Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jerzy Kryszak to nie tylko aktor, artysta kabaretowy, ale również miłośnik sportu oraz fotografii. Przed laty był jednym z komentatorów cyklu Grand Prix na żużlu. O czarnym sporcie sprzed dekad, tym obecnym oraz pasji do robienia zdjęć w poniższej rozmowie.

 

Panie Jerzy, proszę przybliżyć jak zaczęła się pańska „przygoda” ze sportem żużlowym. Z tego co mi wiadomo, na stadion trafił Pan dzięki swojemu  wujkowi…

Tak. Zgadza się. Jako mały chłopak wyjeżdżałem na wakacje do babci, która mieszkała w Rawiczu. Wujek był tą osobą, która przygotowywała nagłośnienie na stadionie Kolejarza i ja czasami pomagałem mu je przed meczami rozstawiać. Bonusem za pomoc była możliwość obejrzenia zawodów. Oglądałem je będąc blisko „bazy”, czyli samego wyjazdu na tor i to było dla mnie wtedy najwspanialsze. Miejsce oglądania umożliwiało podglądanie emocji jakie towarzyszą zawodnikom wyjeżdżającym na tor. To był pierwszy, chłopięcy okres zachwytów nad żużlem i nad wspaniałymi zawodnikami, którzy startowali wtedy  w Rawiczu. Był Kapała, Spychała oraz Kolber. Oczywiście na mecze zjeżdżali w tamtych czasach do Rawicza tacy zawodnicy jak Pociejkowicz,  Połukard czy Żyto, którego syn później został trenerem. Absolutna krajowa czołówka. To były nazwiska idoli mojego dzieciństwa, podobnie  jak kolarze Wyścigu Pokoju – Fornalczyk, Podobas czy Królak uderzający rosyjskich zawodników pompką (śmiech – dop.red.). Zachwyt nad żużlem był duży i nie ukrywam pozostał mi po dziś dzień.

Mariana Spychałę znałem osobiście już  jako trenera. Proszę powiedzieć, czy był on aż tak dobrym zawodnikiem? 

Tak. Marian był wspaniałym zawodnikiem. Ja nawet pamiętam gdzie w Rawiczu mieszkał. Specjalnie tamtędy wielokrotnie  przechodziłem, aby móc zobaczyć go prywatnie. Czasami można było zobaczyć go w oknie mieszkania, a nie na torze zakrytego chusteczką i całego umorusanego od prawdziwego wtedy żużla. Spychała i Kapała jak wyjeżdżali na tor to naprawdę potrafili jechać. Później dołączył do nich Kolber i to była rawicka trójka muszkieterów. Świetna.

Z tego co mi wiadomo, Pana pierwszy mecz żużlowy to pojedynek Rawicza z Lesznem.

Powiem Panu, że teraz na sto procent nie jestem pewien, ale faktycznie mogło tak być. W Rawiczu co jakiś czas mieliśmy wielkie pojedynki z Lesznem. Jednej rzeczy nie zapomnę. Kiedyś były, jak wiadomo, bandy ze zwykłych  desek, wysokich na metr dwadzieścia, bielonych wapnem. Pamiętam jak poszedłem na trening, zasiadłem sobie na jakiejś górce. Zobaczyłem na torze młodego człowieka, który wsiadł, zrobił dwa kółka i na kolejnym „strzelił” prosto w bandę. Nie utrzymał motocykla. Nie wiem co się z nim wtedy stało. Pamiętam, że wszyscy do niego podbiegli, pojawiło się pogotowie. Scena była na tyle wstrząsająca, że w pamięci została mi po dziś dzień. Tamta scena najdobitniej uświadomiła jak niezwykle niebezpieczny jest to sport. To jest kolokwialnie mówiąc „dzień dobry” i potencjalne „żegnaj” z każdym startem.

Nie kusiło wówczas, aby samemu spróbować za parę lat swoich sił na torze i zostać żużlowcem?

Nie. My wtedy byliśmy żużlowcami i ścigaliśmy na małych rowerkach (śmiech – dop.red.).

