Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Sześć razy startował w finale Indywidualnych Mistrzostw Świata. Przy trzecim podejściu do bycia najlepszym zawodnikiem globu, w 1990 roku w finale w Bradford, wywalczył upragniony złoty medal. W 1994 roku jego karierę zakończył upadek podczas spotkania Polonii Bydgoszcz z Apatorem Toruń. O kim mowa? Oczywiście o Szwedzie, Perze Jonssonie, który dziś obchodzi swoje 58. urodziny, a o czym mało kto wie, jako młody chłopak planował, że będzie mistrzem świata, ale w wyścigach na… motocrossie.

 

– Motocross był moją pierwszą miłością. Od tego sportu zaczynałem swoją karierę w sportach motocyklowych. Mój wujek odnosił sukcesy na motocrossie. (Torleif Hansen w 1978 był motocrossowym wicemistrzem świata w klasie 250 – dop.red.). Raz w motocrossowych  mistrzostwach Szwecji zająłem szóstą lokatę. W pewnym momencie uznaliśmy jednak z tatą, że będzie dobrze jak spróbuję swoich sił na żużlu i tak już zostało. Wujek nie był z tego zadowolony. Chciał, abym szedł w jego ślady. Pamiętam, że po finale w Bradford to do niego wykonałem pierwszy telefon. Powiedziałem: „ty byłeś wicemistrzem w motocrossie, a ja jestem teraz mistrzem na żużlu” – wspomina Per Jonsson

Jak się okazuje, tytułu mistrzowskiego być może by nie było, gdyby nie porażki, z których zawodnik wyciągał wnioski. Najbardziej zabolała go ta w finale jednodniowym w 1988 roku, rozegranym na torze w duńskim Vojens.

– Uważam, że miałem tak naprawdę dwa doskonałe sezony. W 1988 oraz 1992 roku. W 1988 byłem jeszcze cztery lata młodszy. Byłem jednym z faworytów i bardzo chciałem wygrać. Dla mnie liczyły się zwycięstwa. Tylko. Niestety w drugim biegu jechałem z czwartego toru. Byłem pierwszy i bieg został przerwany. W powtórce biegu zostałem wykluczony po kolizji bodajże z Nielsenem. Kompletnie uszło wtedy ze mnie powietrze. Kolejne starty to już nie było to samo. Mentalnie nie byłem już sobą. Uzyskałem chyba dziewięć punktów i zająłem piąte czy szóste miejsce. Od tamtego finału zacząłem pracować nad sobą mentalnie. Musiałem „ułożyć” głowę tak, abym nie myślał, że każdy bieg muszę koniecznie wygrywać. Można niekiedy być drugim, a na końcu też odnieść sukces. Ta praca mentalna w kolejnych latach bardzo mi pomogła. Bardzo dużo dała mi również po zakończeniu kariery, kiedy musiałem się uczyć żyć na nowo. Pomogła także dwa lata później w Bradford. Co do finału w 1992 roku we Wrocławiu, to uważam, że byłem w najlepszej formie, ale jednak fizycznie już cztery lata starszy niż Vojens. Po tym jak jak nad stadionem przeszła ulewa i wznowiono zawody po dwóch godzinach, najlepszy był Havelock, a ja musiałem zadowolić się srebrnym medalem. Po przerwie nie szło mi już tak dobrze – kontynuuje były reprezentant Szwecji.

1 września 1990 roku w Bradford odbył się finał indywidualnych mistrzostw świata, który zakończył się wygraną Szweda.

– Miałem wtedy bardzo dobre siniki od Jana Anderssona i to one poniosły mnie do wygranej. Nie było też „gorącej” głowy i myślenia, że muszę wygrywać każdy bieg. Pojechałem wyścig dodatkowy z Moranem i wygrałem. Tor w Bradford zawsze był bardzo dobry do ścigania i mi niezwykle pasował. Tam było sporo dobrych  ścieżek do ścigania. Zbliżając się do linii mety, miałem niesamowite uczucie. To było dla mnie ukoronowanie marzeń i jednocześnie nagroda za ciężką pracę wykonaną przez lata – mówi Jonsson.

Przez wiele lat Jonsson ścigał się w barwach angielskiego Reading. Do tej drużyny trafił w 1984 roku.

– Do Anglii trafiłem dzięki Janowi Anderssonowi. To on po którymś szwedzkim finale przyszedł i powiedział, że  jego zdaniem jestem już gotowy na ligę angielską. Dodał, że jak się zdecyduje to załatwi mi miejsce w Reading i tak się ostatecznie stało. W zimie polecieliśmy i podpisaliśmy kontrakt. Najbardziej, oprócz  Reading, lubiłem startować na torze w Bradford oraz Swindon. Myślę, że gdybym miał odchodzić z Reading, to byłoby to właśnie Swindon. Pamiętam, że miałem chyba taką serię dwudziestu albo dwudziestu jeden biegów na torze w Reading bez porażki. To był ponoć jakiś rekord na tym torze. Byli tam Castagna, czy Doncaster. Bardzo fajna ekipa. Armando Castagna to wspaniały człowiek i kumpel. Wiele mi pomógł po tym jak zakończyłem karierę. Choć do dziś mi wypomina, że ma na nodze bliznę po jakimś naszym „ starciu” na torze w Równem – wspomina z humorem Szwed.

Wielu kibiców przez lata zastanawiało się czy charakterystyczna prosta sylwetka Szweda na motocyklu była przez niego wypracowana, czy może była to kwestia jego wzrostu.

– Myślę, że po części i jedno i drugie. Wzrost na pewno nie ułatwiał mi jazdy na żużlu… Jednak w pewnym momencie jakoś sobie „ubzdurałem”, że jak jadę w takiej pozycji, to jestem szybszy – opowiada Jonsson.

Bradford 1990

Początek lat 90. ubiegłego wieku to okres napływu obcokrajowców do polskiej ligi. Per Jonsson związał się przed sezonem 1991 umową z toruńskim Apatorem.

– Wspomnień z Polską jest bardzo wiele. Jak tam trafiłem? To było po 1990 roku. Otworzyli wówczas polską ligę dla obcokrajowców. W Szwecji spotkałem się z pewną kobieta z Polski. Chyba miała na imię Jadwiga. Ona mówiła po szwedzku, więc łatwiej było nam się dogadać. Miała kontakt z osobami z Torunia. Odbyły się rozmowy i podpisałem kontrakt. To była dla mnie nowość w mojej karierze, ale zarazem znakomite doświadczenie. Toruń wspominam wspaniale i zawsze życzę im jak najlepiej. Oczywiście w Polsce wschodziła wtedy gwiazda Tomasza Golloba. Tomasz był wyjątkowym gościem pod tym względem, że skręcał w lewo, jadąc dalej na wpół prosto. Dzięki temu pamiętam, że on nabierał na torze kosmicznych prędkości. To go bardzo wyróżniało, zwłaszcza na początku – kontynuuje były zawodnik Aniołów.

– Po sezonie 1990 działacze Torunia – Benedykt Rogalski, Andrzej Grajek i Zbigniew Srokowski pojechali do Szwecji, aby rozmawiać z Perem na temat jego startów w Toruniu. Faktycznie była tam Pani Jadwiga polskiego pochodzenia, która pomagała w problemach natury językowej w rozmowach z Perem. Ona działaczom Torunia pomogła w zaaranżowaniu tego spotkania – mówi nam działacz żużlowy Jacek Gajewski. 

Po sezonie 1990 Per Jonsson do rozmów z Toruniem przystępował z pozycji najlepszego zawodnika świata. Czy miał zatem na stole inne „kontroferty”?

– Per owszem był mistrzem świata, ale z tego co wiem, to był wtedy ukierunkowany na Toruń. Czy były inne oferty? Nie wiem, ale myślę, że niekoniecznie. Mocno zadziałała też podejrzewam rekomendacja Pani Jadwigi, która znała toruński klub i jego działaczy z racji wcześniejszych kontaktów. Na tyle, na ile przez te wszystkie lata ja poznałem Pera, to myślę, że najważniejszy wtedy przy podejmowaniu decyzji był dla niego komfort, że wszystko będzie tak, jak uzgodnione odnośnie współpracy, a nie kwestia otrzymania jak największych pieniędzy. Czy przeżył szok kulturowy po przyjeździe do Polski? Wie Pan, że właśnie chyba nie. Nie był zaskoczony zbytnio niczym, ale ja tak sobie myślę, że wynikało to pewnie też z faktu, że on już wcześniej w Polsce startował, choćby z reprezentacją Szwecji – dodaje Jacek Gajewski. 

– Pamiętam, że wypożyczałem od niego motocykl na finał Młodzieżowych Indywidualnych Mistrzostw Polski. To bardzo otwarty i pomocny człowiek. Dzielił się spostrzeżeniami i mieliśmy bardzo dobry kontakt. On przyczynił się do wielu pożytecznych zmian w charakterystyce naszej jazdy. Mieliśmy go blisko siebie i z tego czerpaliśmy. Motocykle, którymi on dysponował służyły nam za wzory do naśladowania. Chcieliśmy zbliżać się do niego jak tylko się dało. Wiadomo, że zawodnicy z innych krajów w tamtych czasach mieli wszystko inne, piękne, czyste i nowe. To był kosmos. U nas było to wszystko szare, a to był inny świat. Per był pedantyczny w każdym calu. Dla nas był wielkim wzorem. Wiele się przy nim nauczyliśmy – komentuje z kolei Robert Sawina.

