Amatorzy, znaczy kochający swoją pasję
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Na tę rozmowę namówił mnie były zawodnik GKM-u, Piotr Markuszewski. Zadzwonił pewnego dnia i z wielkim entuzjazmem jął opowiadać o grupce przyjaciół, zarazem grudziądzkich amatorach, próbujących sił w speedway’u, w wieku daleko zbyt zaawansowanym, by liczyć na zawodowe laury. Zaproponował przy tym pogawędkę z jednym ze swych podopiecznych z tego grona. Co z tego wynikło? Poczytajcie.

Andrzej Lewandowski, rocznik 1975, od kilku sezonów uczestniczący w grupie „Speedway amatorski Grudziądz”. Opowiada o początkach, fascynacji, treningach i życzliwości, bez której nie mogło by się to ściganie udawać:

„Działamy, póki co, jako grupa przyjaciół, bez formalizowania działalności. Jednak pasja pasją, ale żużel to sport niebezpieczny, więc musimy spełniać wymogi jak licencjonowani zawodnicy. Obowiązkowe ubezpieczenie grupowe na sumę, jak w profesjonalnym ściganiu, badania lekarskie w Przychodni Sportowej, z wymogami jak dla sportowca, bez podziału na zawodowców i amatorów. Do tego korzystamy niemal bezpłatnie z uprzejmości klubu. Kiedyś to było jeżdżenie po polach, dziś klub udostępnia obiekt, byśmy mogli potrenować. Oczywiście ani przed, ani po treningu drużyny. Robimy to obok, by nikomu nie przeszkadzać, tak… amatorsko.

Teraz jest fajnie, bo kluby w Polsce coraz bardziej otwierają się na nasze zapędy. Na początku sezonu dostarczamy wszelkie niezbędne dokumenty i umawiamy wstępnie terminy treningów. Potem już tylko zabezpieczenie, czyli głównie karetka, do tego metanol i jazda. Teraz wygląda to bardzo profesjonalnie, mimo że jesteśmy amatorami. Dawniej sprzęt był łatany na „trytytki”, a dziś to są motocykle po zawodnikach z Ekstra-, czy pierwszej ligi, których niejeden junior mógłby nam pozazdrościć. Sprzęt, dostęp do niego i coraz wyższy poziom jazdy, to jakbyśmy Pana Boga za kostki chwycili. „Stojących jaw” już tu nie znajdziemy.

Trening to wysiłek, ale też zabawa. Po treningu mycie, czyszczenie sprzętu, rozkładanie, składanie. Dziewczyny grilla pilnują najwyżej po zawodach. Każdy ma jakąś swoją pracę, więc trzeba się uwijać. Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że ogromną pomoc mam od Radka Serockiego, mechanika i od samego Krzysztofa Buczkowskiego. Swojak to swojak. Uczyli mnie punkt po punkcie jak to powinno wyglądać. Naturalnie bezinteresownie. Jakby nie nasi chłopacy z Grudziądza, to może byłbym w połowie tej drogi. W zdecydowanej większości dzisiejsi amatorzy nasiąkali speedway’em od dzieciństwa i w większości na przeszkodzie do kariery stanął opór rodziców. Dopiero teraz, gdy człowiek jest dorosły i może o sobie decydować, przyszła pora na marzenia. Szkoda, że tak późno, ale lepiej późno niż wcale. Jest wśród nas choćby ksiądz, ale w sutannie nie jeździ.

Mnie wprowadził kuzyn, Krzysztof Walczyk, były zawodnik GKM-u. Zawsze jest tak, że musi być ktoś zaufany, kto poleci nowego i wprowadzi. To nie działa tak, że kogoś nagle olśni i jutro będzie jeździł. Staramy się i pod tym względem być możliwie profesjonalni. Zaczynamy podobnie, od pożyczonego sprzętu, żeby poznać z czym to jeść. Ja pierwsze kółka kręciłem na sprzęcie Krzycha Watkowskiego, który jako amator zaczął wcześniej. Na kardiologię nie trafiłem, ale napinka była. Jesteśmy kibicami, żyjemy tym sportem, więc trudno, by emocji nie było. U mnie było o tyle łatwiej, że kilka lat jeżdżę na crossie razem z Sebą Banasiem (synem byłego prezesa GKM – dop. red.), więc prędkość, manetka zachowanie na motocyklu, nie były mi do końca obce.

Zimą staramy się dbać o kondycję. To tylko na niektórych zdjęciach tak wygląda, że panowie z brzuszkiem wzięli się za jazdę. Przygotowania to siłownia, crossfit i co tam, kto ma najbliżej. Aby uniknąć kontuzji musimy się zabezpieczyć, a dodatkową motywacją jest wejście w ubiegłoroczny kevlar bez rozerwania zamka. Żeby motocykl miał lżej, każdy robi, co może. A kevlary używane, po zawodnikach, więc na wielkoludów z zapowietrzonymi kaloryferami nie będą pasować. Kaski nie mogą być klejone na poxipol, wszystko od strony bezpieczeństwa musi być w pełni zawodowe. Wyłączniki zapłonu muszą działać. Wszystko to jest pieczołowicie sprawdzane tak przed treningami, jak przed zawodami.

W tym sezonie spotkamy się z kolegami z Polski w drugiej edycji cyklu „Kaczmarek Electric Speedway Cup”. W ubiegłym roku odbył się pilotażowy cykl, a zawody odbyły się także w Libercu, Berlinie, czy Pardubicach. W bieżącej edycji uczestnicy zostaną podzieleni na kategorie „Gold”, „Silver” i „Bronze”, zależnie od poziomu umiejętności. Zaś dla byłych zawodników i najlepszych wśród amatorów stworzono grupę „Platinum”. Nasz opiekun, Piotr Markuszewski, będzie mógł się pościgać z byłymi kolegami z toru. Zajmuje się tym Andrzej Wnęk z „Falubazu”. To też amator, który jeździ. Na początku towarzyszyła nam nutka sceptycyzmu ze strony ośrodków, ale jak się przekonali w klubach, że to nie jest jakaś ekipa ze snopowiązałkami, że wszystko jest bezpieczne i profesjonalne, przedłużyli współpracę.

Do Grudziądza zapraszam 10 sierpnia, wówczas nasze miasto będzie gościło jedną z rund cyklu. Ciekawostką niech będzie, że zawody rozgrywane są w formule z GP, zaś w Pardubicach i Libercu pojeździmy po sześciu. Myślę, że najlepsza szóstka z naszego grona jest na takim poziomie, że w lidze czeskiej, czy naszej drugiej dywizji dałaby radę.

W tym roku też pierwszy raz będziemy wyglądali jednakowo. Firma Dispeed zrobiła projekt, wcisnęła nas „pomiędzy” i za rozsądne pieniądze ubrała od stóp do głów, w tych samych barwach. Chciałoby się jednakowych kevlarów, ale to około 3 tysiące na osobę – może kiedyś. Żużel to kontuzje. Człowiek cały czas z lodem w lodówce siedzi. Zabezpieczamy się w pracy, by wszystko nie runęło w poniedziałek, jeśli nie wrócimy bezpośrednio. Większość chłopaków to ludzie krótko przed i krótko po czterdziestce, najmłodszy ma poniżej trzydziestki, a najstarsi grubo ponad pięćdziesiąt. Marysia Przybyłek to jedyna dziewczyna, która została, trudno też o sędziów, lekarzy czy prokuratorów, ale mamy, jak mówiłem, księdza. W Grudziądzu pionierem był Darek Szawliński, mniej więcej dwanaście lat temu. On uczył amatorskiego żużla, potem dochodzili inni. Obecnie jest nas ośmiu. Największy problem to finanse. Trudno przygotować siebie, motocykl, trenować i startować w zawodach z własnych środków. Póki co, nie myślimy o założeniu stowarzyszenia, z prozaicznej przyczyny. Nie miałby kto ogarnąć papierów. Niewykluczone jednak, że niebawem życie nas do tego zmusi. Każdy, nawet drobny sponsor, chciałby faktury i coraz trudniej zdobyć niewielkie choćby kwoty, tak „dla sportu”. Nie mówimy tu o sytuacjach skrajnych, jak choćby wybuch silnika, który przytrafił mi się w ubiegłym roku. Miasto także może rozmawiać jedynie z instytucją. Dziś każdy szuka na własną rękę.

Bardzo cenna jest współpraca z Piotrem Markuszewskim. Stary wyga wyłapuje błędy, pomaga, szepnie dobre słowo, to nieoceniona robota. Turnieje charytatywne z Norwegami, to z kolei Michał Haftka z Firmy „Dach Bud” i nasz ksiądz, Patryk Frankiewicz. Imprezę organizowaliśmy jako piknik z dodatkowymi atrakcjami, jak choćby pokazy chopperów. Tak się to rozrosło, że w ubiegłym roku na trybuny przyszło około dwa tysiące ludzi. Nie wiem jak teraz ogarnąć temat, bo powyżej tysiąca uczestników to już impreza masowa. Mam jednak nadzieję, że coś uda się wymyślić. Przy dużej życzliwości ludzi to możliwe.

Jesteśmy głodni jazdy i każda możliwoś, to wielka frajda, a jeśli do tego można się pościgać na innych torach z podobnymi sobie? Wyszliśmy z pól i lasów na stadiony i to już nasz wielki sukces.”

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI