Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Greg Hancock okazał się zawodnikiem wyjątkowym i wymykającym się wszelkim standardom. Dlatego nie ma sensu porównywać do niego innych żużlowców. Amerykanina można stawiać jako wzór sportowej długowieczności i hartu ducha. Nie mam jednak przekonania, że pozostali żużlowcy powinni iść jego śladem. W końcu żużel nie jest sportem dla starych ludzi.

Gdyby Amerykanin wystartował w tegorocznym Grand Prix, pewnie wygrałby niejeden wyścig. Szukałby swoich szans i wprowadził na rynek technologiczne nowinki. Hancock powiedział jednak stop. Kończy karierę. Rzuca speedway, oddając się obowiązkom głowy domu. Wygrała miłość do żony, dzieci i wartości rodzinnych. To też znak dla innych zawodników. Jeśli chcecie osiągnąć sukces, musicie zadbać o dom i szczęście rodzinne. Dzięki familii świat się nie kończy i nie zaczyna na żużlu. Najbliżsi stają się punktem odniesienia. Oazą spokoju. Gwarancją udanej emerytury.

Dla mnie Hancock nie był nudziarzem i nie denerwował mnie jego „amerykański uśmiech”. Wiem, że nie zawsze był fair i potrafił wzbudzać kontrowersje. Patrzę jednak na ponad trzydzieści lat jego żużlowej kariery i mam wrażenie, że złych emocji wokół niego i tak było mało. Szczególnie, że żużel jest sportem wybitnie indywidualnym i generującym gigantyczne emocje. Na mistrzowskim szlaku utrzymują się wyjątkowi twardziele. Często egoiści, dbający przede wszystkim o własny interes. Jesteś sam przeciwko wszystkim, więc w tej dżungli musisz grać na ostro i bez sentymentów. Hancock dał się poznać jako cwany lis i spryciarz wiecznie szukający przewag nad młodszymi rywalami. Twardy negocjator i facet, który nie przyjechał na finał ligi do Tarnowa w 2004 roku. Kibice Betard Sparty Wrocław chętnie poznaliby przyczyny nieobecności Amerykanina. Wygląda jednak na to, że w świecie żużla wszyscy na wszystkich mają haka i tajemnica czterokrotnego indywidualnego mistrza świata jest skrzętnie chroniona. Musimy też mieć świadomość, że jeśli chcielibyśmy uderzyć w wielkich mistrzów, to kij znalazłby się zarówno na Tomasza Golloba, jak i Nickiego Pedersena, Tony Rickardssona lub Hansa Nielsena. Sportowe mistrzostwo nie dodaje świętości i nie wzbogaca o cechy boskie.

Uznaję Hancocka za postać niestandardową w świecie zawodowego sportu. Nie zmieniam jednak zdania i uważam, że im starszy pesel, tym trudniej funkcjonuje się w żużlowej rzeczywistości. Czterdziestolatkom niełatwo jest się odnaleźć na ligowym poziomie, a jeszcze więcej trudu wymaga walka o medale. Nie będę zabierał roboty Andrzejowi Witkowskiemu i wcale nie mam zamiaru domagać się przepisów, zabraniających startów żużlowym weteranom. Niech jeżdżą, to ich sprawa. Twarda rywalizacja i upływający czas zrobi jednak swoje. Nastąpi naturalna selekcja. Patrzę na ekstraligowe składy i widzę ledwie trzech zawodników po czterdziestce. To Piotr Protasiewicz, Nicki Pedersen i Rune Holta. Całe trio ściga się coraz dalej od żużlowego topu. Protasiewicz nie pełni już roli lidera Stelmet Falubazu Zielona Góra. Rzeźby ciała mógłby mu pozazdrościć niejeden dwudziestolatek, ale na najwyższym ligowym poziomie jednak coraz częściej zawodzi. Holta z Pedersenem w ostatnich sezonach zdecydowanie częściej lądują na operacyjnym stole niż na sportowym podium.

W mistrzowskiej serii Grand Prix po zakończeniu kariery przez Hancocka najstarszym zawodnikiem cyklu został „zaledwie” trzydziestoośmioletni Niels K. Iversen. Kolejni na liście najstarszych to rok młodszy od Duńczyka Matej Zagar i dwa lata młodszy Martin Smolinski. Całe trio nie jest wymieniane w gronie faworytów do medali. To kandydaci na outsiderów. Ich kariery w Grand Prix będą dobiegać końca. Wyprą ich młodsi i bardziej zdeterminowani. Natury nie sposób oszukać. A długowieczność staje się domeną wyjątkowych osobowości.

Hancock odchodzi. Wraca Jason Crump. Tak jak Amerykanin nie rozmienił swojej kariery na drobne. Tak, boję się, że Australijczyk zabrudzi swój wizerunek. Uwielbiam wielkich mistrzów. Ich pasję, siłę i poświęcenie. Nie lubię, gdy kończą umorusani błotem, gdzieś z tyłu stawki. Zgadzam się z artystą, że trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść.

Crumpa zapamiętałem jako nienasyconego mistrza, otwartego tylko na wygrane. Bestię, rzucającą się w pogoń z pełną mocą. Jestem człowiekiem małej wiary, więc nie wierzę, że czterdziestopięcioletni Australijczyk zaprezentuje nam pełną gamę swoich wcześniejszych umiejętności. Boję się, że zobaczymy marną podróbkę dawnego mistrza.  

Zastanawiam się, czy trzykrotny indywidualny mistrz świata wraca do żużla dla zabawy, czy na poważnie? Czy tylko po to, żeby pościgać się na angielskich agrafkach i sprawić sobie frajdę? Czy jeszcze raz zadbać o własną legendę? W wielki powrót na żużlowe salony już nie wierzę. Dla mnie to ciekawostka przyrodnicza. Biorę też pod uwagę, że jak niespodziewanie Crump podpisał kontrakt z Ipswich Witches, tak niepostrzeżenie powróci do Australii.

DAWID LEWANDOWSKI