupki wakacyjnych kolonistów, aby jechać na Finał Kontynentalny 1980 w Pradze, gdzie notabene świetnie pojechał Heniek Olszak z Falubazu i wszedł do finału światowego jako rezerwowy. Lato 1981 to częste spotkania w autobusie linii nr 13 z Krzyśkiem Żelazko, który już jako „zawodnik meczowy” pod numerem 10, w parze z Andrzejem Jurczyńskim w ten sposób, wsiadając na placu Biegańskiego, dojeżdżał na stadion dwie godziny przed meczem. Tę znajomość zawdzięczam memu ojcu, który jako brygadzista/mistrz miał na podorędziu ucznia – praktykanta Krzyśka w częstochowskich Zamkach, czyli Metalplaście… Już w autobusie wiele wiedziałem z „tła” meczu, który miał się dopiero rozegrać, ale o tym napiszę w innych wspomnieniach… Potem, gdy na lata dojrzałe, przeniosłem się na Lisiniec, Krzysztof stał się niemal moim sąsiadem. Bardzo przeżył śmierć starszego syna i rok po nim też odszedł.

Gdy zacząłem naukę w technikum i szykowały się praktyki zawodowe, a choć byłem pilnym uczniem, czasem coś wypadało i potrzebne było zwolnienie z zajęć., wtedy przez mamę, udawałem się do pani Jagody Rurarz, koleżanki mamy ze szkoły, która była radcą prawnym w Zakładzie Energetycznym. Doskonale pamiętam, jak mama powtarzała mi „chłopaku, żużel to bardzo niebezpieczne zajęcie. Jak pani Jagoda urodziła bliźniaki: Jacka i Agatkę, to jej mąż, Stanisław, bezzwłocznie skończył jazdę na żużlu i zajął się prawdziwym życiem i ty staraj się trzymać tej maksymy” A jednak ten żużel tlił się we mnie mocno, a wiele razy rozpalał się niczym żywy ogień… W drugiej lidze lokalnym matadorem stał się Dariusz Bieda, który ożenił się z „dziewczyną z naszej kamienicy” Małgorzatą… Ale jeszcze wcześniej, za moich czasów podstawówkowicza, jak nic a nic nie wiedziałem o żużlu i ludziach żużla, to od tyłu bloków, bardzo często podjeżdżała chyba żółta Zastawa lub Skoda 105 z przyczepką i dwoma motocyklami. Ludzie mówili, że do panny w drugim bloku podjeżdża po treningach „prezesowicz”, czyli żużlowiec Włodek Tomaszewski i wkrótce stamtąd wyprowadzał pannę młodą.

W tej samej klatce kolega miał brata stryjecznego, Kazimierza Bieńka, który walczył dzielnie jako młodzieżowiec pod numerem R-1 bo 16 była dla Józefa Kafla… Pod koniec lat 80-tych, gdy „spod czołgu” każdego ranka maszerowałem dziarsko 3 km na Polibudę, to znów widywałem na Księżycowej, pod przychodnią, pana Witka Jastrzębskiego wyprowadzającego małego ratlerka pod szkołę podstawową nr 1, gdzie małżonka pana Witka dyrektorowała. Wiedziałem też, że na ulicy obok, czyli Gwiezdnej mieszkał wtedy Marek Cieślak, ale jego nigdy tam nie spotkałem. Widocznie mieliśmy różne pory dla swych obowiązków. Ostatnie lata to częste spotkania „na ulicy” z panem Jackiem Filipem, czyli „,majstrem z POM-u” Sławomira Drabika oraz serdeczna więź na odległość (SMS-owa) z prezesem Marianem Maślanką czy też z wielkim kronikarzem Włókniarza – Markiem Soczykiem. Czyżby to znak czasów, czyli przejścia na „wirtual”? Jeśli tak, to nigdy do końca tego nie zaakceptuję…

Owszem ta ścieżka jest bardzo pomocna, ale nic nie zastąpi spotkań twarzą w twarz, nawet przypadkowych… Zaczynałem jako „niemy świadek”, jeszcze w wózku spacerowym, jak planujący przeskok do Czewy z Tarnowa „rider” Chorabik kupował Fiata 500 od mojego późniejszego wielkiego przyjaciela, nieżyjącego już blacharza lakiernika Zdzisława Paska, z którego synami utrzymuję bliskie kontakty. Niespodziewanie podczas wizyty w biurze klienta Tauronu, dwa miesiące temu spotkałem byłego „młodzieżowca”, Artura Zagułę, wysoko kwalifikowanego pracownika. Przegadaliśmy godzinę na słoneczku przed drzwiami, oczywiście z ogromną nostalgią wspominając żużlowe dzieje z jego czasów… Takie i podobne sytuacje mógłbym opisywać w nieskończoność, ale pora kończyć aby nie było za długo i za nudno.

