PO BANDZIE. Na stadionie jak na grzybach. Okazy szlachetne, ale i dwulicowe szuje

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jeszcze nie tak dawno numer startowy zawodnika był tymczasowy i przechodni. Miał tylko znaczenie w dniu turnieju i na tym jego historia się kończyła. No, jedynie ten, co wylosował trzynastkę, dopisywał sobie niekiedy z tyłu, na plastronie, ½. By odgonić demony. Dziś numer startowy zawodnika to własność, wokół której buduje się cały marketing.

Wspominam te numery, bo w martwym sezonie takie wiadomości nie uchodzą niczyjej uwadze. Takie, że oto Janusz Kołodziej wybrał sobie na najbliższy cykl Grand Prix #333. A więc ma już na koncie trzy trójki w tegorocznej walce o tytuł IMŚ. Dobrze zaczął, skubany. To przecież oznacza przynajmniej półfinał w pierwszej rundzie na Stadionie Narodowym. Czekam tylko, aż jakiś trener mentalny zasugeruje, że dzięki temu numerowi Janusz zyskał ogromną przewagę psychologiczną nad takim Artiomem Łagutą #222 chociażby. No bo spójrzcie – Nicki Pedersen woził na plecach #110 i… już go nie ma w elicie. Wypadł.  

Nie myślcie sobie, że taki ignorant ze mnie, iż lekceważę psychologię w sporcie. Nie, absolutnie. Nie podlega dyskusji, że najcenniejsze trofea rozdawane są w głowach zawodników właśnie. Zresztą, lubię podawać przykład Huberta Wagnera, który doceniał wszelkiego rodzaju gry wojenne i gierki na wyniszczenie. Otóż gdy był jeszcze trenerem młodzieżowej reprezentacji Polski i pojechał z zespołem na jakiś turniej państw zaprzyjaźnionych, szedł raz z ekipą na posiłek. A z naprzeciwka zbliżali się rówieśnicy ze Związku Radzieckiego. I wtedy „Kat” wycedził tylko do swoich chłopaków półgębkiem, przez zaciśnięte usta: „Jak któryś pierwszy powie cześć, to przypierdolę.”

A więc budowanie przewagi psychologicznej w sporcie to jeden z kluczy, bez których drzwiczek do sejfu ze złotem nie sforsujemy. Choć to są zawsze naczynia połączone. Mianowicie jeśli zawodnik czuje się mocny fizycznie, to i psychicznie od razu rośnie. I odwrotnie. A w żużlu dochodzi jeszcze nie mniej ważny aspekt sprzętowy. W latach 90. taką różnicę robił w ekipie Sparty mechanik Otto Weiss – miał przyprawiać przeciwległy park maszynowy o drżenie łydek. Natomiast dekadę później swoim wyposażeniem, słuchawkami na uszach, antenkami, łącznością z bazą, mieli straszyć członkowie teamu Tony’ego Rickardssona. To, oczywiście, wszystko ważne, choć na początku i tak jest zawsze zawodnik. Bo to on w pojedynkę wyjeżdża na tor i on odkręca manetkę gazu. I nie czyni tego ręką, lecz… jajami. Czyli, de facto, głową, że tak skomplikuję temat.    

Podsumowując wątek – doceniam psychologię w sporcie. Ale już tzw. trenerów personalnych, czy też coachów, którzy z przemowami nawiedzają nasze zakłady pracy, trawię niekoniecznie. Bo, dla przykładu, próbują pouczać dziennikarzy metodologią zapożyczoną ze szkoleń dla sprzedawców odkurzaczy. A te branże niewiele mają ze sobą wspólnego. A więc jeśli macie do wyboru coaching lub mentoring (co za nazwy ze świata korporacji!), polecam wybrać plażing.  

A poza tym w żużlu bez zmian. Muszę przyznać, że mnie to nasze środowisko strasznie prześladuje, nawet na grzybobraniu. Bo ja w tych grzybach mnóstwo postaci z naszego środowiska dostrzegam. A do lasu jeździć lubię, choć może już niekoniecznie na swoje sprawdzone miejsca. Bo od jakichś pięciu lat sprawdzam, że… nic tam kompletnie nie rośnie, poza paprocią. Dlatego umawiamy się rodzinnie z kumplem, Danielem Kowalczykiem z Milicza, on wie, co w których trawach w okolicy piszczy. Jest naszym GPS-em.

Zatem w lesie jest zupełnie jak na stadionie. Znajduję tam okazy szlachetne, to prawdziwki, lecz i dwulicowe szuje, borowiki szatańskie np. Kto się nie zna (na ludziach i grzybach), cierpi. Więc, jak na ulicy, dwulicowe egzemplarze omijajcie z daleka. A gdzieś na skraju lasu – kania. Trochę jak dziwka, też przy drodze stojąca. Ludzie nie wiedzą czy podejść, krygują się, zaglądają pod kapelusz (pod spódnicę), zastanawiają i… nie wszyscy chcą ryzykować. Lecz są i tacy, co lubią dreszczyk emocji, w myśl hasła, że bez ryzyka nie ma zabawy. I najpierw skonsumują, a później się zastanowią. Niekiedy kończy się to w przychodni, różnych chorób. Wiecie co? Nie mam pojęcia, dlaczego zbieracie sromotniki i nazywacie je kanią. 

Zajączki, gdy wysyp, to tacy zwykli szarzy ludzie, najwięcej ich. Lecz są też artyści, lubiący zwrócić na siebie uwagę. To muchomór czerwony, ten z białymi kropkami, widać z daleka. Pełna ekstrawagancja. Popatrzeć można, lecz podchodzić lepiej nie, do leśnego celebryty. Rydz? Też dwulicowy, lecz tylko dla dyletanta. Dlaczego? Bo rudy, rzecz jasna. I z blaszkami. Sporo w lesie trujących, jak ludzi na co dzień. Wreszcie są też stare kapcie jak i piękne, młodziutkie, zdrowe okazy. Podchodzę do wszystkich, lecz dotykam wyłącznie te drugie. Jak w życiu.

Wracam jednak do szlachetnych egzemplarzy, to deficytowy towar. Są jak kobieta, w której się zakochałeś, lecz gdzieś zniknęła. I widzisz ją wszędzie, podchodzisz, serce już wysoko, a to tylko… jesienny liść. Idziesz dalej. I znów ją widzisz, to znowu liść. A wieczorem, gdy po grzybobraniu sposobisz się do snu, wciąż widzisz te brązowy łebki. Choć oczy już zamknięte. To ona…

Zawsze będę wierzył, że może pod liściem kryje się jednak coś szlachetnego.

WOJCIECH KOERBER

P.S. Jakieś skojarzenia opisanych wyżej gatunków z konkretnymi twarzami i nazwiskami, występującymi od wiosny do jesieni w parkach maszyn i na stadionach?