fot. Jarosław Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Lata 90-te to w Polsce był czas arcytrudny i zupełnie dla większości rodaków nowy. Po przemianach miało być kolorowo, bajkowo, łatwo, lekko i przyjemnie. Tym czasem szara rzeczywistość nie oszczędzała Polaków. 

Państwowe giganty padały jak muchy, bankrutując na potęgę, bądź przegrywając z zachodnimi koncernami. Globalne firmy o ugruntowanej pozycji i niedostępnych dla rodzimych przedsiębiorstw możliwościach finansowych, wykupywały zgliszcza po naszych niedawnych molochach za bezcen, zgodnie z zasadą tzw. negatywnego przejęcia, by pozbyć się za drobne, raz na zawsze, potencjalnej konkurencji na rynku. Padały całe gałęzie narodowego przemysłu, przy cichej aprobacie zapewne nie bezinteresownych polityków. Pojawiała się bieda, wręcz ubóstwo i slumsy. Różnice społeczne stawały się aż nadto widoczne. Galopujące bezrobocie, hiperinflacja, denominacja złotówki. To wszystko sprawiało, że zarabialiśmy zbyt wiele by umrzeć, lecz za mało by żyć. Nie było kolorowo. Bynajmniej. Choć może nie dla wszystkich. Pamiętacie takie hasło – rząd się wyżywi? Pasowało do czasów jak ulał.

Sporo wody musiało upłynąć w Wiśle, by jeżdżący starymi Nysami do Berlina i zarabiający na przywożonych stamtąd towarach z przecen w Aldiku, raczkujący biznesmeni made in Poland mogli cieszyć się pierwszymi „prawdziwymi” pieniędzmi i prawdziwymi biznesami. To postępowało, acz dla większości zbyt wolno. Mimo to igrzyska zawsze miały swoich zwolenników, jak w czasach starożytnych. To co kolorowe, z zachodu „musiało być” lepsze, doskonalsze, cenniejsze, stanowiąc mroczny przedmiot pożądania. Nie inaczej w sporcie. Duże koncerny wkraczały na nowy rynek, a by go zdobyć zmuszone były odrobinkę się wypromować.

W skali problemu nakłady były niewielkie, ale w szarym post PRL-u robiły wrażenie. W żużlu również tego zjawiska doświadczyliśmy. W połowie lat 90-tych mnożyły się wszelkiej maści zawody, turnieje o puchar, zwany z angielska „cup”, z cennymi jak na owe czasy nagrodami dla uczestników, takoż przyciągające zainteresowanie gawiedzi gadżetami, możliwymi do wygrania przez publikę. To był dla nas wtedy inny, lepszy, baśniowy świat. Nikt nie marzył, że na co dzień będziemy kiedyś podziwiali w Polsce największe gwiazdy, a te zwyczajnie się opatrzą. Wówczas każdy start na żywo mistrza, bądź kilku medalistów IMŚ równocześnie stanowił nie lada gratkę. Zwycięstwo Polaka nad gwiazdą, a daj Panie gwiazdami, to już było wydarzenie bezprecedensowe. W takich to okolicznościach przyrody pojawił się turniej Camel Cup.

Pierwsza edycja, swoisty pilotaż, odbyła się w Gdańsku. 14 sierpnia 1994, przy okazji Jarmarku Dominikańskiego, na stadionie Wybrzeża zorganizowano zawody żużlowe. Różnie je nazywają w kronikach. A to Dominik Show, a to znowu Dominik Camel Cup. Tak czy siak, był to pierwszy indywidualny turniej sponsorowany przez producenta, z założenia niezdrowych, papierochów. Przeszedł do historii na lata. Wcale nie z powodu zwycięstwa kieszonkowego Steve Schofielda, przed Jackiem Krzyżaniakiem i Ryszardem Franczyszynem. Utkwił w annałach z racji słynnego „leżącego” protestu Adama Łabędzkiego.

Leszczynianin z pochodzenia miał po 4 startach w dorobku komplet 12 oczek i ogromną szansę, takoż apetyt na końcowy triumf. W ostatnim swym biegu, a XVII turnieju, uczestniczył jednak w kolizji. Romuald Owsiany, arbiter zawodów, przerwał ściganie, rywala wykluczył, zaś Adam dziarsko podjechał pod taśmę do powtórki. Wtedy okazało się, że nie został przebadany przez lekarza zawodów i nie ma zgody medyka na udział w wyścigu. Zdaniem arbitra, mimo upływu regulaminowych dwóch minut, nie zamierzał zawodnika wykluczać, lecz zaczekać, aż ten wróci do parku maszyn i stamtąd przywiezie brakujący papierek. Pierwotnie Łabędzki nawet tak zamierzał. Podjechał pod bramę parkingu, poszeptał co nieco ze starszym kolegą z drużyny i… zawrócił. Przed taśmą zszedł z motocykla, położył się na torze i ani myślał się stąd ruszać. Prośby, groźby, molestowanie i przekonywanie niczego nie zmieniły. Podobnie wywołane na tor ciągniki przemykające tuż obok leżącego żużlowca.

Ochrona we współczesnej formie nie istniała. Zwykle zawody zabezpieczali zaprzyjaźnieni z klubem starsi „wolontariusze” tak ich nazwijmy. Policja nie interweniowała, nie chcąc pewnie czynić sobie wrogów. Koniec końców zebrane naprędce konsylium niemocy uradziło, by pozbawić publiczność możliwości obejrzenia końcówki rywalizacji. Zaliczono wyniki po czterech seriach, bez uwzględnienia dorobku sprawcy skandalu, który zarobił wykluczenie do końca zawodów. Rozdano nagrody, a turniej w tak wstydliwych okolicznościach zakończono. Łabędź więc nic nie wskórał, choć przeszedł do historii speedwaya. Może tej mało chwalebnej, ale jednak.

Porażka wizerunkowa w debiucie nie zraziła darczyńcy. Kolejny rok 1995, to był sezon debiutu sześciorundowego cyklu Grand Prix w speedwayu. W kraju wciąż potężny głód okazji obejrzenia gwiazd na żywo, a przy tym tęsknota za sukcesami Polaków. Każde zawody z udziałem choćby jednego z ówczesnych tuzów gromadziły na trybunach tłumy. I o ten efekt chodziło firmie finansującej cykl Camel Cup. Cykl, bo tym razem rywalizacja składała się z czterech turniejów, w różnych miastach i różnym czasie. Takie mini Grand Prix. Założenie także miały ambitne owe zawody. Otóż pośród uczestników medaliści IMŚ z poprzedniego sezonu – Hans Nielsen i Tony Rickardsson, aż dziesięciu obcokrajowców w stawce i to jakich! Sam Ermolenko z USA, były mistrz. Anglik Mark Loram takoż IMŚ, lecz trochę później. Knudsen, Adams, Cox, Kasper, Louis, Gustafsson. Oni gwarantowali wypieki na twarzach stęsknionej za brawurą i widowiskowością publiczności. W założeniu większość miała wystąpić w całym mini cyklu i to się, o dziwo,  powiodło. Obok stranieri – nasze gwiazdy, na czele z dobijającym się jako chyba jedyny wówczas, realnie do czołówki – Tomaszem Gollobem. Na zasadzie dzikich kart, zawsze lokalny matador z drużyny, na torze której odbywała się rywalizacja. Toż to wielki świat!

Inauguracyjny turniej rozegrano  6 maja w Gdańsku. Tym razem obyło się bez skandali. Iskry szły za to z toru aż miło. Zwycięzcę od ósmego w klasyfikacji dzieliły ledwie trzy oczka. Żużlowcy jechali serio, bo intratne jak na swe czasy nagrody, przypaść miały dopiero triumfatorowi cyklu, zaś w poszczególnych zawodach były warte zachodu, acz znacząco niższe. Warto było się zatem bić o końcowy sukces. W Gdańsku stawka tasowała się aż miło. Wygrał ostatecznie z 12 punktami Hans Nielsen, choć nie ustrzegł się przegranych z Henką Gustafssonem, Samem Ermolenko a także, co najbardziej ucieszyło naszych kibiców, Tomkiem Gollobem. Chudy wygrywał wtedy dwukrotnie, dwa razy przyjeżdżał za dwa, zaś w drugiej serii przytrafił mu się defekt w starciu ze słabszymi tego dnia Coxem i Norrisem oraz wspominanym już Henką. Szkoda, ale przecież to cykl, więc teoretycznie straty do odrobienia. 

Kolejne zawody odbyły się 1 lipca u Golloba w domu, czyli na stadionie przy Sportowej. Ci którzy ostrzyli sobie zęby na sukces Tomka znowu musieli obejść się smakiem. Gollob nie zawalił, ale tym razem 12 punktów dało lokatę tuż za podium. Na nim kompletny Rickardsson, potem Nielsen po porażce ze zwycięzcą i Loram ograny przez obu najlepszych. Nasz Tomek w tym bezpośrednim starciu, a był to ostatni bieg zawodów, przyjechał za Duńczykiem i Angolem przez co zabrakło dla niego miejsca na pudle. 

Następny turniej zagościł w sierpniu na Mościcach. Gdzieś zapodział się Heniek Gustafsson, więc zastąpił go, ku uciesze miejscowych, młody Mirek Cierniak – tato Mateusza. Pojechał ile mógł. 6 oczek w takiej stawce ujmy nie przynosiło. Tym razem najlepszy Knudsen, choć z takim samym dorobkiem jak nasz mistrz, ale wygraną w bezpośrednim wyścigu. Obaj stracili tylko po punkcie. Trzeci Ermolenko z 13 i porażkami z obydwoma liderami, zaś Rickardsson czwarty, ale z defektem w trzeciej serii, gdy potykał się ze Śledziem, Robertem Nagym i… Gollobem.

Finałowa batalia 16 września 1995 we Wrocławiu. Gollob na Olimpico zwyciężył w inauguracji cyklu Grand Prix 20 maja tego samego roku, bo warto pamiętać, że to u nas odbyły się te historyczne zawody. To wcale takie powszechne w tamtych latach nie było, by powierzać organizację przedstawicielom podówczas żużlowego zaścianka. Mógł więc czuć się bydgoszczanin pewnie i komfortowo. Rywale jednak nie zamierzali wywieszać białej flagi. Szczególnie „wrocławski” Duńczyk – Tommy Knudsen. Ten był niemal nieuchwytny w zawodach dla rywali. Przegrał tylko raz z… Tomaszem Gollobem. Mimo to zwyciężył, z wyraźną przewagą trzech oczek nad… największym pechowcem zawodów – naszym mistrzem. Chudy zaczął od dwójki, po porażce z Hansem. Potem jechał przeciw Louisowi Staechmannowi i Kargerowi. Wtedy właśnie dopadł go pech. Awaria, defekt i śliwka na koncie. Kolejne trzy starty wygrane, jednak mimo to zabrakło. Czego? Albo – do czego? Ano spójrzcie. I miejsce w cyklu Camel Cup – 48 punktów. II – 47. III-IV po 46 i bieg dodatkowy. Prawda, że emocji nie brakowało do ostatnich metrów? Koniec końców triumfował Knudsen, przed Gollobem i Nielsenem, który miejsce na pudle wydarł w barażu Rickardssonowi. Była stawka. Były emocje. I był Polak na podium, choć bez wygranej. Pozostali nasi reprezentanci – Krzyżaniak, Olszewski, Jackowie Rempała i Gollob, startując we wszystkich edycjach serii uplasowali się wyraźnie za czołową szóstką. Marvyn Cox, czy Leigh Adams uczestniczący tylko trzykrotnie w zawodach, stracili do najsłabszego z naszych punkt i dwa. To chyba oddaje możliwości Polaków w tamtym czasie i ukazuje przepaść która dzieliła ich od Tomka. 

A turniej? Sponsor cel osiągnął, więc nie przedłużył romansu z żużlem. Trochę później ustawowo zakazano koncernom tytoniowym reklamy. A szkoda. Zawsze to globalna marka. Nie jakieś tam Radomskie Stopczyka z Psów. I brzmiało męsko, niemal jak Franz Maurer.