Sławomir Tronina: Teraz młodzi nie chcą uczyć się jeździć. Tylko podstawić im „furę”

Victoria-Rolnicki Machowa. Stoją od lewej: Dariusz Bieda, Dariusz Rachwalik, Sławomir Tronina, Grzegorz Rempała, Paweł Jachym, Mitch Shirra. Klęczą od lewej: Andrzej Bykiewicz, Troy Butler, z pucharem Piotr Rolnicki. W czerwonej kurtce trener Stanisław Kępowicz. Na zdjęciu są także byli zawodnicy Unii Tarnów - Marek Dobek (pomiędzy Jachymem i Kępowiczem) oraz pierwszy z prawej Stanisław Wojtanowski. FOT. KAROL ZAGZIŁ
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Sławomir Tronina. Wychowanek Gwardii Łódź, po likwidacji sekcji zawodnik Motoru Lublin i Unii Tarnów, z epizodami w Machowej i Krakowie. Pod koniec kariery wrócił do JAG Łódź. 5 czerwca 1996 przeżył osobisty dramat. Innowacyjny zabieg łódzkich neurochirurgów przywrócił go do życia. Później przez wiele lat majster w jaskółczym gnieździe. Obecnie stateczny od lat rencista, nieuleczalnie chory na żużel i skory do pomocy każdemu, kto tylko uzna ją za stosowną i niezbędną.

Zaczęło się wszystko w Łodzi, lata świetlne przed nastaniem rodziny Skrzydlewskich. Był Tramwajarz, potem Gwardia, której Ty jesteś wychowankiem, JAG…

Z tego co pamiętam z historii, to w Łodzi były chyba nawet dwie drużyny swego czasu. Na początku lat 80. kiedy trwały strajki, kluby gwardyjskie zaczęły dogorywać finansowo i sekcję w Łodzi zlikwidowano. Nie wiem dlaczego przetrwały Wybrzeże, czy Polonia Bydgoszcz, bo to też były kluby tego pionu, ale w moim mieście żużel przestał istnieć.

Karierę zacząłeś jednak dosyć późno, bo dopiero gdy byłeś już pełnoletni…

No tak. Wtedy obowiązywały takie wymogi, że najpierw trzeba było mieć prawo jazdy, żeby ubiegać się o licencję i startować w zawodach. Z kolei żeby dostać prawko należało mieć 18 lat. Do szkółek przyjmowano zaś chłopców po ukończeniu 16. roku życia i tak to szło. A z tą moją szkółką, to zupełnie inna historia. Zapisał się kolega i któregoś dnia zakomunikował, że musi po coś jechać na stadion. Miał „MZ-kę” więc oczywiście pojechaliśmy razem. Na miejscu trener Kwoczała mówi: – a ty co? Ja na to: – nie, nie ja tylko z kolegą. On zaś: – a nie chciałbyś spróbować? Dał mi skierowania na badania lekarskie. Trener stwierdził tylko: – on będzie robił, to ty zrób też i może popróbujesz. No i na tym stanęło. Minęły dwa, czy trzy tygodnie i kolega rzucił, że jedzie na te badania. Pojechałem z nim, a że człowiek zdrowy jak koń, to bez problemu uzyskałem zgodę.

Potem licencja, ale już praktycznie na otwarcie tragedia. Na torze zginął Twój kolega…

W poniedziałek zdawałem egzamin w Grudziądzu. W niedzielę Gwardia miała jechać mecz ligowy, ale z uwagi na pogodę spotkanie przełożono o dzień. W tym samym dniu gdy zaliczałem licencję, klub jechał przełożone zawody w Rzeszowie. Tam doszło do wypadku. Mój kolega Henryk Drozdek zginął na torze. Ja zdobyłem uprawnienia, a następnego dnia musiałem szykować się na pogrzeb. Dramat, tragedia, ale cóż było robić. Miałem wtedy 18 lat, a Drozdek 19, byliśmy prawie rówieśnikami. Byłem jednak odporny. Gdyby człowiek bał się wypadku, to by do samochodu ani samolotu też nie wsiadał. Ze 120 chłopaków którzy próbowali w moim naborze do licencji przetrwał Karol Lis i ja. Zdałem tylko ja. Karol zaliczył w kolejnym podejściu. Człowiek wtedy inaczej do tego podchodził. Może głupkowato? Jak koledzy łamali nogi i ręce na treningu, to ja byłem wściekły, bo dłużej musiałem czekać na motocykl. Byłem bardzo nakręcony, ambitny, żeby jak najwięcej tego żużlowego motoru dosiąść. Ta jazda mnie kręciła. Motocykl szosowy to była zupełnie inna bajka. Często porównuję żużel do skoków narciarskich. Tu motocykle, a tam skoki, które nie mają nic wspólnego z klasycznym narciarstwem, oprócz tego, że deski też nazywa się nartami. W żużlu i innych sportach motorowych jest identycznie. Przygarnęli mnie do szkółki Gwardii w maju, a we wrześniu zdawałem licencję. Nie było czasu na zeszycik i terminowanie w warsztacie u klubowego majstra. Nie trwało to zbyt długo. Może miałem dobrych nauczycieli.

Przemysław Sierakowski, autor tekstu

Karol Lis. Nie ma go wśród nas. Spokojny, powściągliwy, wyważony facet?

No nie. Inaczej go zapamiętałem. Bardziej jako rzutkiego, energicznego człowieka. Wszystko potrafił zorganizować, załatwić. Był szybki i skuteczny w działaniu. Z Karolem bardzo się kolegowałem. Gdy przejeżdżałem gdzieś w pobliżu, zawsze go odwiedzałem. Miałem z nim kontakt i dobre relacje praktycznie aż do tragedii.

Od początku w Łodzi byłeś jednak „Poza układem”?

Ach! No tak. Kręcono film z Krzysztofem Stroińskim w roli głównej. Miałem okazję przyjrzeć się jak to funkcjonuje, a niektórzy koledzy występowali w tym filmie. Naturalnie w scenach żużlowych. Pamiętam, że aby dać efekt szprycy, ekipa przerzucała przed kamerą żużel za pomocą szpadla.

Łódź się rozpadła więc przyszedł moment, by znaleźć nowe miejsce w życiu, albo nowy klub. Miałeś trafić ze Staszkiem Miedzińskim do Torunia, ale wtedy pojawił się Paweł Szkobel…

Widzę poinformowany jesteś (śmiech). Fakt, ze Stasiem Miedzińskim na 99% byliśmy w Toruniu. Wszystko było załatwione. Tylko wtedy jakoś tak, gdzieś się zakręciło. Paweł Szkobel poszedł do Lublina i zaczął mi wiercić dziurę w brzuchu. Heniu Jatczak był w Częstochowie, Krzysiu Błaszczak w Świętochłowicach, Karol Lis poszedł do Opola. Toruń też już dobrze stał i tam miałem trafić ze Stasiem. Był tam Janek Ząbik, Bogdan Krzyżaniak ojciec Jacka. Mogłem uczyć się w dobrym towarzystwie, ale Paweł okazał się bardziej przekonujący. I wcale nie żałuję. Trafiłem w dobry okres Motoru Lublin. Najstarszy był wtedy z tej grupy Krzysiu Nurzyński. Miał… 24 lata. Marek Kępa, Jurek Głogowski, Nocek, Berej oni jeździli. Styczyński, Studziński, Łukasik to chyba jeszcze była szkółka. No i mój parowy Andrzej Gąbka. Świetnie się rozumieliśmy. Wiele biegów wygranych podwójnie. Nie musieliśmy wiele mówić. Spojrzeliśmy sobie w oczy i wiedzieliśmy co należy zrobić.

Z Lublina przeniosłeś się do Tarnowa, zabierając kobietę swojego życia…

Nie było wyjścia. Ścigało mnie wojsko i chcieli na dwa lata zapakować mnie w kamasze. Lublin nie mógł nic poradzić, a Tarnów znalazł sposób. Przeszedłem do rezerwy i wojsko w papierach mam zaliczone ale go nie powąchałem. Albo inaczej. Byłem dwa razy. Raz u brata na przysiędze i raz u kolegi. A w Tarnowie… To chyba pierwszy klub, który zastosował coś, co dziś jest powszechne. Angażował najemników. Miejscowi może nie byli przychylni przybyszom, ale nie byłem tam sam. Przyszedł Benek Jąder, Heniu Jasek, potem Błaszak, Nowak, Łukasik, Styczyński. Z wychowanków chyba został na koniec tylko Maniek Wardzała. W Tarnów wsiąknąłem na dobre. Moje córki tu się urodziły, są tarnowiankami. Żona z Lublina, ja z Łodzi, a dziewczyny stąd.

Na koniec kariery zakręciłeś jednak koło wracając przez Machową i Kraków do JAG Łódź?

Z tych epizodów pamiętam doskonale Machową i Piotra Rolnickiego. Facet był energiczny i rzutki. Chciał koniecznie osiągnąć wynik sportowy, a że nie bardzo mógł się dogadać z działaczami w Tarnowie, to postanowił założyć własny, prywatny klub. Na swojej działce wybudował angielski tor, zmontował ciekawy skład. Niestety gwałtownie zmieniła się koniunktura i jego usługi dla kopalń przestały być dochodowe. Środki przestały mu dopływać i Machowa poległa. Był to jednak pierwszy klub typowo zawodowy, prywatny. Gdyby nie załamanie rynku, kto wie jak by się to dalej potoczyło. Rolnicki był po trosze jak ojciec przydzielający dzieciom pieniądze i uważający by nie za dużo dać, ale też nie skąpić, żeby na wszystko wystarczyło. Uważam, że to była dobra dla mnie lekcja żużla i życia. Zmieniłem wtedy spojrzenie na wiele spraw. Wcześniej było tak, że niby pracujesz gdzieś na Azotach, pieniążki spływają, a Ty nawet nie wiesz na jakim etacie wisisz. Raz w miesiącu wypłata na konto i tyle Cię obchodziło. A skład personalnie też był fajny. Mietek Schirra, Kermit Doncaster, doświadczeni Darkowie Bieda i Rachwalik, młodzież z Pawłem Jachymem i Grześkiem Rempałą. Mieszanka rutyny z młodością. Spotkałem kiedyś Jeremiego Doncastera i on wyobraź sobie nie pytał o Unię Tarnów, tylko o Victorię Rolnicki Machowa. No, ale takie jest życie. Coś się rodzi, coś umiera.

5 czerwca 1996 – pamiętna data…

O kurczę. Dzień dla mnie tragiczny… A może nie tak. Może szczęśliwy. W Łodzi podczas treningu miałem wypadek. Doszło do kolizji z młodym zawodnikiem. Skutki opłakane. Ciężko było mnie odreanimować. Dobrze, że na stadionie była karetka z Wojskowej Akademii Medycznej bardzo dobrze wyposażona na tamte czasy. Przy tym trafiłem na dobrego, energicznego lekarza fachowca. Tam na stadionie. Po dłuższym czasie przywrócili mnie z czarnej dziury na ziemię, ale okazało się, że mam przetrącony kręgosłup. W ciągu 6 godzin trzeba było zrobić operację, by odbarczyć kręgosłup, żeby uniknąć paraliżu. Implanty, żeby to zespolić sprowadzano z Warszawy. Sama operacja też była nowatorska jak na owe czasy. Byłem drugim człowiekiem w Polsce, na którym próbowano tej metody. Wcześniej kombinowano w Klinice, ale bez powodzenia i na 5 lat zaprzestano prób, wysyłając w tym czasie dwóch lekarzy na staż do Francji. Miałem mnóstwo szczęścia w nieszczęściu. Tydzień wcześniej przeprowadzono udany zabieg na osiemnastolatce przywiezionej z wypadku. Ja byłem następny. Poskręcali mnie, chodzę, ruszam się, jestem oczywiście na rencie, ale funkcjonuję w miarę samodzielnie.

Przy żużlu jednak zostałeś…

Przez rok próbowałem w rodzinnej Łodzi. Zaproponował Jakub Grajewski. Mówi: – co będziesz tak bezczynnie siedział. Przyjdź do warsztatu. W Łodzi miałem dobre warunki egzystencji, mieszkałem u rodziców, ale żona i dzieci w Tarnowie. Daleko. Rozłąka doskwierała. Wróciłem i podjąłem pracę w warsztacie Unii. Pomagałem i pomagam też młodym. Dawno temu Januszowi Kołodziejowi. Potem był Kuba Jamróg, Przemek Kiełbasa, Bartek Kowalski. Lata pracowałem w klubie jako mechanik.

Pożegnanie bez fajerwerków i laurek…

No nie było najpiękniejsze i wymarzone. Powiedziałem kilka słów, po czym straszono mnie sądami, otrzymywałem pisma od mecenasów. Nie chcę się już na ten temat wypowiadać. Wolę mówić o przyjemnych rzeczach. Stało się jak się stało i trudno. Coś musi kiedyś umrzeć, żeby urodziło się coś nowego. Może dobrze, może źle – czas pokaże.

Dużo mówi się ostatnio o betonowych lotniskach, które zabijają ściganie. Zgadzasz się?

Nie do końca. To betonowe lotnisko zawsze dla wszystkich jest takie samo. Czy jest twarde, czy śliskie, po krawężniku, czy pod płotem, zawsze jest jednakowe dla wszystkich. Kwestia tylko umiejętności. Tory przyczepne preferują zawodnicy siłowi, odważni. Wtedy nie potrzeba takiej wiedzy, umiejętności dostosowania sprzętu. Potrzeba odwagi. Nawinąć gaz i jechać. Jak się złapie przyczepne, to motocykl sam jedzie. Na twardym, czy śliskim trzeba kunsztu. Liczą się umiejętności jeździeckie, odnajdywanie ścieżek. Na takich torach zwykle lepiej jeżdżą zawodnicy bardziej doświadczeni, starsi. Młodzi wolą przyczepniejsze nawierzchnie. Żeby było pod kółko, bo zawsze motocykl ciągnie. Popatrzmy na naszego championa Tomka Golloba. Jak inni przy kredzie, to on po płocie. Jak oni pod płot, to on do kredy. I wyprzedzał. Jeśli nie od razu, to na ostatnim łuku, po przygotowaniu ataku. Kombinował i potrafił. Zmieniał dysze, zapłon, nawet zależnie od warunków pogodowych. Świetnie obsługiwał motocykl i był znakomitym jeźdźcem. A teraz młodzi nie chcą uczyć się jeździć. Tylko mu furę podstawić, żeby puścił sprzęgło i wygrywał. A jak coś nie tak, to silnik nie jedzie, tor niedobry, pogoda nie taka. Ja uważam, że na tych betonowych też można się ścigać, tylko potrzeba więcej umiejętności. Trochę łatwiej mają synowie byłych zawodników, szczególnie na początku drogi, tylko pytanie: Czy to im zależy i mają niezbędną determinację, czy rodzic ustawia sprzęt i młody tylko na tym korzysta? Jedno jest jednak niezmienne. Trzeba mieć muzyczny słuch i czuć motocykl, wtedy się zostaje mistrzem świata.

Przychodzi wnuk i mówi: – Dziadek, chcę być żużlowcem…

Opowiem ci taką historię. Kiedyś Zbigniew Fleger, który jeździł w Tarnowie, był mechanikiem, do swojego syna powiedział tak: – Maciek, jak chcesz mieć ręce i nogi połamane, to ja ci to połamię w domu, a na żużel cię nie puszczę. I nie pozwolił. Ja też bym odradzał. Wiem ile to pracy kosztuje, wyrzeczeń i jak boli. To zbyt trudne życie i szkoda by mi było tego wnuka.

Jesteś nieuleczalnie chory na żużel?

(westchnienie) Chyba nie. Chociaż kiedy alkoholikowi tłumaczysz, że jest pijany, twierdzi że nie. Wielu kolegów w branży też pewnie powie, że nie. Ale chyba jednak jestem zarażony jakimś takim żużlowym wirusem. Obaj nie możemy się od siebie uwolnić. I pewnie nie bardzo chcemy. Kto się jaskółką urodził, orłem nie umrze.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI

4 komentarze on Sławomir Tronina: Teraz młodzi nie chcą uczyć się jeździć. Tylko podstawić im „furę”
    R2R
    29 Aug 2020
     4:23pm

    Duży szacunek dla Pana Sławka. Stara szkoła. Jeszcze przed kolorowymi kevlarami, bidonami i kosmicznym silnikami. To wtedy się właśnie okazywało, czy jesteś ŻUŻLOWIEC, czy dupa. Trzeba było dymać w warsztacie i zapierniczać na torze. Dzisiejsza smartfonowa młodzież nigdy – poza kilkoma wyjątkami – nie osiągnie takiego poziomu zaangażowania. Wygrywa taki gnojek bieg i odrazu instagramy, zamiast obserwować zmiany w torze i doregulować do nich motor.

    stary kibic
    30 Aug 2020
     4:16pm

    Sławek , szkoda ze w 1981 nie przyszłes do Czestochowy zamiast Jadczaka .Ehhhh, Pozdrawiam , aha zawsze mam w pamieci duet Tronina – Gąbka 😉

    pyra
    30 Aug 2020
     11:39pm

    Podziękowania dla pana Sławka. To był wspaniały czas kiedy z przyjemnością oglądało się jazdę parą, a zawodnicy utożsamiali się z drużyną. Dzisiaj już niewielu to potrafi lub wręcz trafiają się specjaliści, którzy zajeżdżają koledze z drużyny drogę bo liczy się tylko indywidualna zdobycz.

Skomentuj

4 komentarze on Sławomir Tronina: Teraz młodzi nie chcą uczyć się jeździć. Tylko podstawić im „furę”
    R2R
    29 Aug 2020
     4:23pm

    Duży szacunek dla Pana Sławka. Stara szkoła. Jeszcze przed kolorowymi kevlarami, bidonami i kosmicznym silnikami. To wtedy się właśnie okazywało, czy jesteś ŻUŻLOWIEC, czy dupa. Trzeba było dymać w warsztacie i zapierniczać na torze. Dzisiejsza smartfonowa młodzież nigdy – poza kilkoma wyjątkami – nie osiągnie takiego poziomu zaangażowania. Wygrywa taki gnojek bieg i odrazu instagramy, zamiast obserwować zmiany w torze i doregulować do nich motor.

    stary kibic
    30 Aug 2020
     4:16pm

    Sławek , szkoda ze w 1981 nie przyszłes do Czestochowy zamiast Jadczaka .Ehhhh, Pozdrawiam , aha zawsze mam w pamieci duet Tronina – Gąbka 😉

    pyra
    30 Aug 2020
     11:39pm

    Podziękowania dla pana Sławka. To był wspaniały czas kiedy z przyjemnością oglądało się jazdę parą, a zawodnicy utożsamiali się z drużyną. Dzisiaj już niewielu to potrafi lub wręcz trafiają się specjaliści, którzy zajeżdżają koledze z drużyny drogę bo liczy się tylko indywidualna zdobycz.

Skomentuj