Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Wychowanek Unii Leszno zaczął karierę zawodniczą w 1994 roku. Jego największym sukcesem było zdobycie indywidualnego mistrzostwa Polski w sezonie 2008. Po zejściu z motocykla Adam Skórnicki zajął się trenerką. Doprowadził swój macierzysty klub do drużynowego wice- oraz mistrzostwa Polski. Od ubiegłego roku jest menedżerem Falubazu Zielona Góra.

Portal po-bandzie.com.pl zapoczątkował charytatywną akcję wsparcia ciężko kontuzjowanego w 2001 roku Andrzeja Szymańskiego. Zebrano już ponad 5 tys. zł. Pan go zna bardzo dobrze, bo w latach 1995-98 startowaliście razem w Unii Leszno. Jak Pan wspomina ten czas i samego Andrzeja?

Andrzej był od zawsze niezwykle ambitny i pracowity. Jak na żużlowca, był może zbyt spokojny (uśmiech). Zdawał sobie sprawę z tego, że w żużlu liczy się przede wszystkim ciężka praca. I takim go pamiętam z tamtych czasów: jako kogoś bardzo zdeterminowanego do poświęcenia się speedwayowi. Andrzej zawsze był dość skryty, cichy. Nigdy nie pchał się na afisz. Dobrze, że powstała taka inicjatywa. Być może ludzie zaczną interesować się losem tych zawodników nieco z cienia, którzy nie są aż tak medialni.

Oby tak właśnie się stało. Przejdźmy do spraw Falubazu Zielona Góra. Poprzedni sezon był dla Pańskiej drużyny wyjątkowo trudny. Co za tym stało, jakie czynniki sprawiły, że zielonogórzanie walczyli o utrzymanie w barażach?

Jednym z takich czynników było na pewno to, że nie udało nam się wygrać wszystkich meczów na swoim torze. Tych punktów – oraz bonusów – z pewnością nam zabrakło.

Przez większą część sezonu brakowało wysokich zdobyczy punktowych Piotra Protasiewicza. A przecież „PePe” zdążył  przyzwyczaić wszystkich do dwucyfrówek przy swoim nazwisku.

W dobrych drużynach, kiedy jeden zawodnik ma jakieś problemy, tak jak w przypadku chwilowych kłopotów Piotra, jest to niezauważalne. Falubaz w ubiegłym sezonie nie był na tyle silny, żeby takie wahania formy różnych żużlowców „wchłonąć”. Stąd to wszystko było od razu widoczne.

Teraz sytuacja jest zgoła inna. Przed nadchodzącym sezonem mówi się o składzie zielonogórzan, że to „dream-team”. Jak Pan na to reaguje i czy faktycznie w PGE Ekstralidze Falubaz – z Nickim Pedersenem i Martinem Vaculikiem – personalnie góruje nad pozostałymi ekipami?

Hmm… To zależy, kto ma jakie pojęcie „dream-teamu”. Gdy popatrzymy, jakie drużyny zdobywały mistrzostwo Polski w ostatnich latach, to mniej więcej wiadomo, jaki trzeba mieć zespół do sięgnięcia po tytuł. Drużyna Falubazu jest zbudowana na potrzeby i wymagania PGE Ekstraligi oraz tak, aby móc śmiało myśleć o awansie do play-off. Złoto? Wie pan, mówić można o wielu rzeczach. Najtrudniej jest te deklaracje później wypełnić. Do osiągnięcia sukcesu potrzeba spełnienia wielu warunków. A już przy końcu, gdy spotykają się dwie wyrównane drużyny, trzeba mieć sportowe szczęście, które – podobno – sprzyja lepszym.

Podobno sprzyja. Według niektórych znawców Pana główną rolą jako menedżera zespołu będzie dbanie o atmosferę i niedopuszczenie do konfliktów między liderami, których w Falubazie nie brakuje. Zgadza się Pan z taką opinią?

Nie do końca. Dlaczego? Bo czasem trzeba wywołać konflikt, żeby pewne rzeczy poustawiać, a nie tylko łagodzić. Prawdę mówiąc mam wokół siebie ludzi, którzy wyznaczają mi zadania. I nie są to ci przywołani przez pana fachowcy, czy eksperci.

Jak się pracuje z Nickim Pedersenem? Pan już miał okazje – przez trzy sezony w Unii Leszno.

Sport generalnie składa się z „trudnych charakterów”. Bardzo mało w tej dziedzinie jest ludzi przyjemnych, kochanych i bezproblemowych. Takie ekipy, które mają samych niekonfliktowych zawodników raczej za daleko nie dojeżdżają. Żeby było napięcie, musi iskrzyć. A Nicki? Cóż, wielu menedżerów już z nim pracowało i jakoś nie słyszałem, żeby ktoś specjalnie narzekał na współpracę z nim. Wiadomo, że nie jest ona może usłana różami. Ale jest jak najbardziej możliwa.

Uważa Pan, że Martin Vaculik jako były kapitan Stali Gorzów może stanowić problem dla fanów Falubazu?

Gdybyśmy się zastanawiali nad takimi rzeczami, to w polskiej ekstralidze trudno byłoby skompletować jakikolwiek skład, z całym szacunkiem dla kibiców… Oni i tak rozliczą nas za wynik końcowy. Gdy jest sukces, wówczas zapomina się o metrykach i innych tego typu sprawach.

Ma Pan rację. To schodzi na dalszy plan. Słowak już zapowiedział, że w sezonie 2019 na pierwszym planie u niego będzie tylko Grand Prix i PGE Ekstraliga. Dzięki temu w tygodniu zaoszczędzi chyba Panu nieco nerwów?

Martin dokładnie wie, czego potrzebuje, ile czasu spędzić w tygodniu na motocyklu, żeby być pewnym siebie oraz w formie. Jak najbardziej szanuję jego decyzję. W przeszłości było kilku zawodników, którzy ograniczali sobie liczbę startów, prezentując później wyrównaną dyspozycję przez cały sezon. To może być właściwa droga do dobrych wyników.

Jeśli mowa o wynikach: część zespołu Falubazu wróciła całkiem niedawno z obozu w Białce Tatrzańskiej. W połowie lutego cała drużyna ma zgrupować się w Szklarskiej Porębie. Jak będą wyglądały te przygotowania?

W połowie lutego będziemy już daleko za półmetkiem przygotowań do jazd, by nie powiedzieć, że to już końcówka. Wyjazd do Szklarskiej traktujemy jako jedną z ostatnich możliwości spotkania się całej drużyny, sztabu oraz pracowników klubu przed startem ligi. Obóz będzie bardzo krótki, więc nie będzie mowy o nadrabianiu jakichś kondycyjnych zaległości. Bardziej skoncentrujemy się na przebywaniu razem.

Czyli bardziej integracja niż praca.

Nie no, jeżeli ktoś myśli, że nic tam nie będziemy robić, to zapraszam na dwa dni. Trzeciego już nie skorzysta (śmiech). Skupimy się na jeździe i biegach na nartach.

Falubaz ma pojechać łącznie w ośmiu meczach sparingowych. Czy to prawda, że niektóre z nich odbędą się już po pierwszej kolejce z Get Well Toruń? Skąd taki pomysł?  

A czemu nie? (uśmiech). Każdy ma swoje pomysły. Niektórzy jeżdżą z pierwszą ligą, niektórzy z drugą. Jeszcze inni nie chcą u siebie jeździć sparingów. A generalnie wszystko zweryfikuje pogoda. Czemu zaplanowaliśmy te mecze po starcie sezonu? To wynika z terminarza, w którym jest luka i trzeba to jakoś zharmonizować. Wszystko po to, żeby zachować rytm startowy.

Rozmawiał JACEK HAFKA