1 kwietnia 1991 roku na stadionie przy ulicy Broniewskiego w Toruniu pojawiło się blisko osiemnaście tysięcy widzów. W meczu z Motorem Lublin Szwed wywalczył jedenaście  punktów. Po dwóch zwycięstwach, w trzecim swoim starcie do mety przyjechał za Kasperem i Śledziem. W wyścigu jedenastym ponownie Szweda pokonał Śledź. – Szwed do Torunia przyjechał bardzo zmęczony po czwórmeczu w Niemczech, a na lepszy jego występ liczył trener Miedziński – można było przeczytać w pomeczowej relacji na łamach Tygodnika Żużlowego. W barwach Torunia Per Jonsson startował przez cztery sezony. Pozyskanie Szweda sprawiło, że drużyna w roku 1991 miała nie tylko mistrza świata w składzie, ale i nauczyciela w jednej osobie. 

– Per Jonsson? Długo moglibyśmy rozmawiać. Ja go wspominam bardzo dobrze. Per doskonale jeździł parowo. To był ktoś, kto pilnował na torze swojego partnera, potrafił wypuścić „parowego”, a on sam blokował rywali. Był tym, który podczas biegu na torze „rozkładał karty”. Per rewelacyjnie pomagał nam w parkingu. Jego pomoc i zaangażowanie było naprawdę ogromne. To nie kto inny jak on pokazał nam, jak odpowiednio regulować siedzenie czy tylne koło. Pamiętam, że jak przyjechał, to zajął się wyważaniem kół. Pokazał nam jak to się robi. Raz wyważył nam koła, założył „kulki” i kazał wyjechać na tor. Różnicy nie odczuwaliśmy. Zdjął je i kazał znów wyjechać na tor, a my po zjeździe z toru patrzymy po sobie i mówimy: „kurde, jak w ogóle bez tych kulek można jeździć?!”. „Zimny” Szwed? Ja bym tak go nie określał. Sprawiał takie wrażenie na kibicach na podstawie zdjęć, na których zawsze był skupiony i poważny, ale on tak właśnie podchodził do swojej pracy. Per w Toruniu bardzo wiele wniósł dobrego pod wieloma względami – wspomina były indywidualny mistrz Polski, Jacek Krzyżaniak.

26 czerwca 1994 roku na torze w Bydgoszczy bezpowrotnie zakończyła się długoletnia kariera Pera Jonssona na żużlu.

– Pamiętam, że tor był tamtego dnia naprawdę śliski. Tak w ogóle to istniało ryzyko, że nie pojawię się tego dnia w Bydgoszczy. Dzień wcześniej w Szwecji miałem bowiem  małą uroczystość rodzinną. Nie „paliłem” się na mecz do Bydgoszczy. Wolałem zostać w domu z dziećmi, ale trzeba było odjechać zawody. Dzieci dawno mnie nie widziały. Zdecydowaliśmy jednak, że pojedziemy na ten mecz. Już podczas podróży mieliśmy problemy. Dotarliśmy na prom w ostatnim momencie. Wjechaliśmy na prom i od razu go zamykali. Gdy dotarliśmy do Bydgoszczy, spotkanie rozpoczęło się nieźle dla naszej drużyny. Jednak jeden z zawodników zanotował makabryczny upadek. Pojechał na pełnym gazie, prosto w bandę. Myśleliśmy, ze zawody zostaną przerwane. Czekaliśmy dwie godziny. Po ich wznowieniu wyjechałem na tor. Startowałem z czwartego pola, próbowałem zaraz po starcie zjechać do wewnętrznej, ale mnie wyciągnęło, ponieważ było cholernie ślisko. Sam upadek nie był aż tak groźny, ale mój motocykl się zawinął i uderzył mnie w kark. W szpitalu lekarz powiedział mi, że muszą mnie natychmiast operować, ponieważ istnieje ryzyko, że nie stanę już na własnych nogach. To wszystko było bardzo trudne. Nie ma sensu gdybanie, co by było gdyby było. Co się stało, to się nie odstanie – wspomina ze smutkiem Jonsson.

– Per zawsze był dżentelmenem na torze i poza nim. Był fantastycznym jeźdźcem z doskonałym balansem na motocyklu i zawsze dawał z siebie wszystko! Myślę, że jedno z moich najlepszych wspomnień z nim było w Bradford, kiedy wygrał tam swój światowy finał. Był tak wybitny tego dnia… To było straszne, kiedy doznał wypadku i odwiedziłem go w szpitalu w Gøteborgu. Wszystko rysowało się w czarnych barwach, ale Per uśmiechnął się i powiedział, że będzie walczył najlepiej jak potrafi – opowiada Erik Gundersen.

Przez lata kariery Szwed najbliżej „trzymał” się poza torem z Jimmy Nilsenem. Z multimedalistą mistrzostw świata, Tonym Rickardssonem, do dziś też pozostaje w kontakcie.

– Jimmy to jest Jimmy. Chyba mamy najlepszy kontakt. Wiele lat się ścigaliśmy czy współpracowaliśmy. Do dziś jesteśmy w kontakcie. Podczas startów w Anglii razem wynajmowaliśmy dom. Razem szykowaliśmy się do sezonów. Trenowaliśmy ostro w zimie. Razem się motywowaliśmy. To była fajna, motywująca rywalizacja. Pamiętam, że raz w Swindon goniłem go cztery okrążenia i dopadłem przed metą. Z Rickardssonem kontakt mam, ale nie jest on taki jak z Jimmy’m. Spotykamy się rzadko. Częściej rozmawiamy. Myślę, że Tony też parę cennych wskazówek ode mnie uzyskał. Tony to wielki profesjonalista, który mocno pchnął ten sport do przodu pod każdym względem – komentuje Jonsson.

Jak wspomina Per Jonsson, w jego karierze nie brakowało dziwnych i jednocześnie śmiesznych sytuacji.

– Miałem kiedyś starego Mercedesa, którym woziłem motocykle. Po drodze na kwalifikacje w Hagfors samochód odmówił posłuszeństwa. Nie bardzo wiedzieliśmy gdzie dokładnie leży tor, ponieważ wcześniej tam nie byłem. Przez tę awarie mieliśmy opóźnienie. Cóż miałem zrobić. Wyciągnąłem swój motocykl z zepsutego auta, wsiadłem i pojechałem. Wiedziałem tylko mniej więcej, w którym kierunku trzeba jechać, wypatrywałem punktów, które kojarzę i jakoś trafiłem. Gdy dotarłem na miejsce, zawody już się rozpoczęły, ale sędzia ostatecznie mnie do nich dopuścił. Straciłem dwa pierwsze swoje wyścigi. Prosto z drogi, którą częściowo przebyłem swoim motocyklem żużlowym podjechałem pod taśmę na zawodach. Innym razem, podczas drogi do Norden, podczas jazdy wyszedłem z auta jednym oknem, a wróciłem drugim – mówi ze śmiechem Jonsson.

Pomimo faktu, że kariera, oprócz sukcesów, przyniosła też poważny i trwały uszczerbek na zdrowiu, Jonsson miło wspomina lata spędzone na torze.

– Co się stało, to już się  nie odstanie. Najmilej wracam do finału w Bradford. Tam spełniłem swoje marzenie z dzieciństwa. Było warto – podsumowuje Szwed.

– Per jako sportowiec był wielkim profesjonalistą. Zawsze był mocno skoncentrowanym na tym, aby być dobrze przygotowanym do zawodów, w których startował. Pera po wygranym meczu ciężko było namówić na piwo. On po zawodach myślami był już przy swoich kolejnych startach. Jaki jest jako człowiek? Ciężko mi oceniać osobę, z którą się bardzo dobrze znam. Skandynawowie nie są wylewni, ale jak się Pera bliżej pozna, to jest fajnym, mądrym i uczciwym człowiekiem. Interesuje się wieloma rzeczami i w paru dziedzinach ma naprawdę głęboką wiedzę. Wielu sportowców poznałem, ale Per wyróżnia się niesamowicie twardą psychiką. Te wszystkie rzeczy związane z kontuzją, które się wokół niego działy mogłyby niejednego człowieka „złamać”. Per nie szuka odpowiedzi dlaczego tak, a nie inaczej się wydarzyło. Patrzy w życiu do przodu. System szwedzki sprawia, że pomimo niepełnosprawności Per mógł być czynny zawodowo, zdalnie obsługiwał klientów pewnej firmy motocyklowej, a obecnie jego „oczkiem” w głowie i największą radością są wnuki – podsumowuje Jacek Gajewski.

Masz temat, który powinniśmy poruszyć na PoBandzie? Napisz do autora: [email protected]