Po latach pojawił się Pan w roli komentatora zawodów Grand Prix w Canal Plus. Proszę powiedzieć, jak doszło do współpracy i jak Pan wspomina komentatorską pracę? 

Na pewno była to dla mnie fantastyczna przygoda. Byłem przecież znów bliżej żużla. Nie przed telewizorem, a na żywo. Nie pamiętam dokładnie jak do współpracy doszło. Myślę, że taka była ówczesna polityka stacji, aby dopuścić kogoś z zewnątrz, niekoniecznie byłego trenera czy zawodnika. Chcieli się pewnie otworzyć na nowe, aby poszerzyć kręgi potencjalnych odbiorców. O ile pamięć nie myli, to przede mną był już ktoś z tak zwanego artystycznego świata. Dla mnie naprawdę była to fajna sprawa. Poznałem przy okazji kuchnię dziennikarską i Magdę Louis, która jest do dzisiaj wielką znawczynią speedwaya. Właśnie przy okazji komentowania Grand Prix doszło do spotkania z moim idolem z dzieciństwa, Marianem Spychałą. Były zawody we Wrocławiu, ktoś Marianowi powiedział, że jestem. Marian poczekał na mnie i mieliśmy okazję do niezwykle serdecznej rozmowy ze szklanymi oczami. Ja Go tak naprawdę nie znałem poza faktem ,że oglądałem Go jako dzieciak na torze. Wtedy, po wielu latach, we Wrocławiu miałem okazję poznać tego wspaniałego żużlowca osobiście.

Gdyby dzisiaj jedna ze stacji telewizyjnych  zaproponowała Panu współpracę w roli studyjnego gościa przy transmisjach żużlowych…

Ja z największą przyjemnością z zaproszenia bym skorzystał. Myślę jednak, że teraz założenia odnośnie pokazywania żużla są inne. Korzystając z poruszonego wątku, to nie będę specjalnie wymieniał nazwisk obu Panów, ale lubię obecnie oglądać przy transmisjach  dwóch komentatorów, którzy byli kiedyś zawodnikami. Powiem Panu, że doskonale sobie dają radę.

Czyli rozumiem, że żużel nadal Pan śledzi?

Tak. Żużel oglądam nadal. Spotkania ligowe mniej. Tu raczej z przyjemnością oglądam półfinały czy finały i na nie próbuję sobie wygospodarować czas wolny. Tak naprawdę jednak nie opuszczam zawodów Grand Prix. Dlatego też jestem trochę skonfundowany faktem, że poza paroma rundami  nie ma normalnego dostępu do transmisji tylko przez „Playera”, którego trzeba zakupić. Tu nie chodzi o pieniądze, ale o kwestię tego, że konieczność kupna z pewnością ogranicza liczbę odbiorców i potencjalnych nowych kibiców dyscypliny.

Na „Playera” i na brak ekspansji  Grand Prix poza Europę narzeka wielu kibiców. 

Nie wiem co z ekspansją nie wychodzi, ale jak wiadomo, jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi pewnie o pieniądze.  Rzeczywiście, jeśli żużel ma być podobny do skoków narciarskich, gdzie mamy siedem, osiem państw plus Japonia i skaczemy jak najdalej na tych samych skoczniach to zmierzamy w dobrym kierunku. Osobiście mam obawy, iż żużel zamiast się szerzej otwierać, to się po prostu zamyka.

W czasach Pańskiego komentowania żużlowa Polska żyła Tomaszem Gollobem, obecnie mamy czterokrotnego mistrza świata Bartosza Zmarzlika.

Do Bartka Zmarzlika mam wielki szacunek. To już było widać nieco wcześniej, iż Bartek przebija trochę Tomasza Golloba niezwykłą intuicją na torze, sprawnością, nie wspominając o kwestiach sprzętowych. Pamiętamy wszyscy jak jechał praktycznie przez moment bez siodełka, nie dotykając tylną częścią ciała motocykla, co dla zawodnika jest dość mocno niekomfortowym „położeniem”. Bartek jest niesamowitym sportowcem i ciężko tu o jakieś dobre porównania.

Powiem inaczej. Czasami tak sobie myślę, że przeżyłem w swoim życiu epoki wielkich i niezwykłych w pozytywnym tego  słowa znaczeniu sportowców. Michael Jordan. Wstawałem o piątej rano, aby oglądać finały NBA. Chicago Bulls byli wtedy dla mnie jak bliska rodzina, którą wysłałem za ocean na koszykarskie  zawody. Podziwiałem w Formule 1 Michaela Schumachera. W tenisie doczekałem się Igi Świątek, która akurat odpadła w Australian Open i coś jej tam w tej dalekiej Australii najwyraźniej nie leży. Powiedziałem sobie jednak, że już  nigdy nie „powieszę” niczego złego na Idze. Sam fakt, że Polska miała przez tak długi czas numer jeden w światowym  tenisie, ma i pewnie Iga będzie na tą pozycję niejednokrotnie  wracać, to rzecz wielka sama w sobie. Jest jeszcze  Robert Lewandowski, który jest doskonałym piłkarzem, niezwykłą gwiazdą i wizytówką sportową Polski. Są pewne nazwiska w sporcie, które podejrzewam już nigdy z taką samą klasą sportową, charyzmą oraz mocą się w nim nie pojawią. W żużlu takim człowiekiem jest właśnie  Bartek. On jest taki, jak kiedyś Hans Nielsen czy Ivan Mauger. Pod każdym względem doskonała reklama sportów motorowych. Cieszę się, że tak wielkich sportowców mogłem i mogę podziwiać.

To teraz Panie Jerzy będzie, można powiedzieć, pytanie -zadanie. Wiele lat temu powiedział Pan o Tomaszu Gollobie, że jest Paganinim żużla. To jak nazwie Pan teraz Bartosza Zmarzlika?

Hahahaa. No teraz to Pan „pojechał”, przypominając tamtą wypowiedź.Wybrniemy. O Bartku mówię, iż on jest również Paganinim żużla, ale do kwadratu.

Gdyby Jerzy Kryszak mógł, to co by zmienił w żużlu?

Myślę, że nie ma co szukać zmian na siłę. Jedna rzecz, która mnie denerwuje to fakt, że taśma idzie w górę i jest „falstart”, bo jakiś zawodnik się idealnie w ten start wstrzeli, ale taśmy nie dotyka. Moim zdaniem bieg powinien jechać dalej. Wyścig winien być przerywany tylko wtedy, kiedy taśma jest dotknięta. Kiedy ktoś się „wstrzeli”, to jest wyłącznie jego ryzyko jakie na starcie sam podejmuje. Uważam, że dobre wyczucie startu winno być nagradzane, a nie ganione.

Wielu „ekspertów” mówi, że procedury startowe musiały zmodyfikować nieco taktykę Jarosław Hampela. Dalej jest Pan sympatykiem talentu Jarka? 

Tak. Do Jarka mam ogromną sympatię. Sam fakt, że wrócił na tor i ma taką formę jaką ma to wielki szacun i ukłon dla niego z mojej strony. Po tym bardzo groźnym upadku jaki miał parę lat temu dzięki pracy, uporowi wrócił do swojej poprzedniej formy. Dla wielu zawodników bywa to niestety nieosiągalne.

Sport to nie tylko sportowcy, ale i odbiorcy wydarzeń, kibice. Podzieli Pan opinię, że ostatnimi laty jakoś za dużo „hejtu” przy okazji niepowodzeń sportowych idoli się „wylewa”?

O hejcie to już chyba lepiej nie rozmawiajmy. Hejt zdobywa w tych czasach „góry”. Ma coraz więcej zwolenników. Wszystkim się powoli wydaje, że wszystko im wolno. Nikt tak naprawdę nie wie ile to wszystko kosztuje pracy, aby osiągnąć poziom, który pozwala odnosić sukcesy i być podziwianym przez kibiców. Mało kto wie, ile się dzieje w głowie takiego sportowca, aby choćby sobie samemu wszystko dobrze mentalnie „poukładać”, mieć wiarę, a nie zwątpienie w to, co się robi w momencie niepowodzeń, jakie się przecież  każdemu w życiu trafiają. O tym hejterzy pojęcia nie mają. Rzucają „kłody” z zawiści, zazdrości czy dla własnej przyjemności. W serca hejtujących ani Pan, ani ja nie wejdziemy. W ogóle nie powinniśmy o nich rozmawiać, bo to jest niepotrzebne oddawanie naszej uwagi ludziom, którzy na to nie zasługują, a przy tym niejednokrotnie niesłusznie  myślą, że są do końca anonimowi. Powiem Panu, że jak korzystam z internetu, to unikam czytania komentarzy pod artykułami. Nie chcę czytać hejtu na czyjkolwiek temat. Tak sobie niekiedy myślę, że ci wszyscy hejterzy muszą mieć paskudną duszę i w związku z tym i życie.

Wróćmy do Tomasza Golloba. To smutne, kiedy niesprzyjający zbieg okoliczności poza torem żużlowem kończy karierę tak doskonałego sportowca… 

Zgadza się. To samo było też z Robertem Kubicą, którego karierę przerwał wypadek w rajdach samochodowych. Tomkowi życzę, aby nie tracił ducha i wracał do jak najlepszej sprawności.

Tomasz Gollob przez lata rywalizował z ówczesnym „dominatorem” żużla – Tonym Rickardssonem.

Obaj to doskonali wirtuozi żużla. Nie zapominajmy, że był jeszcze wtedy na topie Jason Crump Pamiętam taką jedną historię. To były zawody Grand Prix w Bydgoszczy. Finał. Gollob jechał z czwartego pola. Na pierwszym łuku, jak to bywa, się wzajemnie „popodcinali”. Powtórka biegu i wygrana Tomka. Po zawodach spotkałem się z Tomkiem i mi ten bieg po swojemu zrelacjonował. Jak po… po… poczułem, że lecę, to po… po… powiedziałem sobie: „o nie… nie… nie będziecie tak z „dziadkiem” po… po… pogrywali”. I z… z… z… powrotem do parkingu po no… no… nowy motocykl. Taśma w górę, zamknąłem oczy, puściłem sprzęgło… na łu… łu… łuku się oglądam. Nikogo nie ma. Po… po… powiedziałem sobie: „jest doskonale dziadku”. (śmiech – dop.red.).

Jak Pan słyszy, z parodii Tomka sam się uśmiałem. Pytanie zatem do specjalisty. Pierwsza trójka osób potencjalnie dobrych ze środowiska żużlowego na materiał kabaretowy.

Dobre pytanie (śmiech – dop.red.). No kiedyś, jak Pan właśnie usłyszał, to uwielbiałem naszego Tomka Golloba. Zawsze lubiłem jak nasi żużlowcy, w tym przypadku szczególnie Zmarzlik, mówią: „Thank you very much, this is very good race for me, a teraz powiem po polsku, dziękuję Wam. Dziękuję”. Ja to zawsze uwielbiałem i na to czekałem (śmiech –  dop.red.). Jest oczywiście coraz lepiej. Maciej Janowski na pewno mówi po angielsku lepiej od Andrzeja Dudy. Tu na pewno pomogła  bliska  przyjaźń  z Gregiem Hancockiem, ale u Bartka przyznam też widzę postępy od tego jego „very good race” sprzed sześciu czy siedmiu lat. To samo zresztą miał Tomasz Gollob. Też było „very good race”. Są lingwistyczne postępy (smiech – dop.red.).

Co jest dla Pana najpiękniejsze w żużlu?

Zawsze mówiłem, że wolę żużel od piłki nożnej ponieważ jak mamy załóżmy 20 biegów na żużlu,  to mamy 20 „bramek”. W piłce nożnej jak mamy 2:0, to mówimy, że dużo się na boisku  działo. W żużlu co parę minut mamy świeże emocje, zawsze dzieje się coś nowego. Emocji jest zatem zdecydowanie więcej. Do tego dochodzą emocje związane z ryzykiem jakie podejmują żużlowcy i ono też winno być przez kibiców wyczuwalne.

Jerzy Kryszak na motocyklu żużlowym miał okazje jechać? 

