Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Po minionej niedzieli w co najmniej kilku klubach żużlowych wieczorową porą rozległo się chóralne „mamy to!”,  jako oznaka wykonania minimum sezonowego planu. „Chórzyści” jadą dalej, przegrani wyciągają wnioski na kolejny sezon lub sezony.

 

Najgłośniej z pewnością słychać było tytułowe „mamy to!” w Częstochowie. Prezes Świącik odprawił z play-offów aktualnego jeszcze mistrza Polski i najwyraźniej blisko jest wykonania planu minimum, jakim było wywalczenie medalu. Przegrani, czyli ekipa z Wrocławia, wnioski z pewnością wyciągną i znając życie oraz ambicje zarządzających klubem, w kolejnym sezonie powrócą silniejsi. Czy z Pawlickim, czy z Łagutą, tego jeszcze nie wiadomo. Wiadomo jedno – WTS, jak ćwierkają wrocławskie „wróble”, powoli staje kością w gardle w samym PZM-ie.

Gdzieś słyszałem, nazwijmy to plotkę, iż ze względu na różnego rodzaju interwencje wrocławskiego klubu w ostatnich miesiącach, dotyczące tegorocznej absencji Artioma Łaguty, podczas wrocławskiego Grand Prix nie pojawili się na trybunach zaproszeni związkowi oficjele. Taka ponoć forma protestu i wyrażenia dezaprobaty dla wrocławskiego klubu. Nie wiem, nie sprawdzałem, listy obecności nie sporządzałem. Grand Prix we Wrocławiu „przegrało” u mnie ze sprawami prywatnymi i przyznamnie żałuję. Już od dawna było wiadomo, że Dana Bewleya, który „opędzlował” wrocławski turniej, stać na wiele i po raz drugi z rzędu stanął na najwyższym stopniu podium. Rozdań w Grand Prix do końca jeszcze trochę zostało, więc młodzieniec jeszcze swój kunszt ma szansę ponownie udowodnić. Czyżby miał być to kunszt medalowy?

Cieszono się również w niedzielę z wyniku sportowego w Gorzowie. Jest upragniony półfinał, choć patrząc na aspekty pozasportowe, jest o co się martwić. Przyznam, że nie dowierzałem wczoraj własnym oczom, kiedy zobaczyłem w mediach społecznościowych zaproszenie na festyn z okazji jubileuszu 75-lecia gorzowskiego klubu. Data – 1 września, godzina 11. Przyznam szczerze, że do tej pory miałem klubowy marketing za jeden z lepszych w Polsce. Ja fachowcem nie jestem, ale z tego co mi wiadomo, to 1 września gorzowskie dzieciaki (a chyba festyn głównie dla nich?) będą o tej porze na apelach, rodzice będą w pracy, a sama data na zabawę i goszczenie byłych zawodników klubu bardzo średnia.

Dla potomków byłych „wojowników” Stali i choćby części ich samych, 1 wrzesień – jak mi wczoraj jeden z byłych gorzowskich gladiatorów telefonicznie przekazał – kojarzy się zgoła odmiennie, aniżeli z festynem i zabawą. Proponuję Stali, aby następny festyn zrobiła 1 sierpnia o godzinie 17, też będzie ciekawie. Promocyjnie zrobiłbym to jeszcze w stolicy. Swoją drogą Stalowcy wciąż myślą o młodym Holderze do tego ponoć stopnia, że pojedynek z Apatorem Toruń śledzili z zacnych miejsc i w zacnym towarzystwie rodzice Jacka. Czy młodszy brat Chrisa wyląduje w Gorzowie czy może w Lublinie – przekonamy się niebawem. Wygra ten, kto sakwę ma pełniejszą. Na ten moment z pewnością Lublin. W Gorzowie, jak i w paru innych klubach z niecierpliwością czeka się na telewizyjną transzę, aby co nieco wszystko wyrównać w budżecie. Telewizja z kolei płaci i wymaga wiele, ale… najmniej od siebie.

I tak sprytnie przeszedłem do wątku, który ostatnio rozpala internautów, czyli styl komentowania i telewizyjny savoir-vivre. Skrzynkę mailową mamy pełną od opinii kibiców na temat pracy telewizyjnych redaktorów. Ja dokładał do pieca za mocno nie będę, już bowiem swego czasu pisałem i ostro mi się dostało, iż telewizja ogólnopolska to nie stacja zielonogórska. Oczywiście mowa o redaktorze Noskowiczu, który nierzadko daje ponieść się emocjom. Czy to dobrze? Dla samej pracy pewnie tak, choć niektórzy widzą w jego pracy faworyzowanie jednej drużyny. I to akurat z miasta, z którego pochodzi redaktor.

Ostatnio znów się głośno zrobiło, zwłaszcza w social mediach, a to miał Maciej Noskowicz popierać obelgi w kierunku Stali Gorzów, a to krzyczeć „mamy to!” kiedy Falubaz obejmował podwójne prowadzenie w ostatnim meczu. Paweł Prochowski podjął się obejrzenia meczu z Zielonej Góry raz jeszcze i jak przekazał, nie pada w nim zwrot „mamy to!”, a „robią to!”, co ma znaczenie i to duże, aczkolwiek nie zmienia ogólnego niezbyt pozytywnego wrażenia. Podobnie, jak i nagrania, z których wynika, iż dla komentatorów lepsze miasto to to, które ma deptak czy ratusz. Drodzy Kibice, o jedno do Was apeluje. Szkoda Waszych nerwów, pisania maili i tym podobnych rzeczy. Wytykacie nami macie do tego pełne prawo! – że nie opisujemy tych zachowań, ponieważ jesteśmy w jakimś układzie z redaktorem Majewskim. Macie pretensje, że w niedzielnym magazynie wciąż pojawiają się te same twarze, a zobaczylibyście, co mają inni do powiedzenia. Pełna racja. Ciekawych czy to byłych zawodników czy działaczy nie brak. Jest jak jest.

Fajny swoją drogą jest spot pojawiający się co jakiś czas w telewizji, promujący fundację PZM. Szkoda tylko, że przy okazji „świętowania” jubileuszu ligi nikogo z tych, którzy zdrowie stracili, nie zaprosi się do studia i nie wysłucha ich przemyśleń na temat danego meczu czy toru, jednocześnie wspominając o ich obecnej sytuacji. Bez ich bowiem zaangażowania być może liga nie byłaby tak okazała, jak teraz. Tłumaczę Wam jasno, pisząc z uśmiechem, że nas żaden układ z redaktorem Majewskim nie łączy, a nie piszemy, gdyż… po prostu szkoda czasu.

Dopóki bowiem ktoś u góry popełnianych błędów czy „wielbłądów” nie zauważy, to nic to nie da poza stratą naszego czasu. Ryba zawsze psuje się od głowy. Na koniec tego wątku osobista dygresja. Rozbawił mnie Mirosław Jabłoński, który najwyraźniej występuje w dwóch osobach. Pierwsza to ta, która była bardzo dociekliwa w kwestii wydarzeń związanych z ostatnim wypadkiem Adriana Miedzińskiego. Druga z kolei to ta, kiedy dziennikarze byli z kolei swego czasu dociekliwi w kwestii stanu zdrowia Jabłońskiego juniora. Niesamowicie szybko zmieniło się zdanie na temat dociekania informacji u tego byłego żużlowca. Najwyraźniej zapomniał wół, jak cielęciem był. Tyle o jedynej słusznej telewizji żużlowej, zgodnej z linią popularyzacji żużla przez zarządzających ligą. 

„Mamy to!” mówią również po weekendzie w Poznaniu. Kto wygra drugoligową rywalizację? Stawiam osobiście na Wielkopolskę, pomimo iż sam pochodzę z Opolszczyzny, a na stadion Kolejarza jeździło się za młokosa autobusem z Prudnika. Pytanie tylko, co się stanie w Opolu, jeśli drugi raz zawalą finał? Wierzę, iż Zygmunt Dziemba powie „do trzech razy sztuka i się za szybko nie podda”. 

Oferty od zawodników na sezon 2023 nie latają, a „fruwają” na mailach, whatsappach i różnego rodzaju komunikatorach. Przegląd Sportowy doniósł, iż Antonio Lindbaeck już na sto procent dogadany w Łodzi. Pomidor. Norbert Kościuch chce za podpis 200 tysięcy? Pomi… Znaczy oczekuje 50 mniej, ale wątpię czy tyle ktoś wyłoży. Chętnych jakoś brak. O średniej klasy zawodnikach zagranicznych nie wspomnę, gdyż tam stawki za podpis zaczynają się najczęściej od trójki z przodu, a gwarancji kompletów, biorąc pod uwagę umiejętności, po prostu brak. Licząc jednak pobieżnie mamy teoretyczne tak –  na poziomie pierwszej ligi na przykładzie pewnego Szweda, który z drugiej ligi zamierza przejść szczebel rozgrywkowy wyżej. Podpis 250-300 tysięcy. Załóżmy, że prezes zaprosi do jacuzzi i w miłym towarzystwie zbije do 250 tysięcy.  Punkt meczowy – 3000 złotych. Zakładając, że ów lewoskrętny zrobi w meczu średnio osiem punktów, mając czternaście spotkań wychodzi nam 336 tysięcy plus te minimum 250 za podpis, to nam daje 580 tysięcy. Plus minus razy siedem, bo tylu lewoskrętnych w zespole. Ile wychodzi? Macie ponad trzy „melony” na same wynagrodzenia. A gdzie reszta, aby klub utrzymać? 

Życzę zatem, aby prezesi montując składy najpierw brali walizki do ręki i patrząc na jej zawartość mówili: „mamy to!”. Głośno bowiem w „kuluarach” (to zapożyczenie od redaktora Ostafińskiego, na którym co niektórzy prywatnie wieszają psy, a zapomnieli, jak sami dbali o jego promocję), o prezesie, który wydaje ponad miarę na sezon 2023 mając pewne „tematy” mocno już zaległe wobec zawodników. Nam wszystkim na koniec życzę, abyśmy mogli powiedzieć sobie „mamy to!”, czytając czy słuchając kolejnych wiadomości o stanie zdrowia Adriana Miedzińskiego, któremu życzę wszystkiego, co najlepsze. Tym, którzy „jadą” po zawodnikach, jak po łysej kobyle, napiszę tylko jedno. Bez tych, którzy narażają na torze swoje zdrowie, nie bylibyście „gwiazdami” Twittera czy innych social mediów… Czasami zanim coś się o kimś napisze, warto się po prostu chwilę zastanowić…

ŁUKASZ MALAKA