Mam dziwne wewnętrzne odczucie, że to wszystko, o czym piszę nigdy się nie skończy… Ostatnio, w zeszłe lato spotykam mojego dawno niewidzianego kolegę z technikum, Zbyszka, obecnie dyrektora jednego z banków. Z racji tego, że byliśmy dla siebie wszyscy w klasie jak bracia, zaczynamy rozmawiać z wypiekami na twarzy i on mnie pyta: „wciąż żużel”? A musicie wiedzieć, że on był „żużlowym analfabetą” i takim pozostał. I wtedy on mówi: „Zaskoczę cię! Po latach dowiedziałem się od mojej żony, że mój „teść od zawsze”, Andrzej Nawrocki, to był żużlowcem i jeździł w Świętochłowicach i w Gdańsku!”. No tak, Andrzej, młodszy brat Roberta Nawrockiego oraz czterech Waloszków – Pawła, Wiktora, Józefa i Franciszka… Nazwisko inne, bo bracia przyrodni z Waloszkami. Świat jest duży, ale ten żużel i ludzie „stamtąd” idzie za mną od maleńkości… Dlaczego? Nie wiem.

Ostatnio znalazłem fajny kawałek na YouTube zatytułowany: „60 lat sportu żużlowego w Częstochowie”. Fajny montaż zdjęć czarno-białych z przeszłości, fajny podkład muzyczny „Przeżyj to sam” grupy Lombard. I to wersja studyjna, z takim fajnym „chórkiem anielskim” w tle przed ostatni raz śpiewanym refrenem. Można by to oglądać i słuchać w nieskończoność… Szczególnie w chwilach przygnębienia, chwilach oddechu, w każdej chwili, zawsze! Myślę sobie, prześlę to tym, których znam i którzy tym żyli lub wciąż tym żyją… Za chwilę kilka odpowiedzi zwrotnych, ale odpisał też prezes Michał Świącik, który generalnie nie odpisuje (bo i po co? Ma chłop ważniejsze sprawy na głowie). Ale tym razem pan Michał odpisał – „ja robiłem ten filmik”. No, to u mnie konsternacja. Piszę z niekłamaną szczerością „znakomity! Gratuluję i cieszę się!”. Na to po dłuższej chwili pan Michał odpisuje: „puściłem to pierwszy raz na sali sesyjnej w obecności żyjących wtedy jeszcze Miechowskiego, Goszczyńskiego, Kaznowskiego, Kwoczały, Kuciaka i paru innych… Po seansie wszyscy płakali…”. Nie zdziwiłem się, chociaż podczas tej wymiany zdań tylko pisaliśmy, poczułem, że prezes Michał się wzruszył, a i ja się wzruszyłem, bo wtedy, gdy mi to odpisał, to przed oczyma stanęły mi wszystkie obrazki, które tu dzisiaj Wam opisałem powyżej…

Tak, dziś zawodnik, bardzo dobry zawodnik, bo każdy jeżdżący w lidze zawodowej do takiego miana ma prawo, kalkuluje… Serce ma w rzeczy samej wciąż po lewej stronie, ale nie możemy wymagać od niego, aby pozostał z nami, lokalną społecznością na zawsze… Gdy znajdzie lepsze warunki, znika nam z oczu, bo przecież nie rodził się tutaj, nie chodził tutaj do szkoły. Pewnie dlatego kibice głośno mówią, że dzisiaj to nie to co było wczoraj. A wczoraj? Wczoraj to wszyscy (!) byli „chłopakami z naszej ulicy”. Widywaliśmy ich na co dzień – w sklepie, na poczcie, na spacerze w fabryce, na ulicy. Oni wrastali w naszą lokalną świadomość silniej i silniej. I nawet teraz, jak dodał prezes Michał: większości już nie ma, to oni wryli się swym byciem i życiem, swym istnieniem w naszą świadomość, tworząc w naszej historii wiele niezależnych równoległych ścieżek i budując tę naszą świadomość, której nie da się wyrzucić z głowy. Tak, to byli „Chłopacy z naszej ulicy”…

PAWEŁ HUBKA

PS. Tytuł jest „Chłopacy z naszej ulicy”, ale jak zauważyliście, jest to „bohater zbiorowy obojga płci”. Kryją się pod nim także żony, przyjaciółki, matki zawodników, a więc kobiety żużla, które trwały z lokalnymi matadorami. Trwały z nimi w jednym i tym samym miejscu, jakim jest nasze urocze miasto… i pozostawiły ślad w historii swych wielkich żużlowych bliskich…