Nie i nie będę tego robił. Jechanie na zasadzie pyr, pyr, pyr jest bez sensu. Taką jazdą niczego się nie pozna, a za jazdę z „nawiniętą” manetką gazu, choćby do połowy,  to ja bardzo dziękuje (śmiech – dop.red.).

Odejdźmy na koniec od żużla. Wszyscy znają Pana jako aktora, satyryka. Mało kto jednak wie, że Pana hobby to fotografowanie owadów. Panie Jerzy zatem dlaczego akurat owady? 

To jest dla mnie piękna rzecz. Cisza, ogród, polana, a do tego jakieś ładne oświetlenie naturalne, załóżmy wschodzące słońce. Nikogo oprócz mnie  nie ma, ptaki śpiewają. Jestem w stanie się w tym „zatopić” i oderwać od rzeczywistości.

Znalazłem takie Pana zdanie, iż w świecie ludzkim, im bliżej się czemuś przyglądamy, tym widzimy więcej niedoskonałości. Z kolei w świecie przyrody, patrząc na niego z bliska, widzimy więcej doskonałości.

Zgadza się. To jest poza wszystkim. Życzę każdemu, aby to kiedyś  odkrył. Patrząc na przyrodę, niezmiernie rzadko zniżamy się do jej poszycia. W tym poszyciu są naprawdę  piękne zjawiska,  cudowne „potwory”. Mam tu na myśli chrabąszcze, żuki  czy inne stworzenia. Oczy, kończyny, paleta kolorów otaczająca poszycie to jest dla mnie coś wspaniałego. Mało tego. Okazuje się, że te małe „zwierzątka” mają swoją psychikę. Konik polny nie jest przykładowo identyczny do drugiego konika w swoich odruchach. Jeden jest przerażony i ucieka, kolejny nie ucieka, trzeci  patrzy i niemal  pyta: „Ale o co chodzi” (śmiech -dop.red.). Dla mnie jest to poznawanie wielkich barw przyrody, których my tak naprawdę nie znamy. Wydaje nam się, że jesteśmy wielcy i mało kogo z nas  interesuje nas to niskie poszycie natury.

To ile Jerzy Kryszak czekał najdłużej na ujęcie fotograficzne jakiegoś „okazu”?

Powiem Panu, że nie pamiętam. Pamiętam jednak coś innego. Miałem jaszczurkę, która mi się schowała. Wiedziałem gdzie ona jest i czekałem kiedy się wychyli. Ona z kolei sprawdzała czy ja jeszcze na nią czekam. Nie wiem ile to trwało, ale jak podniosłem w pewnym momencie  głowę, ujrzałem nad sobą strażnika miejskiego. Jak się okazało, ktoś zawiadomił służby, że w pobliżu polany ktoś najprawdopodobniej  porzucił samochód. Strażnik nie wiedział co ja robię i też nie chciał mi przerywać. Nie wiem jak długo on nade mną stał i jak długo ja na tą jaszczurkę czekałem. Powiedziałem mu tylko w pewnym momencie, że jak Pan się teraz ruszy, to chyba Pana zabiję (śmiech – dop.red.).

Jest Pan kibicem sportu. Nie żałuje Pan zatem, iż nie było okazji zagrać aktorsko jakiejś sportowej roli?

Nie. Ja nigdy nie miałem takich celów, aby zagrać jakaś daną, wymarzoną  postać. Kiedyś miałem film, w którym jeździłem konno i to była bardzo fajna sprawa. Mogłem sobie pojeździć na koniu również poza planem filmowym, choćby w ramach ćwiczeń do roli. Brakowało mi jednej rzeczy. Mianowicie roli takiej  trochę jeżdżonej autem, tak, aby chociaż dla „nauki” móc sobie podriftować. Taka rola jednak się ostatecznie nie trafiła. Tym samym driftingu Jerzego Kryszaka nie będzie.

Rozmawiamy w styczniu. Czego Jerzy Kryszak życzy kibicom w roku 2024? 

Emocji, emocji i jeszcze raz emocji. Jak najwięcej pozytywnych.

Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA