Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Sam byłem harcerzem, nawet instruktorem, w stopniu podharcmistrza, zatem nic mi do harcerstwa jako takiego. Tyle, że nauczane i wpajane tam wartości tudzież zachowania, nijak mają się do zawodowego sportu. Z czego zapamiętaliście braci Moranów, Slammera Drabika ze swym angielskim kumplem Joe Maszyną Screenem, czy kilku innych, wystających poza obowiązujące, ciasne i duszne ramy? Z dokonań na torach? Może odrobinę. Głównie jednak pamiętani są, dodam, życzliwie i serdecznie pamiętani, z powodu niepokornych charakterów, ułańskiej fantazji i szalonych wyczynów, prosto z planu serialu „To się w głowie nie mieści”.

Bracia Moranowie do dziś wspominani są w Lesznie, a ściśle w hotelu na Zamku w Rydzynie, z demolki, którą tam urządzili, czyniąc „zimę w maju”, za sprawą śniegu padającego z rozrywanych pierzyn. Był alkohol, panienki, papierosy ze wsadem i była huczna impreza, jak to w żużlu – bez hamulców. A że wyniku sportowego jakoś nie udało się z tym pogodzić, to i nie dziwota. Jeden z braci stracił też medal IMŚ. Przez bucha, jak można się domyślać. Wywalczył ów krążek na torze, ale wykonany wcześniej test na obecność prochów, dał wynik oszałamiająco pozytywny, z negatywnymi skutkami dla zainteresowanego. Amerykanina FIM zdyskwalifikowała, zaś jego krążka nikt nie otrzymał, bo nie zdecydowano się przy okazji przesunąć szczebel w górę kolejnych w rywalizacji finałowej.

Czy ktoś ma dziś pretensje do rodzeństwa o te wybryki? Chyba tylko nieliczni. Kumple z toru i kibice z rozrzewnieniem wspominają jatki z udziałem Kelly’ego i Shawna. Zachowali w pamięci dwójkę szalonych kowbojów, z fantazją i błyskiem w oku, skorych do wypitki i do wybitki. Włosy z głowy rwali tylko promotorzy i menedżerowie, u nas dumnie zwani prezesami. Nawet na pogrzebie Kelly’ego, gdy prochy rajdera rozsypano na torze, po chwili zadumy i smutku, przyszedł czas na wspomnienia i tu już każdy z kumpli, na czele z Penhallem, miał coś zabawnego, związanego z Moranem, do opowiedzenia. Było o przeparkowywaniu aut, by właściciele po powrocie sądzili, że im ktoś skroił furę, było o dzikich przejażdżkach w… bagażniku i wielu innych, szalonych pomysłach Kelly’ego. Wszyscy, bez wyjątku, mimo straty przyjaciela, śmiali się do rozpuku, z sentymentem wspominając małego wojownika.

Ze Slammerem i Screenem było podobnie. Wiedzą coś o tym w Częstochowie przy Garibaldiego. Piętnaście piw i piętnaście punktów, to ulubione powiedzonko Joe. Publika kochała Angola jak swojego Drabika, a że obaj mieli za uszami, nie szkodzi, wszystko im wybaczano. Uwielbiano waleczność, skuteczność, szarże na pograniczu ryzyka i gotowość umierania za klub. Screen i Drabik kupowali publikę widowiskiem, jakie tylko oni potrafili tworzyć. Prezesom niekoniecznie zaś odpowiadały widowiska, z udziałem tej dwójki kumpli, tyle, że bardziej te spoza żużlowego owalu. Było piweczko, czasem niejedno, były fajeczki, no i były słynne „teksty” Slammera. Dziś znajdą się tacy, którzy orzekną, że Drabik senior dokonałby w żużlu znacznie więcej, gdyby nie rozrywkowy styl bycia. A ja się nie zgadzam. Luzak i błazen to były tylko pozory, maski. Gdyby Slammera jakimś cudem spacyfikować i zmusić do grzeczności, nie byłby sobą, a wtedy, śmiem twierdzić, osiągnąłby mniej niż tego dokonał. Zupełnie jak jego koleżka Screen. No i wyobraźcie sobie pulchnego wyspiarza w wersji anorektycznej. To się nie mogło udać. Oni obaj byli „jacyś”. Rozpoznawalni i charakterystyczni, a przy tym charakterni także i nie ginęli w tłumie.

