Andrzej Polkowski, Andrzej Koselski, Tomasz Gollob. fot. Jarosław Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Andrzej Koselski – rocznik 1940. Żywa legenda polskiego, a szczególnie bydgoskiego żużla. Na Sportową trafił, bagatela… bez mała 60 lat temu! Z Polonią zdobył debiutancki krążek DMP (brązowy 1964) i pierwsze złoto tych rozgrywek (1971). Wówczas był już trzecią siłą Gryfów, obok Henryka Glucklicha i Stanisława Kasy. Po odwieszeniu skóry zajął się, z sukcesami, pracą szkoleniową. Z ukochaną Polonią, jako trener, zawiesił kolejne medale, w tym ten najcenniejszy w sezonie 2002. Od pierwszego krążka jako zawodnik, do ostatniego w roli opiekuna upłynęło… 38 lat. Na wyprawę w przeszłość, okraszoną wtrętami współczesnymi,  zapraszamy z nestorem polskiej szlaki, w naszej refleksyjnej rozmowie.

 

Bardzo wielu kojarzy Cię z Polonią, ale niewielu zdaje sobie sprawę, że z Bydgoszczy nie pochodzisz?

To prawda. Urodziłem się w Warszawie. Mieszkałem trochę w stolicy, trochę pod Warszawą. W okresie okupacji różnie to bywało. A po wojnie? Kiedy zobaczyłem pierwszy test mecz Polska Anglia na żużlu, to mnie natychmiast zafascynowało i pochłonęło bez reszty. Można powiedzieć – miłość od pierwszego wejrzenia. To był rok 1956 i stadion Skry. Z miejsca zapragnąłem zostać żużlowcem. Wtedy Warszawa żużlem stała. Stolica miała bodaj trzy kluby. Trafiłem do Skry. Jedno, drugie złamanie. Z czasem przeniosłem się do Legii. Tam już było lepiej. Po roku sekcję jednak zamknięto i miałem propozycję przejścia do Gdańska. Wychowywała mnie babcia i postawiła wówczas stanowcze veto. Najpierw matura, a potem cokolwiek innego. Zdałem więc egzamin maturalny i po nim trafiłem do… Bydgoszczy.

Zupełnie inny żużel w tamtych latach?

Ooo tak. Licencję zdobyłem na torze w… Siedlcach. 100 kilometrów na wschód od Warszawy w kierunku Brześcia. Z tego miasta pochodzą bracia Mroczkowie, występujący w serialu M jak miłość. Tory były wtedy wyłącznie żużlowe. Wszędzie. Jeśli ktoś miał polewaczkę, to już był burżuj. Szczyt marzeń. Nie było praktycznie ugniatania, ciężkiego, metalowego sprzętu do przygotowania nawierzchni. Kosmetyki dokonywano drewnianą szyną. Wyłącznie przez zaciąganie nawierzchni. Przyszły zawody, to po paru biegach były takie koleiny, że tylko kaski wystawały. Dziś zobaczą jedną, delikatną i już tragedia. A wtedy cały tor był zorany jak pole kartofli. Spod kół wylatywały kawałki nieprzemielonego żużla, czasem… cegłówki. Takie czasy. Tak wyglądał wtedy żużel.

Na polach startowych leżały betonowe płyty?

To był, na szczęście, krótki okres, kiedy ktoś bardzo mądry, oczywiście w cudzysłowie, wymyślił takie novum. Podczas wyjazdu spod taśmy, na miękkiej nawierzchni, tworzyły się prawdziwe rynny. Postanowiono więc „utwardzić” w sztuczny sposób miejsce startu. Taśma znajdowała się na krawędzi tej betonowej płyty. Pomysł był bardzo niebezpieczny dla startujących. Z tyłu mieliśmy koła 22 cale i te kręciły się na twardej płycie. W momencie zejścia koła z betonu, zawodnik dostawał takiej gwałtownej przyczepności na miękkim żużlu, że wielu kończyło „nakrywką”, bo nie byli w stanie opanować motocykla. Przynajmniej kilka razy w czasie meczu motocykle stawały dęba, potem odjeżdżały, a żużlowiec zostawał. To brzmi nieco groteskowo, ale przyczyniło się do bardzo wielu urazów i po krótkim czasie z tego eksperymentu zrezygnowano.

Ten Twój pierwszy okres w Bydgoszczy, to już po roku brązowy medal DMP w sezonie 1964?

To brzmi jak prehistoryczna epoka dinozaurów. Zrobiłem się stary od tamtej pory (serdeczny śmiech). Do Polonii trafiłem za sprawą byłego zawodnika klubów warszawskich Janusza Sucheckiego. Spotkaliśmy się pewnego razu na Skrze i wtedy on zagadnął, żebym nie myślał o Łodzi czy Lublinie, bo takie przenosiny rozważałem, tylko śmiało walił do Bydgoszczy, gdzie jego zdaniem był bardzo dobrze zorganizowany klub, pod wodzą pana Ratajczyka. Posłuchałem i tak znalazłem się nad Brdą. Wcześniej miałem kontakt z ówczesnymi bydgoszczanami, gdy Mietek Połukard, jako pierwszy Polak awansował do finału IMŚ na Wembley. To było w roku 1959. Byłem na Skrze i zawitali do nas Połukard z Edkiem Kupczyńskim. Jak ja ich wtedy podziwiałem. To były sławy międzynarodowego speedway`a. Przyjechali jakimś Mercedesem z demobilu, zdaje się SL-em, z fasonem i klasą. Byli obaj jak z innego, niedostępnego, lepszego świata. Nie marzyłem, że po dwóch ledwie latach, sam trafię do zespołu, w którym oni występowali. Bydgoszcz to był ze wszech miar dobry wybór. W tych czasach rotacja personalna była bardzo mała. Niewielu zawodników zmieniało kluby. W Polonii startował  obok tej doborowej dwójki, czy braci Świtałów, przeniesiony z Rybnika Henio Glucklich. Nie było pieniędzy, brakowało sprzętu, który stanowił własność klubów, nie było części zamiennych, żeby cokolwiek połatać, ale był klimat. My mieliśmy angielskie JAP-y w różnym stanie i w różnym… wieku. Lżej zrobiło się kiedy Rzeszów uruchomił produkcję rodzimego FIS-a. Pojawiły się ramy, silniki, części. Było na czym się ścigać i było czym łatać motocykle. Mechanik nie musiał już pięć razy oglądać tłoka, czy aby jeszcze się nie nada. Te trudności ze sprzętem były na on czas przeogromne. To zmagania z motocyklami dodatkowo mocno nas integrowały. Było specyficznie i romantycznie. Mieliśmy, zapał, pasję, entuzjazm. Dziś zawodnicy w większości przyjeżdżają, startują, kasują i odjeżdżają. Wtedy byliśmy jak rodzina. Również poza torem. Znaliśmy się i przyjaźniliśmy. Teraz podstawą jest pieniądz, wtedy liczyło się koleżeństwo, atmosfera. Obecnie niektórzy traktują żużel jak biznes. Był mecz – dobrze. Nie było – drugie dobrze. Wygraliśmy, czy przegraliśmy – grunt, że ja swoje zarobiłem. W tamtych latach nie do pomyślenia. U nas było jak u muszkieterów – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

Zżyłeś się z Bydgoszczą. Tutaj przyszło też pierwsze drużynowe złoto?

No tak. Glucklich, Kasa, Zaranek, Kosek. Sezon 1971. Henio trafił do Polonii parę miesięcy przede mną. Obaj tu się rozwinęliśmy. W Bydgoszczy znalazłem swój drugi dom. Miasto mnie ujęło i osiadłem na dobre. Czym Kujawy różniły się od środowiska warszawskiego? Tam duży zgiełk, tłok, ruch. Mnie było ciasno. Tutaj niby też duże miasto, ale większość się znała. Było swojsko. Tu dzień dobry, tam usłyszałeś dobre słowo. Zawsze ktoś zagadnął. No i jak się lepiej rozpędziłeś, to byłeś już… w lesie albo nad jeziorem. To jest ten cały urok. Coś, co urzeka i człowiek się zakochuje.

Zdobywałeś medale jako zawodnik, a po bez mała trzydziestu latach, osiągnąłeś je ponownie jako szkoleniowiec. W złotym sezonie 2002 miałeś w zespole prawdziwą mieszankę wybuchową – Gollobowie i Protasiewicz, potrafiłeś zapanować?

Byli jeszcze Loram, czy Robacki. Z tych indywidualności trzeba było poskładać zespół. Miałem swoje sposoby, żeby ogarnąć to towarzystwo, nie do końca wzajemnie się kochające. Konkurencja w drużynie zawsze wyzwala dodatkowe emocje. Nie tak dawno wypowiadali się o tym Tomek i Piotr. Jak jeden chciał wewnętrzne pole, to i drugi. Jak jeden z zewnętrznego, to i ten drugi też. Trzeba było nie lada dyplomacji, by ich przekonać. Częściej ustępował Tomek, choć Piotr też starał się rozumieć i czasami wymieniać. Nie było to łatwe, ale chłopaki ostatecznie się dogadywali i to było kluczowe. Jako trener zawsze starałem się być starszym kolegą. Rozmawiać, ale głównie słuchać. Czasem doradzić, innym razem podpowiedzieć. Tylko nic na siłę i nic nachalnie.

Mnie również delikatnie „ostrofowałeś”, bo kiedy umawialiśmy się na rozmowę i stosowałem z racji szacunku, formułę „Pan”, zrazu przypomniałeś, że 30 lat temu przeszliśmy na formę po imieniu, a Ty doskonale to pamiętasz?

Zdrowie mam już stosowne do wieku, ale pamięć nie zawodzi. Dokładnie wiem, że było to w Grudziądzu, podczas zawodów na początku lat dziewięćdziesiątych. To jednak było życzliwe pogrożenie palcem (serdeczny uśmiech). Mamy w końcu tyle lat, na ile się czujemy.

Trenerskiego chleba posmakowałeś nie tylko w paru klubach, ale też jako selekcjoner kadry, choćby w Poole podczas DMŚ 2004?

W sumie 11 lat zajmowałem się zrazu młodymi, a na końcu seniorami. W tym 2004 roku jechali Kołodziej, Marcin Rempała, Hampel oraz Tomek Gollob i Kasprzak, którzy dorzucili, co ciekawe, najmniej oczek. Tylko to wyglądało dosyć groteskowo, choć mnie nie było do śmiechu. Mieliśmy szansę wyrwać medal. Realnie drugie, trzecie miejsce było w zasięgu. Tylko brakło współpracy z PZM. Wkurzyło mnie to wtedy bez żartów i bardzo mocno. Weszliśmy do finału i razem z Piotrem Pysznym dzwonimy do Warszawy prosząc, żeby przełożyć kolejkę ligową w Polsce. Ranga zawodów, wydawało się, zupełnie różna. No i nikt na „widzi mi się” Polaków finału nie odwoła. W PZM nam jednak… odmówiono. Ponieważ nad Wisłą zawsze rozgrywki o DMP były najważniejsze, najlepszy sprzęt zawodnicy wysłali do kraju, żeby zdążył dojechać przed ligą. W światowym finale startowaliśmy na… rezerwowych motocyklach, bez mechaników, którzy byli już w drodze i efekt był jaki musiał. Do dziś mnie to irytuje. Gdybyśmy mieli w dyspozycji najszybsze motocykle, na pewno ten finał zakończyłby się zupełnie inaczej. A potem na łeb, na szyję powrót do Polski. Tu miałem pretensje do władz związku, że nie poszły nam na rękę. Zamiast ułatwić – utrudniły, a właściwie uniemożliwiły walkę. Taka bywała kuchnia tej pracy. Było, minęło – trudno. Czasu nie cofniemy.

Wspomnieliśmy nazwisko Mieczysława Połukarda. Przez pewien czas prestiżowe, otwierające sezon Kryterium Asów w Bydgoszczy nosiło jego imię. Teraz Jerzy Kanclerz próbuje pielęgnować, przywrócić tę tradycję?

Te zawody wymyślił Zbyszek Urbanyi, znakomity dziennikarz Gazety Pomorskiej. Mówimy o nowym otwarciu w latach osiemdziesiątych. To był cudowny facet. Wszechstronny. Pisał o żużlu, hokeju, żeglarstwie. Dzielił serce dla tych trzech dyscyplin. Sam też żeglował. To była jego pasja. Zawsze pisał z polotem, błyskotliwie. Zaprzyjaźniliśmy się jednak w specyficznych okolicznościach. Pojechałem słabe zawody. Następnego dnia otwieram gazetę i czytam artykuł Zbyszka, że Koselski jechał jak emeryt, bez ambicji i woli walki, bez chęci zwycięstwa. Krew mi się zagotowała. Stawałem na uszach, ale sprzęt nie jechał. Musiałem to wyłuszczyć redaktorkowi. Najbardziej dopiekł mi ten emeryt. Zadzwoniłem do niego z pretensjami, a on spokojnie mi wytłumaczył, że to nie ważne jak mówią, ważne że mówią i piszą. Twierdził, że największą zgubą dla zawodnika jest, gdy przestaje wywoływać jakiekolwiek emocje i nie „łapie się” nawet na wzmiankę. Wtedy wszyscy szybko i łatwo zapominają. Stąd chyba współcześni celebryci wywołują skandale, czy robią zwykłe głupoty. Byle istnieć w mediach. Przełknąłem, choć nie do końca mnie przekonał. Ale od tej pory datowała się nasza przyjaźń. Pewnego dnia zaprosił mnie na herbatę i powiedział: – „Mam bombowy pomysł. Zrobimy w Bydgoszczy wielką, prestiżową imprezę. Jak w Anglii. Na zakończenie sezonu Puchar Ligi Polskiej. Z każdego klubu wystartuje najlepszy zawodnik”. Po wielu rozmowach, perturbacjach i dywagacjach, stanęło na tym, że zgodnie właściwie z decyzją pana Władysława Pietrzaka, nie mogliśmy wzorować się na Anglikach, więc nazwaliśmy zawody Kryterium Asów, przenieśliśmy na wiosnę, jako oficjalne otwarcie sezonu i impreza ruszyła. Jako kontynuacja zawodów z lat pięćdziesiątych.

Któreś zawody z przebogatej kariery szczególnie zapadły Ci w pamięci?

To raczej nie zawody. Bodaj w 1964, czy 1965 roku na tor wylano wodę i zrobiono ślizgawkę. Mieliśmy ścigać się na lodzie. Spróbowałem. Mnie to jakoś nie przypadło do gustu. Uważałem, że to znacznie bardziej niebezpieczne, wtedy naturalnie, od klasycznego żużla. Zniechęcił mnie do tej dyscypliny obrazek, jaki zapamiętałem z zawodów na klasycznym torze przeciw Rosjanom. Widziałem w szatni jak wyglądał Borys Samorodow. To było jak Chrystus po biczowaniu. Plecy, nogi, ręce – rana na ranie. Koszmarny widok. Zapytałem od czego to, a on odparł, że od lodu. Pomyślałem: – „No tak. Tylne koło około 800 obrotów, przy maksymalnych obrotach silnika i przełożeniu 1/10. Do tego parę rzędów kolców 28 mm. To jak piła tarczowa”. To mnie ostatecznie zniechęciło. Bronek Ratajczyk powiada: – „Będziesz jechał”. A ja… grzecznie podziękowałem. „Panie Bronku, ja już na to raczej nie wsiądę” – odpowiedziałem. W pojedynkę to jeszcze można było jechać, ale w zawodach? Nie namówili mnie.

Spróbowałeś też trenerki poza Bydgoszczą. Warto było, czy ciągnęło do domu?

Nie. To nie tak. Byłem w Pile, Ostrowie, Gnieźnie – kilku innych miejscach. Zawsze było inaczej i zawsze przynosiło nowe doświadczenia. W tym sensie zawsze warto. Kiedy klub z Ostrowa był w potrzebie, zadzwonił prezes – pomogłem na ile potrafiłem. Dwa, trzy dni tam i powrót do domu. Trochę z doskoku. To chyba nie było idealne rozwiązanie najoględniej mówiąc. Ale odmówić, nie odmawiałem. Franek Jaziewicz chorował, nie mieli nikogo, więc na moment wskoczyłem, jako swoiste zastępstwo zawodnika. Innym razem zadzwonił prezes Startu Gniezno. Moim zdaniem, najlepszy prezes w Gnieźnie – pan Eugeniusz Pokładecki. Słyszałem, że już nie żyje. Dusza człowiek i znakomity organizator. Rozważyłem i podjąłem rękawicę. W Pile było z przygodami. Tam postawiono warunek, że muszę wprowadzić zespół do ekstraklasy. Podczas narady „aktywu” żużlowego w Warszawie, pod koniec sezonu, dowiedziałem się przypadkiem, że są jakieś anse między Lublinem a Hansem Nielsenem. Mówiono w kuluarach, że Duńczyk jest do wzięcia. W Pile były pieniądze i parcie na sukces. Szybki telefon, potem rozmowa z prezesem i powiadam, że jest Nielsen do zakontraktowania. W pierwszym momencie nikt nie wierzył. A potem okazało się, że go ściągnięto. Moim skromnym zdaniem – zawodnik kompletny, z którego wielu do dziś mogłoby brać przykład. Tylko podpatrywać i się uczyć. Zresztą do tych transferów chyba miałem fart. Tony Rickardsson, jeszcze jako kompletnie nieznany zawodnik, też trafił do Polonii za moją sprawą. Pewnego razu, wiosną, do Bydgoszczy przyjechała grupa Szwedów. U nich, z uwagi na klimat, wiosna przychodzi później, więc szukali co roku miejsca do treningów w Polsce. Przyglądałem się tym młokosom. Moją uwagę zwrócił jeden. Jechał inaczej, mądrzej od pozostałych i widać było, że myśli co robi na torze. Miał tam jakąś nie najnowszą Jawkę, a śmigał jak się patrzy. Spytałem ich opiekuna kto to jest, a on powiada: – „Tony Rickardsson”. To ja w te pędy do dyrektora klubu i tak rada w radę znaleźli się w Bydgoszczy on i Peter Karlsson.

Oglądasz ten współczesny speedway. Rzeczywiście coraz więcej zależy od motocykla, a coraz mniej od zawodnika?

Dzisiaj to jest lekko, łatwo i przyjemnie. Tory bardzo twarde, bardzo gładkie, bezproblemowe można by rzec. To od strony jeździeckiej. Jeśli porozmawiasz ze starszymi zawodnikami, jak przyjeżdżali do Bydgoszczy na kopę, to tam dopiero była selekcja i weryfikacja. Ciężko było nawet uzyskać ten ślizg kontrolowany, siła odśrodkowa dawała się mocno we znaki. Tak było przyczepnie. A dzisiaj? Sprzęt, sprzęt i jeszcze raz sprzęt. Na nawierzchniach przyczepnych, trzymających, motocykl nie miał aż takiego znaczenia. Obecnie tory to bardziej ślizgawki i sprzęt ma kolosalne znaczenie. Zawodnicy stwierdzą pewnie, że jest to bezpieczne. Być może. Te pierwsze granitowe nawierzchnie też były inne. Ceglaste, z glinką. Jak to dostało wody, to koła wybierały. W okresie przygotowawczym trzeba było orać, żeby mieć kondycję do jazdy na tych owalach. Jedynym ewenementem był chyba Jurek Rembas. On raczej „zdrowia” nie miał, ale jak potrafił wymiatać. Rynna na rynnie i rynnę poganiała w tamtym czasie. Czarne tory, te tylko zagarniane, a nie ubijane, to już była zupełnie inna historia. Po kilku biegach robiły się jak kartoflisko. Teraz to raczej mączka. Zmieniały się też przepisy. Linia 30 metrów po starcie. Nie mogłeś zmienić korytarza do wjazdu w łuk. Ten z zewnętrznych pól zawsze miał znacznie trudniej. Moim zdaniem to była głupota.

Dzisiaj z kolei dyskutuje się o startach. Trzeba stać i ani drgnąć. Dobrze, że te nowoczesne sprzęgła tak dobrze „trzymają”. Za czasów sprzęgieł Jawoskich, czy Nortona nie do pomyślenia. Wkręciło się gaz, a motocykl jechał. Dzisiaj to są, w porównaniu, doskonałe konstrukcje i rzeczywiście można stać przed startem. Dawniej obok meczu odbywały się zawody między arbitrem a żużlowcami. Najeżdżali, odjeżdżali, byle trafić, byle przechytrzyć rozjemcę. No ale jeśli sędzia chciał „pomóc” wybranemu zawodnikowi, to też nie było większego problemu. Cwaniacy byli zawsze. Teraz też uważam, że zasada powinna być jedna. Dotknąłeś taśmy kołem – wykluczenie. Nie kaskiem, daszkiem, kierownicą, czy czym tam jeszcze, ale kołem. Jeśli nie – wygrałeś z sędzią, trafiłeś – jedź. Bez różnych cudów z przerywaniem wyścigów, ostrzeżeniami, warningami, drganiem, czołganiem, czy mikroruchami. To niepotrzebnie przedłuża zawody. Wstrzelił się – to i mu chwała. Ma refleks albo zaryzykował, to udało się i tyle. Jedziemy dalej. Szło by sprawniej. Obecnie Jurek Rembas, czy Okoń, to by w każdym meczu łapali po dwa, trzy ostrzeżenia i regularnie wylatywali z wyścigów. Najlepszy przykład jaki znam współcześnie, to Tobiasz Musielak. Ma chłopak refleks, wychodzi idealnie i bieg przerwany. Dla mnie jedynym kryterium powinno być dotknięcie taśmy kołem. Wracając zaś do pytania. Sprzęt rzeczywiście ma obecnie kolosalne znaczenie. Coraz większe.

Jak widzisz szanse na odbudowę potęgi bydgoskich Gryfów?

Jurek Kanclerz ma ogromne trudności od strony sportowej. Organizacyjnie wygląda to obiecująco, jednak drużynie przeszkadzają pech i kontuzje. Mają problemy jak cholera. Co się jeden wyleczy, to dwóch następnych wypada ze składu. Żużel to już taki sport. Czasem do połowy sezonu wszystko się układa bardzo fajnie, a potem jedna, druga kontuzja i wynik się wali jak domek z kart. Jakiś turniej o uścisk dłoni prezesa i… lider ulega kontuzji. Dwanaście punktów w meczu odpadło. Trener już nie śpi. Myśli, co dalej. Od strony organizacji jest optymistycznie. Jerzy Kanclerz zebrał grupę sponsorów. I to na duży plus. Był okres, że darczyńcy pouciekali. Nie jest łatwo w takich warunkach odbudować zaufanie. A Jurek tego dokonał. Za to mu chwała. Ściągnął do klubu ludzi z pieniędzmi i zaczął jechać. Dziś jest w pierwszej lidze, acz sportowo nie wiedzie mu się ewidentnie. Najpierw problemy Zengoty ze sprzętem. Potem kontuzja Gały. Teraz urazy Grzegorza i Bellego. Jak to poskładać? Nie ma lekko. To nie takie proste jak by się wydawało. Gdyby było łatwo, to medale można by rozdawać przed sezonem. Ci z największym budżetem i największymi gwiazdami dostawali by złoto w prezencie. Na szczęście sport nie jest sprawiedliwy. Kibice kochają sensacje i niespodzianki. Większość zawodników potrafi jechać. Jak trafi silnik zaczyna rosnąć. Niby nie jedzie, nie idzie. Nagle złapie motocykl i zaczyna wysoko punktować. W większości to zasługa sprzętu. Puszcza sprzęgło, jedzie i nie wie dlaczego jest pierwszy.

Dziękuję pięknie za tę pouczającą pogaduchę. Nie męczę dłużej. Życzę dużo zdrowia i pogody ducha.

Przepraszam, że tak długo się nie odzywałem, ale zdrowie odrobinę nie domagało. Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na stadionie.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI