Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Co się musi wydarzyć, by tzw. opinię publiczną, raczej beznamiętnie śledzącą życie, zainteresować speedwayem? Trzeba zostać posądzonym o gwałt lub o niedozwolony doping. Ewentualnie zostać… globalnym championem.

Zaistnieć w mediach – wcale nie prosta sprawa. Swego czasu, gdy mój znajomy Andrzej Rencz próbował przemycić na łamy Gazety Wrocławskiej sukcesy swoich ukochanych motocrossowców, żartobliwie pytał, czy nie znalazłby się kawałeczek miejsca, gdzieś w pasku pomiędzy wynikami lotka a nekrologami. Tam, gdzie przez lata mieściły się polskie skoki narciarskie przed wybuchem małyszomanii. Informowało się za depeszą agencyjną, że wygrał Ahonen przed Haradą i Widhoelzlem, a najlepszy z Polaków (Kowal, Skupień, Mateja) był 34. I tyle starczało. Dopiero Małysz wyprowadził dyscyplinę z okolic nekrologów na pierwsze strony. Ożywił ją. Z żużlem podobnie próbował uczynić Gollob, a ostatnio też Zmarzlik, choć misja do łatwych nie należy. Otóż by żużlowiec wydostał się poza wiadomości sportowe, nie musi dokonać czegoś wielkiego. Lepiej, żeby dokonał czegoś niegodnego. To znacznie zwiększa szansę na udział w „Uwadze! TVN.” Jak ostatnio pewien były zawodnik, dziś 70-letni, posądzony o gwałt w lubuskim „sanatorium miłości” gdzieś pod Drezdenkiem. Przykra sprawa, musi on teraz walczyć o dobre imię, bo z nazwiska niewiele zostało, póki co, jedna literka z kropką. Choć formy należy pozazdrościć i zapytać o wlewkę na wydłużoną żywotność.

A co tam w Polskiej Agencji Antydopingowej? Zbiera papiery na Drabika. Dopiero teraz, a więc cztery miesiące po przyznaniu się zawodnika do przyjęcia kroplówki w dawce kilkukrotnie przewyższającej dopuszczalną. Wcześniej jakoś i zawodnik, i klub nie czuli się w obowiązku, by zająć stanowisko w sprawie. We własnej sprawie. Możemy się tylko cieszyć, że punkty zdobyte przez Drabika w finale PGE Ekstraligi nie przesądziły o losie tytułu DMP. Bo dziś, w 2020 roku, wciąż byśmy nie znali zeszłorocznego mistrza kraju. Choć bez wątpienia finałowe punkty Drabika były wyjątkowe, mianowicie w Lesznie uzbierał ich 13 przy 31 całej drużyny. To jakieś 42 procent całego urobku zespołu, a więc sytuacja z rzadka tylko spotykana.  

No więc dzięki komu doczekaliśmy się pierwszego publicznego oświadczenia w sprawie? Oczywiście, dzięki mediom, bo to często one najskuteczniej stoją na straży prawa. Możecie sobie biadolić, że Drabik Wam z lodówki wyskakuje, ale najchętniej czytacie właśnie o nim. Takie są fakty. I statystyki. A jaka będzie kara? Oczywiście, dwuletnia byłaby drakońska i zapewne niewspółmiernie wysoka do popełnionego czynu. Kilku- czy nawet kilkunastomiesięczna wydaje się jednak nieunikniona.

A więc nie jest wcale tak, że w żużlu martwy sezon. Mianowicie w Australii Woffinden wygrywa z Crumpem, a Crump z Bewleyem. Pierwsza część informacji to żadna informacja. Ale już druga nadaje się do nagłośnienia. Zupełnie jak z pogryzieniem – jeśli to pies pogryzł człowieka, do kosza. Ale jeśli człowiek psa, warto odnotować. Za to w kraju wygrywa Canal+, przejmując na pięć lat prawa do pokazywania 1. Ligi Żużlowej. To jednak nie wszystko, otóż w kraju Śledź traci robotę u Milika. Zmieniają się bowiem przepisy i zawieszony trener/menedżer nie będzie już mógł udawać w parku maszyn członka teamu jednego z uczestników. Akurat Darek udawał mechanika Czecha. Od nowego sezonu pracownicy klubu nie mogą już jednak wchodzić w skład takiego teamu. Z wyjątkiem klubowych mechaników. Tak, to dobra zmiana, będąca reakcją na regulaminowe niedoskonałości. Likwidująca fikcję.

Co ciekawe, słowo „trener” mocno w ostatnim czasie ewoluowało. Na tyle mocno, że dziś już nie musi mieć wcale nic wspólnego ze sportem. Przychodzi facet do firmy i przedstawia się pracownikom jako trener – personalny, mentalny, od coachingu, mentoringu, plażingu itd. Dresu nawet nie ma i rozgrzewki żadnej nie przeprowadza. Albo selekcjoner. Nie wiem, jak teraz, bo nie korzystam, lecz przed kilkoma laty nazywano tak bramkarza z dyskoteki. To był selekcjoner właśnie, już nie bramkarz. Stał na bramce, spoglądał na twoje buty i powtarzał niskim głosem z groźną miną i wysuniętą żuchwą: „W sportowym obuwiu nie wpuszczamy”. I to była właśnie, paradoksalnie, największa wiocha. Że wpuszczali w podartych dżinsach, w koszuli w smoki i z sianem we łbie (wbrew pozorom łatwo je dostrzec), a w sportowych butach nie. To wciąż aktualne? Każdy taki lokal miał też menedżera, ten odsyłał cię do menedżera szatni, wreszcie pojawiał się dyrektor ds. wieszaków. Bo szatnia była obowiązkowa, nawet jeśli nie miałeś co tam zostawić.

A więc profesjonalizacja nie dotyczy wyłącznie polskiego speedwaya i PGE Ekstraligi. Dotyczy życia par excellence. Wracając jednak do trenerów w żużlu – to ciężki kawałek chleba. No bo powiedz Pedersenowi, że w następnym wyścigu nie jedzie. Lepiej powiedzieć zastępcy: „W następnym jedziesz za Nickiego. Tylko mu to przekaż.”

Z reguły, w świecie sportu, zawodnicy zwracają się do opiekuna per „panie trenerze” lub „trenerze”. W speedwayu nieco inaczej – „e, trener”. Przy czym nie sposób przyrównywać żużla do innych dziedzin sportu. Bo to akurat taka dyscyplina, że nie trener, lecz zawodnik decyduje, w której imprezie ma ochotę wziąć udział i czy ma ochotę przyjechać na trening, czy może niekoniecznie. Czy to źle? Oczywiście, lecz tylko wtedy, gdy mamy do czynienia z niesubordynacją, lenistwem czy też gwiazdorstwem. Bo pamiętajmy, że mowa o indywidualnościach z zupełnie różnym tokiem zajęć. O autonomicznych firmach zewnętrznych na usługach klubu. Jeden jest świeży i głodny jazdy, a drugi przemęczony, bo właśnie wrócił ze Szwecji albo Danii. Jeden ma silniki sprawdzone i odłożone, a drugi właśnie je odebrał po poprawkach i musi wybadać grunt pod nogami. Oraz pod tyłkiem. Jeden jest zdrowy i sprawny, a drugi niekoniecznie. A więc jeden ma świeże silniki, a drugi – świeże siniaki. Jeden potrzebuje wlewki, inny nie… I tak dalej, i tak dalej. Więc jak tu wprowadzać równouprawnienie? Każdy członek drużyny piłkarskiej przechodzi ten sam mikrocykl. I musi uczestniczyć w zajęciach taktycznych. W żużlu – każdy sobie planuje czas, a taktyka jest niezmienna – zapie… ać szybciej niż inni. Tu każdy jest z innej bajki. I dlatego też bywa tak, że trenera się nie pyta, lecz informuje. Choć nie jest to, rzecz jasna, regułą. Każdy ma tyle władzy, ile sobie wywalczy. I tyle władzy, ile zapewnia mu posiadana charyzma.

A media i tak dopasują stereotyp do zastanej sytuacji. Jeszcze niedawno branżowe portale przekonywały, że Betard Sparta jest przykładem, jak kontrolować zawodników. Podkreślały, że we Wrocławiu żużlowiec nie może wziąć żadnego leku czy innego specyfiku bez konsultacji w klubie, co wyklucza do minimum ryzyko wpadki. A dziś te same media podkreślają, że gwiazdy są we Wrocławiu na specjalnych zasadach. I że mogą robić, co chcą. By się nie poczuły szykanowane, urażone i by nie wpadły na pomysł, że może lepiej poszukać szczęścia gdzie indziej. Gwiazdy, czyli połowa drużyny mniej więcej.

Żużel nawet w formacie drużynowym pozostaje sportem wybitnie indywidualnym. Nie ma tu kolegów z reprezentacji. Są rywale z reprezentacji. W koszykówce, piłce nożnej czy siatkówce połowa siedzi pokornie na ławie, tymczasem w speedwayu nawet jeden nie może. Bo, jak wszyscy powtarzają, psuje atmosferę. I co znamienne, większość ekip wybiera taką właśnie formułę – bez silnego rezerwowego. Czemu, rzecz jasna, winien niedoskonały system premiowania, o czym już wielokrotnie wspominałem. Bo temu siatkarzowi czy koszykarzowi nie płacą od zdobytych punktów. Gdyby tak zrobili, w tej samej chwili grupa ludzi przestałaby funkcjonować jako zespół. Temat rzeka. Niełatwy temat.

Tymczasem w Grand Prix i wszystkich innych imprezach rangi mistrzowskiej mają jeździć wyłącznie powołani kadrowicze. A w finale Złotego Kasku (bo eliminacji od 2021 roku ma nie być) również nominowani członkowie kadry narodowej (10 seniorów, 6 juniorów). By się gwiazdy nie mogły migać. A gdzie tu miejsce na romantyczny sport, na zwycięzców eliminacji? Na szansę dla tych, którzy urośli przez zimę, bo przecież sezon sezonowi nierówny? Jeśli ktoś nie jest sportowcem, a tylko pracownikiem żużlowym, to po co mi ktoś taki w kadrze?!

A więc mamy tzw. martwy sezon. My, ludzie mediów, musimy teraz trochę poszczekać, by wzbudzić zainteresowanie. A zawodnicy winni na to niespecjalnie zwracać uwagę i skupić się na sobie. Zresztą na tym właśnie polegają sporty indywidualne – na egoistycznym skupieniu się na sobie. Jak to kiedyś ktoś sprytnie wykoncypował, a przekazał mi Rafał Lewicki, menago młodszego Łaguty – nigdy nie dojdziesz do swojego celu, jeśli będziesz się zatrzymywał i rzucał kamieniami w każdego psa, który na ciebie szczeka.

WOJCIECH KOERBER