Sławomir Drabik.

Dziś strażnicy świętości z GKSŻ pilnują, by takie numery w kadrze nie przechodziły. Ze zgrupowania zrobiono obóz harcerski, podczas którego uczestnicy grzecznie wykonywali polecenia. Wszystko zjadali, nie ulewając przy tym, leżakowali, gdy opiekun kazał, a nocą zwyczajnie kimali i to bez hałaśliwego chrapania. Nikt niczego nie wywinął, nikt nie ruszył w teren wbrew zakazowi, nikogo nie skusiło podziwianie i odkrywanie nocnych uroków okolicy, najlepiej w sympatycznym towarzystwie, nawet solidnego chrztu dla debiutantów, z jajem i odrobiną wariactwa trudno się było doszukać. Ot sztampa i sztuczne uśmieszki. Takie wszystko akuratne, że aż zwierzaczka można uwolnić. Nudne i obrzydliwie porządne. Gdzie tu jakakolwiek integracja? Ja tak nie chcę. Nie zgadzam się na same grzeczne panienki z dobrego domu. Chcę mezaliansów, ansów, kłótni, awantur, numerów i sporów – niech w tym tyglu kipi. Lepiej dać sobie po razie i wyjaśnić kwestię, niż dusić uraz, na zewnątrz przywdziewając sztuczny uśmiech, wariant 12C. Z tej uładzonej, spacyfikowanej ekipy nic twórczego nie wyda.

Joe Screen (z lewej) i Sebastian Ułamek.

Ślimak, ślimak pokaż rogi, dam ci sera na pierogi – brzmi dziecięcy wierszyk i ja tak chcę. Pokażcie, jeśli nie rogi, to chociaż różki. Nie mówię tu o jakichś pijackich baletach, bo nie w tym rzecz. Myślę o pokazaniu charakteru, a tego chyba kadrowiczom nie brakuje. No chyba żeby jednak.

Rozumiem, że pokorne ciele dwie matki ssie, że nawet w pociągu, przy oknie są tabliczki z napisem „nie wychylać się”, że GKSŻ i Ekstraliga przejęły zupełną kontrolę nad żużlowcami, całkowicie ich sobie podporządkowując, że teraz dowolnie dzielą fanty i kuksańce, bez skutecznego protestu, bo wcześniej podzielili środowisko. Ale czy to musi aż tak wyglądać? Mnie tęskno za barwnymi postaciami. Za wyklętymi i buntownikami. To bodziec do poprawy, dyskusji. A tak? Nudno panie. Nic się nie dzieje i nie wiadomo nawet jaki to posłuszeństwo daje efekt. Czy w ogóle. Bo owa kadra nie ma gdzie swej siły weryfikować. Nie istnieją DMŚ, nie ma MŚP, jest tylko SoN, co to ni pies ni wydra, bez rangi rozgrywek o mistrzostwo świata. Zatem zaledwie 2+1 i wcale nie idzie o stare trio Janusza Kruka, spośród kilkunastu, ma możliwość pojechać z orłem na plastronie, no i juniorka. Ci zaś, którzy maja niezbędne rogi i mogliby z owym orłem polatać w SGP, nie zrobią tego, bo odrzucili spartańskie (fajnie brzmi w kontekście), reguły, narzucone reprezentacji, przez co ich odrzucono z kadry, pozbawiając, tworzonym na kolanie przepisem, szansy udowodnienia, że nieobecność w kadrze harcerzy, połączona z byciem „jakimś” i charakterkiem, niekoniecznie idealnym, tylko te szanse zwiększa. Wolicie Bohuna, czy Skrzetuskiego? Bo ja Bohuna. Bliżej Wam do wywijasa i mąciwody Kmicica, czy akuratnego Wołodyjowskiego? Bo mnie zawsze ciągnęło i ciągnie do szalonych wiraszków. Ale może to ze mną jest coś nie w porządku?

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI