Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Kto się połamie w trakcie przygotowań na motocrossie i gdzie wyląduje Greg Hancock – w polskim żużlu to ostatnio rutynowe pytania przed każdym niemal sezonem. Takie są brutalne prawidła motorsportu.

Janowski, Pawlicki, Gollob, Zengota, Jeleniewski, Jamroży… Ofiary motocrossu w najnowszej historii sportu żużlowego zaczynają tworzyć niemałą grupkę. A to tylko te bardziej wyraziste przykłady, powszechnie znane. Przed dwoma laty obojczyk we Włoszech uszkodził Maciej Janowski, a Tomaszowi Gollobowi przewrócił się świat na torze w Chełmnie. Nota bene Gollob złamał również nogę na crossie w 2010 roku, przed ostatnią, bydgoską rundą Grand Prix Polski. Szczęśliwie ozłocił się jednak wcześniej w Terenzano i nie musiał dokonywać kolejnych, heroicznych wyczynów, na które – rzecz jasna – byłby gotowy. W trakcie zeszłego roku piszczel i strzałkę potrzaskał Daniel Jeleniewski, a ostatnio, w końcówce lutego, również Ronnie Jamroży, będący już w stanie sportowego spoczynku. Wciąż jednak z pasją dosiadający crossówki.

Temat – tfu, tfu – nie wydaje się wyczerpany, bo taki jest urok motorsportu. A crossowe umiejętności żużlowców zróżnicowane, podobnie zresztą jak ich fantazje. Niektórym wystarczy jazda po polu, by rozprostować po zimie kości, inni, poszukiwacze adrenaliny, spróbują sięgnąć nieba i złapać Pana Boga za kostki. A wtedy bardziej trzeba uważać na swoje kostki.

Czy ujeżdżanie motocykli crossowych to niezbędny element przedsezonowych przygotowań? Nie wiem. Nie wiem, bo żużel wciąż pozostaje naukową pustynią. Choć domyślam się, że kontakt z motocyklem, prędkością i manetką gazu bardziej pomaga, niż przeszkadza. A poza tym zapewnia emocje i wiatr we włosach. Stąd też dla wielu jest ulubioną formą treningu. Znam nawet takich, którzy, choć pieniądze podnoszą z torów żużlowych, wolą się ścigać, de facto, po torach crossowych. Większą mają z tego frajdę. A czy znana zasada, że „wsio można, tolka ostrożna” jest tu receptą na sukces?

Żal Zengiego, jak mało którego. Jeszcze kilka tygodni temu odbierał w Lesznie nagrodę dla najsympatyczniejszego zawodnika w Plebiscycie Tygodnika Żużlowego. Żal tym większy, że nogę ma potrzaskaną paskudnie, nie tylko podudzie, ale i kostkę. Pamiętacie, kiedy się połamał przed rokiem Holta (piszczel i strzałka, kostka była cała)? W lipcu. A jeszcze w grudniu, gdy odwiedził toruński klub, utykał… Obym się mylił, lecz na dziś walka idzie o odzyskanie pełnej sprawności, a nie o przyspieszenie powrotu na tor, powiedzmy, z końcówki maja na początek.

A Hancock w Betard Sparcie? Powtórzę – otóż Andrzej Rusko lubi wzmacniać swoje zespoły gwiazdami, lecz najlepiej gwiazdami w potrzebie. Takimi, które są zmuszone schodzić z ceny. To biznes, gra. Czy Hancock jest już w potrzebie? Skoro krzyczy bańkę z niemałym okładem, to znaczy, że nie. A poza wszystkim – dziś 7 marca, za około trzy, cztery tygodnie będziemy już mniej więcej wiedzieć, kto jest kim w światowym żużlu.

Hancocka o jakieś nagłe zdziadzienie nie posądzam, niemniej i jego to dopadnie. Prędzej niż później. Po raz kolejny posłużę się przykładem ze świata skoków narciarskich, w których dostrzegamy całą masę żużlowych analogii. Otóż spójrzcie tylko, jaki progres poczyniła w bieżącym sezonie reprezentacja Japonii. Kobayashi rządzi w Pucharze Świata, drużyna ma brąz MŚ w Seefeld, a drugi do tej pory garnitur zaczyna błyszczeć niemal jak ten wyjściowy. A więc program treningowy się sprawdził, wszyscy fruwają wyżej i dalej. Wszyscy poza dominującym do tej pory w pojedynkę, gdy chodzi o Japończyków, Kasaim. Bo 47 lat na karku to nielekki bagaż na progu. W speedwayu tę granicę, jak się okazuje, można przesunąć jeszcze dalej, nadrobić zapleczem i doświadczeniem. Nie da się jednak przesuwać jej w nieskończoność. Andrzej Huszcza w wieku lat 49 był jeszcze I-ligowym dominatorem w barwach PSŻ-u Poznań, ze średnią biegową powyżej 2,300. By przez zimę spaść na 1,100. To był właśnie ten kres.

W żużlu sezon sezonowi nierówny. W 2014 roku Krzysztof Kasprzak został wicemistrzem świata, w ekstralidze ani razu nie przyjechał z napisem „koniec wyścigu”! Wyśrubował średnią 2,310, by rok później – nie wiedzieć czemu – spaść na marne 1,477. To tylko przykład. A więc już za chwilę się dowiemy, czy Vaclav Milik będzie Milikiem sprzed roku, czy może znów – sprzed lat trzech lub dwóch. Gdy w Gorzowie zapewniał wrocławskiej ekipie awans do finału play-off (13+1). Gdy w Lesznie kończył ten finał z dorobkiem 15 oczek – wiem, pamiętam, za Pawlickiego powinien mieć trzy mniej. Tylko ktoś niespełna rozumu decydowałby się teraz – tuż przed rozdaniem kart – wymieniać dziadka na potencjalnego dominatora. Co nie znaczy, że za miesiąc taki ruch nie może się już wydawać jak najbardziej racjonalny.

Zatem powtórzę – już za momencik okaże się, who is who w polskim i światowym żużlu. Bo who is chu…, to już mniej więcej wiemy od dawna.  

WOJCIECH KOERBER