David Bellego / fot. PSŻ Poznań
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Za chwilę rozstrzygnie się, kto awansuje do składu przyszłorocznej elity speedwaya. Decydujące starcie na Bałkanach, w Chorwacji, zatem powinno być gorąco dosłownie i w przenośni. Zapewne tak będzie dla miejscowych kibiców swojaka-jedynaka Juricy Pavlicia. Dla mnie najwyżej chłodno. Bez naszych, to już zupełnie inna dramaturgia.

Analizując skład przez pryzmat udziału aktualnych uczestników cyklu, na wszelki wypadek walczących o prolongatę na wypadek porażki w głównej serii oraz znanych i uznanych dziadków, pragnących powalczyć o kontrakt życia w Polsce przez udział w GP – ciężko będzie o fajerwerki.

Rzeczony Pavlić, na własnych śmieciach, przy bardzo sprzyjających wiatrach, o które w górach Bjokovo nietrudno, może pokusić się o powrót na salony z żużlowego zesłania. Jeśli jednak nawet dokona cudu i awansuje do Grand Prix, to raczej trudno spodziewać się, by w przyszłym sezonie miał być odkryciem cyklu. Trudno także znaleźć pośród aspirantów zupełnie nowe, nieznane szerzej żużlowe nazwiska, czy kraje. No może z wyjątkiem szwedzkiego debiutanta Pontusa Aspgrena, obniżającego nieco średnią wieku reprezentacji złożonej z Ljunga i… siebie.

W polskiej lidze chłopak dotąd wielkiego show nie robił, we własnych rozgrywkach też trudno określić go mianem brylanciku, zatem pewnie bliżej mu do zapisania Gorican jako największego sukcesu w karierze niźli spodziewać się sensacji w wykonaniu Skandynawa. Może zawody życia zaliczy Lambert, wciąż młody i obiecujący, a do tego z Wysp, więc nacji zanikającej na piedestale speedwaya.

Mnie osobiście najbardziej usatysfakcjonowałby awans Michelsena. Duńczyk czyni regularne, systematyczne postępy. W tym roku zapracował na miano odkrycia sezonu w Polsce i mimo iż już nie junior, to jeszcze nie emeryt w odróżnieniu od Nielsa, czy Kennetha. Zdecydowanie wolałbym w elicie Mikkela, zamiast wymienionej dwójki jego starszych rodaków. Zatem Lambert, Michelsen, Pavlić no i przydałby się jeszcze jakiś młody-gniewny. Nie ma, niestety, w stawce takowego. Brak też nacji żużlowo wygasających. Brak w ogóle bądź posucha w gronie faworytów. Nie ma Amerykanów, Czechów, Francuz bez większych szans na otarcie o awans, mimo całej życzliwości i obym się mylił. Tak czy siak, wygląda na kolejne nudne i przewidywalne zawody, do tego bez adrenaliny, bo bez Polaków. Przewidywalne głównie w kwestii geografii awansu, że tak to ujmę. W zdecydowanej większości jadą ci sami zawodnicy, z tych samych krajów, z takoż realnymi szansami, znani od lat, tylko coraz starsi.

A Polacy? Nie dojechali na Bałkany. Bo tory w eliminacjach nie przeszły weryfikacji przez komisarzy, a stadiony nie spełniły wymogów Ekstralipy – tak najogólniej. Kiedy trzeba było skutecznie powalczyć na przystosowanym polu kukurydzy, wyraźnie brakło motywacji i umiejętności. Determinacja – zero, chciałoby się stwierdzić. Czego i kogo jeszcze zabrakło? Ano bękarta granatowomarynarkowych, czyli Pitera. Fiknął raz, nie jadąc na kadrę. Poprawił za chwilę, przed finałem Złotego Kasku w Pile, to i się doigrał. Pokazali mu granatowi kto tu rządzi i ile może. Papiery na jazdę Piter ma. Rogatą duszę, choć nie zawsze najmądrzejszą – także. A do tego jest mocno zmotywowany sukcesami największego wroga, czytaj Bartka Zmarzlika. Pawlicki nie narzekałby na odległości i połączenia, tylko pojechał, awansował, a po powrocie, jak to ma w zwyczaju, objechał… marynarki za swoistą pomysłowość terminową i „pomoc” reprezentantom Polski. Z drugiej strony, na co ze strony rodzimych federacji mogą liczyć Angole, Rosjanie, Szwedzi, Niemcy, czy wspomniany wyżej Bellego pospołu z Berge? Pewnie na tyle samo, co Jurica Pavlić – przedstawiciel gospodarzy GP Challenge.

Czyli na rewolucję w personaliach i trzęsienie ziemi wśród nacji się nie zanosi. Dawne asy, obecnie blotki, walczą o przedłużenie kariery, by zapracować na wyższą emeryturę, mimo iż latka nie te, a sukcesy, o ile były, to niewielu o nich pamięta. Radykalnej obniżki średniej wieku w cyklu, z opisanych powodów, takoż spodziewać się nie należy. Dalej będzie statecznie, bez ryzykanctwa, szaleństwa, za to odrobinę bardziej geriatrycznie. Szkoda, bo bywało, głównie za czasów jednodniowych finałów, że wyskoczył jak królik z kapelusza, a to Niemiec (Muller), a to Fin (Kopponen), Węgier (Nagy), Włoch (Castagna), czy Norweg (Gunnestad). Niektórzy zdołali nawet wyrwać medal.

Smutnawo także, bo z Hancockiem odchodzą w niebyt reprezentanci USA, jak niedawno utytułowana Nowa Zelandia. I znowu zasięg speedwaya się zawęża. Nie ma rundy GP w Australii, nie ma w Rosji, nie mają zawodów cyklu Amerykanie, a BSI jak żużel – zamiera, odcinając kupony od dawnych obietnic bez pokrycia i kasując na potęgę „głupich Polaczków”. Pora na rewolucję, pamiętając, że każda ryba psuje się od głowy. Najpierw zatem FIM powinna ową głowę naprawić, najlepiej wymieniając konsumpcyjną i odtwórczą BSI, na młodych, ambitnych z udokumentowanymi sukcesami. Są tacy. Kłopot w tym, że pochodzą z niewłaściwej dla FIM Polski. A że ekspansja i rozwój są wciąż możliwe, nikogo chyba szczególnie nie trzeba przekonywać. Po trzech, czterech sezonach nowej, ożywczej krwi w speedwayu, byłaby, co ja mówię, jest szansa powrotu na właściwe tory, nie tylko żużlowe.

Zatem wiosna nadchodzi, czy zima w okowach… BSI? Czekam na decyzję światowej federacji, mimo wszystko z nadzieją.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI