Damian Klos.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

AKT I. Pierwszy akt z dawna i niecierpliwie wyczekiwanego przez nas widowiska inauguracyjnej kolejki pandemicznej Ekstraligi rozegrał się na scenie Stadionu Olimpijskiego – pięknego, historycznego obiektu będącego niewątpliwie jedną z ozdób wrocławskiej Wielkiej Wyspy. Pogoda dopisała, czego efektem była jeszcze bardziej rdzawa niż zwykle barwa domowego owalu Sparty. Tor przypominał kolorem nawierzchni ten z Belle Vue, gdzie uwielbia szaleć rudowłosa nadzieja brytyjskiego speedwaya – Dan Bewley. W starciu z Motorem – uprzedźmy fakty – pocałowany przez ogień zawodnik nie zachwycił.

Nie zachwyciło ogólnie całe spotkanie, które ciężko finalnie nazwać widowiskiem na miarę otwarcia sezonu. Dla mnie samego mecz rozpoczął się już z samego rana. Przygnieciony ilością towaru do rozwiezienia walczyłem cały dzień, aby na wyczekiwaną wieczorną Pierwszą Tegoroczną Sesję Żużlową Przed Telewizorem dotrzeć na czas. Pokonawszy przeciwności, mogłem z satysfakcją zasiąść o 18:00 przed ekranem, zdążywszy nawet zaopatrzyć się w nieodłączny przy tak doniosłym wydarzeniu triumwirat piwek okraszony dwiema paczkami serowych naczosów.

Jakkolwiek by to źle i przykro nie zabrzmiało, skupiając się na zawodach nie zauważyłem specjalnie braku kibiców. Może to zabrzmieć boleśnie, ale – niestety – dla wielu zawodników i majstrów zapełniające trybuny jednostki stanowią tylko tło wydarzeń, a przyśpiewki wydostające się z ich gardeł często milkną gdzieś w oddali, rozmyte przez ciągły warkot silników. Jak już jesteśmy przy wizualnych efektach, to me uszy zapamiętały następujący co kilka biegów metaliczny chrobot szyny podpiętej do ciągnika. Sam fakt, że tego typu wspomnienie uformowało mi się jako jedno z wiodących z konfrontacji Sparty z Motorem świadczy o tym, że, jak większość z nas widziała, mecz nie był doskonale usmażonym stejkiem, położonym na talerzu w akompaniamencie soczystej sałatki i chrupiących belgijskich frytek oprószonych gruboziarnistą solą. Mecz był nudny i do jednej bramki, ot co.

Wszyscy, którzy pompowali lubelski balon do granic niemożliwości, robiąc z Koziołków co najmniej pewniaków na play-offy, mogli uśmiechnąć się, przytaknąć samemu sobie w cwaniackiej pozie, zaciągnąć łyk jasnego pełnego i powiedzieć: „A nie mówiłem? Hampel, to jest to”. Wrocławska młodzież (najstarszy w Sparcie Tai Woffinden dopisze trzeci krzyżyk 10 sierpnia) pokazała jednak w ciągu kolejnych czterech biegów, że balony i mocne nazwiska nie jadą. Jadą natomiast szybkie silniki, dobre setupy, atmosfera i optymalna dyspozycja.

Nie mam zamiaru odpalać mikroskopu i analizować każdego poszczególnego biegu – wszystko zostało już na ten temat napisane i nie wniosę niczego nowego. Ponadto przez jedną trzecią meczu gapiłem się w czarny ekran, w wyniku tworzącej akurat scenografię pod akt II, szalejącej w Częstochowie burzy z gradem i piorunami. Wypowiem się natomiast delikatnie o obu drużynach, zaczynając od zwycięskich gospodarzy.

Widać, że żarło. Żarło odchudzonemu Taiowi, który był na początku meczu niełapalny. Żarło rudemu, ale nie temu, któremu miało żreć. Jeszcze przed meczem czytałem jakieś pogłoski, że Bewley coś tam znalazł, że to rakieta i to jedzie. Na nic zdały się starania Marka Courtneya i rudowłosy Anglik przygodę z Ekstraligą rozpoczął od dwóch śliwek i skromnego punkciku z bonusem. Przyćmił go drugi rudzielec w zespole – Przemek Liszka. Niepozorny, cichy, strzelał ze startu i jechał po swoje obierając mądre ścieżki.  Gwarantuję, że Liszka nie odda w tym sezonie miejsca w składzie żadnemu z podkarpackich braci.

Co do Maksyma, to wraz z następnym w zespole artystą – naszym świeżo upieczonym krajanem Glebem Czugunowem – rozłożył on na łopatki lubelski zespół. Maks Drabik, to specyficzna postać. Można go nie lubić, można nienawidzić i podejrzewać o oszustwa, ale trzeba przyznać, że jest kawał rajdera. Na torze prezentował się, jakby zostawił poza obrębem stadionu jakiegoś swojego dublera, sobowtóra skazanego na te wszystkie prawnicze zmagania, użeranie się z wścibstwem mediów, agresywnymi artykułami wiodących pismaków, etc. Wygrywał, jakby nic z powyższych absolutnie nie miało miejsca, udowadniając, że jego odwleczone w czasie zawieszenie będzie niepowetowaną stratą nie tylko dla samej Sparty, ale i dla całych rozgrywek.

Gleb, kojarzący mi się nieco po fryzurze z Michałem Szpakiem, mający talent do muzyki niewiele (o ile wcale) mniejszy niż do żużla udowodnił, że konkurować mu o miano najlepszego juniora ligi może tylko Dominik Kubera. Przeklinają pewnie fani po wszystkich żużlowych miastach Andrzeja Ruskę za fortel wymyślony z obywatelstwem i przeklinać będą najbliższe kilka miesięcy. Mi, jako chłopcu obserwującemu z pierwszego rzędu jak Roman Holtański ciągnie w 2003 Top Secret Włókniarz po złoto, stosowanie wybiegu z polską licencją jakoś nie wbija cierni w tyłek. W zeszłym roku mój opolski Kolejarz dostał u siebie potężne baty z Bydgoszczą, a Josh Grajczonek zdobył dwucyfrówkę i też nie płakałem. Taki mamy regulamin, takie są realia.

Postawę Maćka Janowskiego i Taia Woffindena ująć można w dwóch słowach: nie zawiedli. Najbardziej utytułowani i doświadczeni członkowie drużyny zrobili to, co należy do liderów – pokazali klasę i przywozili punkty, zbierając ich łącznie z bonusami 24. Z zadania drugiej linii wywiązał się Max Fricke, robiąc tyle, ile wymaga się od zawodnika doparowego. Sparta wygrała pewnie, bezapelacyjnie i zasłużenie, wykorzystując wszelkie atuty młodego, głodnego ligowych sukcesów składu oraz własnego toru.

Motor Lublin dla szerokiej rzeszy fanów okazał się potężnym rozczarowaniem, a ludzie wahający się, czy nazwać Hampela bombą czy granatem, teraz raczej tytułować go będą drugim z powyższych rzeczowników. Na oczekiwanym od siebie poziomie pojechał chyba tylko Mikkel Michelsen. Duński dynamit potrafi jechać i udowadnia to już od kilku lat w Skandynawii, jednak zawsze brakowało mu w Polsce stabilnej dyspozycji. Po ubiegłorocznym, przełomowym sezonie widać, że rola motoru Motoru nie ciąży mu nic, a nic i jeśli utrzyma formę, to możemy go z pełnym przekonaniem zaliczać do ligowej czołówki. Chłopak mieszka w Polsce od dłuższego czasu, uspokoił głowę, ma poukładane w teamie, znalazł klub oferujący mu atencję i godne pieniądze, dysponuje potężnym zapleczem sponsorskim. Czego chcieć więcej?

Grisza oraz Jarek Hampel zdobili obaj po 7 punktów. Dorobek średni, choć było widać przebłyski. Jeden i drugi posiada możliwości by pchnąć drużynę do przodu, ale w meczu z Wrocławianami nie byli w stanie rozwinąć skrzydeł. Nie ma się doszukiwać jakiejś ogromnej dziury w całym. Gospodarze byli lepiej spasowani, wszyscy Lublinianie szukali. Niektórzy czasem coś znaleźli, inni nie. Występ na siedem punktów dupy nie urywa, ale i wstydu nie przynosi. Ostudził jednak trochę emocję tych wszystkich, którzy po „hitowym transferze” stawiali Motor na równi z Włókniarzem, Unią Leszno, czy właśnie Spartą Wrocław, w drodze na tegoroczne podium. Pamiętajmy, że Jarosław Hampel, pomimo posiadania ogromnego doświadczenia i sportowej klasy, nie prezentuje od czasu potwornej kontuzji takiej formy, jak w czasie swojego prime’u. Motor Lublin stawiałbym więc, w dalszym ciągu, pośród kandydatów na miejsca 5-7.

Wynik, postawa, a także otoczka medialna wokół pozostałej trójki (Zagar, Jamróg oraz nieobecny w składzie Paweł Miesiąc) wskazują jednoznacznie na to, że kierownictwo Koziołków ma twardy orzech do zgryzienia. Jamróg i Miesiąc to Odkrycia Sezonu odpowiednio z lat 2018 i 2019. Matej Zagar zaś, trudny, niezłomny i uparty, będący z pewnością w stanie jechać skutecznie i z jajami, ostatnimi latami raczej pikuje w dół. Czy to zbytnia żonglerka sprzętem i ustawieniami, czy to jakaś blokada personalna. No nie jedzie tak, jak od niego mogą fani oczekiwać. Ba, nie jedzie z pewnością tak, jak oczekuje on sam, pełen wiary w siebie kawał żużlowego fajtera, który nie raz, nie dwa porywał jazdą tłumy.

Czy i kto powinien oddać plastron na następny mecz? Nie moja w tym brocha. Pewne jest to, że jest jakiś kwas. Gość, który w zeszłym roku szalał, stanowiąc wywleczoną znikąd, tułającą się dotychczas po niższych ligach rewelację, zostaje odstawiony od składu. Motor odjeżdża mecz, przegrywa, dwa dni później ten sam Gość informuje media, że dostał zapewnienie o obecności w składzie na następne spotkanie. To, co zbudowało Lublin w zeszłym roku – psychosfera bycia underdogiem i konsolidacja drużyny, może być czynnikiem, którego zabraknie w sezonie pandemii. Paradoksalnie w teorii wzmacniając, kto wie, czy faktycznie władze Motoru nie osłabiły zespołu. Oby nie, bo potrzebujemy wschodniej Polski w Ekstralidze.

Akt I zakończył się wynikiem 55:35. Dwudziestoma. Gdy kurtyna opadła, na scenę wyjechał tandem Wiktorów. Trofimow i Lampart spóźnili się na mecz, zdobywając łącznie trzy oczka. Słabo, bardzo słabo, jak na najlepszy w opinii ekspertów ligowy juniorski duet. Jedna jaskółka wiosny nie czyni, choć w tym wypadku, to bardziej zimowa, nie wiosenna dyspozycja. Juniorzy ucierpieli na pandemii najmocniej. Mało jazdy, niskie w porównaniu do znacznie starszych kolegów doświadczenie w dopasowaniu sprzętu. Takie mecze z marszu nie pomagają i żaden z Wiktorów ani w trakcie, ani po zakończeniu Aktu I nie błyszczał.

Akt II

Krótki mógłby się okazać ów akt. Wszak gdyby nie przeciągające się konszachty osób decyzyjnych oraz wysiłki setek zaangażowanych osób, mógłby to być antrakt zaledwie. Śmieszki Mirka Jabłońskiego, hiperbolizuję.

Czekałem na mecz Włókniarza, jak na nie wiadomo co. Pewnie z racji tego, że najbardziej charakterystyczne dźwięki z okresu mojego dzieciństwa, to pogłos pokonujących Złotą Górę pielgrzymek oraz dobiegający zza owej góry basowy grom ryczących silników. Część serca mam biało-zieloną i choćby nie wiadomo co, zawsze będę kibicował drużynie z Częstochowy. Ale nie o moich fanaberiach i sympatiach miało być.

Gdy wpatrywałem się w ów czarny kwadrat zastępujący mi przez pół godziny wrocławskie ściganie, wiedziałem już, że nie jest dobrze. Nad niedoszłą stolicą równie niedoszłego województwa częstochowskiego grzmiało, lało i huczało. Parowy kręcił filmiki podkreślając, że dawno takiego deszczu nie widział. Kilka ulic sąsiadującego z Zawodziem Rakowa zamieniło się w szare potoki brudnej wody, a ślady po nieustannie padających grubych kroplach rozchodziły się po nich, jak żółte oczka w zbyt tłustym rosole. Kończyłem trzecie piwo, nienasycony, głodny, żądny by wreszcie choć raz skomentować na głos sam do siebie którykolwiek z wyścigów. By móc powiedzieć, czy choć pomyśleć: „szkurwa, ale szkoda, że mnie tam nie ma”.

Niestety, miast emocjonujących zawodów ujrzałem krótkiego, urwanego studniówkowego poloneza. Zawodnicy i działacze obu drużyn dobrali się w pary, odjechali próbę toru, zapląsali przed kamerami, po czym sumiennie i zgodnie podjęli decyzję doskonale opisaną aforyzmem roku przez Kempesa: ”My chcemy noł, ale sędzia mówi kaman”. Jak dla mnie, wyglądało to od początku tak, jakby nikomu odjechanie tego meczu w piątek nie było na rękę. A to dziwne, bo Grudziądz mógł zwietrzyć w losowości warunków swą szansę. Szkoda tylko, że narobiono ludziom ochoty, co dało tylko asumpt do wrzenia pomeczowej grochówki na portalach społecznościowych. W tym momencie należy się cieszyć, że trybuny były puste, bo kadrowany przez operatorów z iście odrodzeniowym pietyzmem sędzia Paweł Słupski nasłuchałby się tylko inwektyw, pokonując kolejne stopnie do/ze swojej wieżyczki. Oberwałoby się także zawodnikom, gdyż – co udowodniono w komentarzach – kibic wymaga, nawet gdy nie płaci.

Jaki był tor, każdy widział. Ja stopy na nim nie postawiłem, więc ze stuprocentową pewnością wypowiedzieć się nie mogę. Nie powinni sobie pozwolić również telewizyjni komentatorzy na hurraoptymistyczne, deklamowane kilkukrotnie: „jedno jest pewne, dzisiaj będzie meczycho”. Tym sposobem podkręcili tylko gaz na palniku gotujących się czach żużlowej gawiedzi. Daleko mi do medialnego rekina, więc nie wiem. Może tak się na żywo w kontakcie z niewidzialnym audytorium robić powinno.

Z tej części piątkowego spektaklu zapamiętałem podczepioną do wielkiego niebieskiego traktora krótką, lekką szynę skośną, a także brązowe ciasto bryzgające na prawo i lewo z kół nieudolnie próbującej zmienić konsystencję toru polewaczki. Wszyscy zapamiętają także, prócz świętych słów Kempesa, solidarnie idących ramię w ramię Nickiego oraz Madsena. Jedni uznają, że to apokryf, że to nie mogło mieć miejsca, bo przecież tej dwójce do bratniej miłości raczej daleko. Inni – ci już powiedzieli swoje – że to jebane gwiazdy, że w dupach im się poprzewracało wszystkim, że kiedyś, to kaski wystawały ino zza bandy, a się jeździło, a teraz, to ledwo popada i mecze odwoływać chcą. Że zawodnicy, to leniwe kluchy łase na łatwe pieniądze leżące na sjenitowym, kurzącym się stole. Jeszcze inni, jak choćby prezesi grających w spektaklu trup aktorów, wezmą swych topowych rajderów w obronę, że to dopiero początek sezonu, brak rozjeżdżenia, nikt nie chciał ryzykować, a start w czwórkę NA PEWNO, ALE TO NA PEWNO skończyłby się kraksą, złamaniami i ciężką tragedią podaną na srebrnej paterze w formie przegryzki do piwa dla milionów Kowalskich przecierających spocone czoła przed telewizorem.

Racja leży gdzieś pośrodku. Rozumiem punkt widzenia Loży Kanapowych Ekspertów, którzy wreszcie, po dłuższej niż zazwyczaj przerwie chcieliby obejrzeć pojedynki ulubionych zawodników. Absolutnie nie mam także zastrzeżeń do ubranych w kevlary mocodawców piątkowej decyzji – dlaczego zresztą, jako kibic niezaangażowany w widowisko i osoba postronna miałbym je mieć? To oni byli na torze, to oni jeżdżą i ryzykują zdrowiem, nie ja.

Warto sobie jednak postawić pytanie, dlaczego tak, a nie inaczej? Wprawdzie klimat się zmienia, ale nie jesteśmy jeszcze na Peleliu i Okinawie. To nie rajskie wyspy Pacyfiku, gdzie ulewny deszcz rodzi się z bezchmurnego nieba w kilka minut. Nie. Deszczowy wieczór w Częstochowie zapowiadano od paru dni, a wiodące, dokładne prognozy pogody wskazywały na kumulację opadów akurat w godzinach 18-20. Ekstraliga obraca potężnym pieniądzem. Klubów, czy też samej Królowej Spółki naprawdę nie stać choćby na te plandeki? Fakt, nie zapobiegną one wsiąkaniu deszczu w nawierzchnię, ale znacznie pomogą w wypadku krótkich, intensywnych zjawisk atmosferycznych.

Inny przykład. W zeszłym roku z drużyną Lejonen Gislaved pojechaliśmy na mecz do Avesty. Padało już na trzy godziny przed meczem, zapadał powoli szwedzki chłodny zmierzch. Radar wskazywał kręcącą się na przestrzeni kilkuset kilometrów ogromną płachtę deszczu. Ten z większą lub mniejszą mocą padał ciągle, aż do godziny planowego rozpoczęcia zawodów.

Motory w boksach schowane grzecznie pod osłonami transportowymi, skrzynki pozamykane, zawodnicy w kurtkach. Trenerzy ustalili między sobą datę powtórzonego pojedynku, niecierpliwcy zacierali dłonie na myśl o ciepłym promie. Działacze z Avesty, borykający się z monetarnym kryzysem, chcieli jednak ten mecz zwyczajnie zaliczyć, bez względu na wynik. W kulminacyjnym momencie negocjacji pojawił się sędzia, wykonał z przedstawicielami obu drużyn obchód po torze. Anders Frojd zebrał zawodników Lejonen i zakomunikował: „Sędzia i gospodarze mówią, że jeśli przestanie niedługo mocno padać, zrobią tor w godzinę. Zależy im na odjechaniu tego meczu, poczekamy i spróbujemy”.

Paliłem w spokoju papierochy, obserwując wraz z Jensem i Kevinem, jak na ten specyficzny obiekt wyjeżdża kawalkada specjalistycznych żółtych pojazdów. Do kierowcy jednego z nich dosiadł się nawet Antonio Lindback, mocno zaangażowany w przygotowanie swej domowej areny.

Czterdzieści minut później 20-30 centymetrowa warstwa błota została ściągnięta z toru i ułożona w piramidalną kupę na środku murawy. Deszcz kropił, a tor wciąż nie wróżył jazdy. Następnie po torze zatańczyły dwie ładowarki Volvo, rozprowadzając świeżą, suchą nawierzchnię po całej jego szerokości. Ciężki sprzęt równomiernie wszystko dobił, ciągniki przeszynowały tor, a gdy Antonio zeskoczył rozanielony z jednego z nich w butach zapaćkanych błotem i nakazał mechanikom grzać motocykle, wiedzieliśmy, że mecz się odbędzie. Niecałe półtorej godziny i pomimo siąpiącego deszczu udało się rozegrać spotkanie, które w Polsce odwołano by już jakieś czternaście razy. Dodam, że nikt się nie potłukł, a warunki do walki zrobiły się fantastyczne.     

Można? Można. Tylko trzeba chcieć i mieć sprzęt. Do dziś nie mogę się nadziwić, jak Ekstraliga tytułuje się „żużlowym produktem premium”, a przekłada widowisko, bo „niespodziewanie” przypętała się zapowiadana od pół tygodnia burza. Jeśli klubów nie stać na maszynerię, to kupić spółkową i wozić z miasta do miasta wraz z wozami transmisyjnymi. Pod względem radzenia sobie z kaprysami natury – niestety – dużo Najlepszej Żużlowej Lidze jeszcze brakuje. Może to czas, by władze Ekstraligi rzuciły swym spojrzeniem na drugą stronę Bałtyku i poszukały inspiracji, zamiast kolejny raz serwować kibicom na stadionie/w domowym zaciszu (bądź zagłośniu) kolaż ujęć składający się ze skonfundowanego sędziego, toromistrzów sprzeczających się z komisarzami torów, trenerów niewładnych w angielskim próbujących się skomunikować ze swymi gwiazdami oraz owych gwiazd, nie zawsze potrafiących wypracować wspólne stanowisko?

W piątkowym II akcie plusy dla sędziego za chyży krok i pójście za opinią głównych aktorów widowiska, a także dla wyżej wspomnianych stranieri, że jakimś trafem, bez zbędnej dramy, podjęli zgodną decyzję.

Akt III

W niedzielne popołudnie apetyt fanów czarnego sportu mógłby być większy jedynie, jeśli Sparta z Motorem również przegrałyby z pogodą. Plan na ten dzień od godziny 16:00, aż do zmierzchu wypełniał szczelnie tylko żużel. Aura nie mogła już nic zepsuć, któreś z pozostałych spotkań musiało okazać się Meczychem.

Gdybym był szydercą, mógłbym napisać, że Koronawirus PGG ROW Rybnik podejmował na puściutkim G72 Falubaz pod wodzą Trenera Zdrajcy. Lubię jednak Piotra Żyto i uważam za kawał fachowca, a z COVID-19 nie wypada robić stroić sobie żartów, bo jeszcze karma obrodzi wprowadzonymi na Śląsku od nowa obostrzeniami i wcale do śmiechu nie będzie. Przejdę zatem zwyczajnie dalej.

Przed całą rundą liczyłem na niespodziankę. Miałem nadzieję, że ROW, mając doskonały wykładnik do bycia underdogiem w postaci ubiegłorocznej drużyny Motoru pójdzie w jej ślady. Na Wschodzie skupiono się na atmosferze wewnątrz klubu, uwypukleniu własnych atutów, a także dopasowaniu do toru. Patrząc jednak na postawę Rekinów nie przejdzie mi przez palce frazes, jakoby zespół prezesa Mrozka odrobił lekcje.

W,W,W,W,W,Występ rybnickich juniorów można pozostawić bez komentarza. Nie ma sensu wyżywać się na chłopakach, bo to nie ich wina. Aż dziw bierze, że w powszechnie uznawanym za kuźnię talentów Rybniku trenerzy tak mocno zagapili się w świetnego Worynę, przebojowego Chmiela i błyszczącego od czasu do czasu Skupnia, że zapomnieli o zbudowaniu solidnych następców. Wiadomo, że nie z każdej mąki wychodzi dobra pizza, ale nawet jeśli nie znaleziono w węglowym zagłębiu odpowiedniej, to ekstraligowe kluby posiadają odpowiednie środki, by znaleźć ową mąkę w pozostałych żużlowych ośrodkach.

Cztery odsłony biegu juniorskiego pokazały, że Mateusz Tudzież jest odważny, ale za odwagę, niestety ucierpi cały zespół. Kontuzjowanego na czwartkowym treningu Przemysława Gierę zastąpił zupełnie nieopierzony Kacper Kłosok, który przybrał rolę mającego problem i ze startem i z płynną jazdą po torze kevlaru. Nie ma się co z niego śmiać, bo dopiero zaczyna żużlową przygodę. Problemem jest – niestety – system.

Kiedyś, gdy w Włókniarzu obsypało złamaniami, do składu musiał wskoczyć czwarty czy piąty w kolejce Przemysław Dądela. Nie zrobił nie wiadomo jakiego wyniku, ale wychodził ze startu równo i pozostawał w kontakcie z kolegami. Gdyby Dądi nie mógł jechać, powołano by Kamila Łyko, czy Piotrka Jędrzejkiewicza, którzy też zapewne by pokazali, że licencja żużlowa faktycznie za coś im się należy. Dziś Ekstraliga inwestuje w dwóch – trzech (a i to nie zawsze) juniorów, a reszta dostaje ochłapy w postaci kilku biegów w DMPJ. Spojrzałem na składy niższych lig i tam również zawodników zdolnych by z jajem pojechać w biegu juniorskim Ekstraligi można policzyć na palcach. Problem jest więc oddolny. Nie ma Lig Południowych, Małopolskich czy Pomorskich. Juniorzy nie mają regularnych startów, a licencje przyznaje się na sztukę, bądź zwyczajnie za łatwo. Choć sam nie jeździłem, jest dla mnie nie do pomyślenia, że klub roszczący sobie prawa do startów w elicie nie posiada ŻADNEGO de facto zaplecza w tej wrażliwej materii. Kompletny brak punktującego juniora i tak wysoka porażka w pierwszym meczu tak naprawdę stawia ROW w walce o utrzymanie szesnaście metrów z tyłu stawki już na samym starcie.

Przegrana okazała się wysoka, siedemnastopunktowa. O bonusie nie ma co marzyć. Wydaje mi się, że, niestety, o przyszłorocznych startach w Ekstralidze również. Na specyficznie przygotowanym torze, gdzie jechać dało się tylko po ciemnym pasie wytworzonym trzy metry od kredy brylował jedynie kapitalny jak zawsze na własnym stadionie Kacper Woryna, a także rozbudzony Robert Lambert. Ten przez wielu zsyłany do I ligi po naukę pokazał, że może być najlepszą ósemką w stawce, a perfekcyjny występ zepsuł mu tylko pierwszy nieudany start i nieokreślony blackout motocykla. Pochwalić trzeba też walecznego Vaclava Milika: syna Vaclava Milika oraz ojca urodzonego w tygodniu poprzedzającym spotkanie Vaclava Milika. Zawiodła pozostała część krajowej formacji Rekinów, a także Andrzej Lebiediew, który po fantastycznym, obfitującym w sukcesy sezonie 2017 utracił całkowicie swą lekkość i gdzieś się ewidentnie pogubił.

Zastanawiające wydają się być w obliczu postawy ROWu decyzje kadrowe. Próbuję wejść w umysł trenera Kędziory, bardzo dobrego i przyjaznego żużlowcom kołcza i mówię sobie: „Hmm… A może by tak wypożyczyć Miedziaka, dać mu dwa treningi i wrzucić do składu kosztem Troya i Siergieja, którzy wepchnęli w zeszłym sezonie klub do Ekstraligi? Tak, zrobię to, świetny pomysł”.

No nie, jakoś nie jestem w stanie tego ogarnąć. Śmierdzi to z kilometra odgórną decyzją, która jest przykra dla Australijczyka i Rosjanina, a także deprecjonuje ich umiejętności i kasuje pewność siebie u progu tego jakże dziwnego sezonu. Bo co oni teraz mają sobie pomyśleć? Rybnik, miast wzorować się Motorem, robi wszystko na opak. Od niezabezpieczenia newralgicznej pozycji juniorskiej, aż po próbę wepchnięcia kwadratu w trójkątną dziurę poprzez wciśnięcie do składu chimerycznie jeżdżącego Adriana Miedzińskiego. Nie mówię, że nie jest to kawał zawodnika, ale on ma swoją świątynię w Toruniu, a gdzie tam na Gliwickiej. Miedziński ze Szczepaniakiem nie zdobyli łącznie ani jednego punktu. Coś tutaj chyba poszło nie tak i zamiast zwycięstwa – koła zamachowego na dalszą część sezonu, prezes Mrozek ma w owe koło wsadzony kij i połamane szprychy.

Falubaz zaprezentował się zgoła odmiennie. Zdumiał solidnością, zachwycił postawą juniorów. Rok temu Krakowiak, Tonder i Pawliczak byli głównie dostarczycielami punktów dla rywali. Przebudzili się w drugiej fazie sezonu, a owoce ich objeżdżenia zebrano wczoraj. Wystarczy powiedzieć, że sam Norbert Krakowiak zdobył jedynie dwa punkciki mniej niż łącznie sześciu(!!!) Rybniczan. Sad, but true.

Piotr Protasiewicz ścigał się, jakby był o piętnaście lat młodszy, Patryk Dudek zrobił co do niego należało, w jednym z biegów świetnie asekurując Krakowiaka. Michael Jestem Jestem swoim występem po raz kolejny wydał komunikat: „Może i nie jestem materiałem na mistrza świata, ale za to znakomitym ligowcem”. Duńczyk odkąd wespół z wyciągniętym z kapelusza Jackiem Holderem i Grześkiem Walaskiem uratował w dla Torunian Ekstraligę w końcówce 2017 roku, jest w bardzo, bardzo równej dyspozycji i stał się nieodzowną częścią klubu spod znaku Myszki Miki. Przeciętne występy Martina Vaculika i Antonio Lindbacka pokazują, że Falubaz nie pokazał jeszcze pełni swoich możliwości, a w czwartej drużynie ubiegłorocznej tabeli drzemie naprawdę duży potencjał. Trudno poza tym siłę Zielonogórzan zweryfikować na tle tak słabo dysponowanego rywala.

Podsumowując krótko, ROW zawiódł na całej linii, Falubaz na całej linii spisał się bardzo dobrze. Rozczarowało jednostronne widowisko, rozczarował też uniemożliwiający mijanki tor. Przedziwny okazał się fakt, że wszystkie biegi wygrali zawodnicy startujący wyłącznie z drugiego i trzeciego pola. Co dalej z Rybniczanami? Ciężki temat. Raz, muszą stanąć na rzęsach, żeby znaleźć wartościowego juniora – choćby w charakterze gościa. Dwa, trzeba podjąć pewne rozsądne personalne kroki. Trzy, chociaż jeden z zawodników musi się wstrzelić z formą lub znaleźć coś ekstra w swoim parku maszyn. A o to łatwo nie będzie, bo gdzie tu się rozjechać i czegoś poszukać, jeśli nie ma ani lig zagranicznych, ani jakichkolwiek innych zawodów. Sezon jaj i niespodzianek, sezon na przetrwanie, ot co. Jeśli jednak zakończy się dla ROWu taką klapą jak pierwszy mecz, to nie wiadomo, ile z dzisiejszych Rekinów przetrwa w oceanie górniczych łez.

CDN

DAMIAN KŁOS

2 komentarze on Umiarkowany spektakl w pięciu aktach
    oktan
    16 Jun 2020
     7:48pm

    Błąd w tekście cyt”Oberwałoby się także zawodnikom, gdyż – co udowodniono w komentarzach – kibic wymaga, nawet gdy nie płaci.”

    Kibic płaci abonament za canal plus,z którego określona kwota trafia do klubów,alleluja.

Skomentuj

2 komentarze on Umiarkowany spektakl w pięciu aktach
    oktan
    16 Jun 2020
     7:48pm

    Błąd w tekście cyt”Oberwałoby się także zawodnikom, gdyż – co udowodniono w komentarzach – kibic wymaga, nawet gdy nie płaci.”

    Kibic płaci abonament za canal plus,z którego określona kwota trafia do klubów,alleluja.

Skomentuj