Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Pamiętacie, kto rok temu prowadził w przerwanym biegu finałowym IMP – wskutek scysji Zmarzlika z Pawlickim? Dlatego należał się ten tytuł Kołodziejowi jak psu miska. Okazuje się, że to świetny drużynowiec, ale jeszcze większy indywidualista. Dobrze, że ten, co „zamyka płoty”, nie zrobił mu tego w finałowym wyścigu…

– Reprezentacja? Janusz jest w zasadzie niewybieralny – jakiś czas temu dworował sobie w rozmowie ze mną Krzysiek Cegielski, menedżer zawodnika. Bez zaperzania się, żadnych pretensji, rzucania mięsem czy też kluczami. Zresztą, znacie Cegłę. Siła spokoju, opanowania. Po prostu, nazwał prawdziwie stan rzeczy. Zwróćcie uwagę, że za Kołodziejem – chyba zupełnie niesłusznie, co raz po raz udowadnia – ciągnie się opinia takiego, co na poziomie światowym niekoniecznie trzyma ciśnienie. Bo pięć lat temu, w bydgoskim finale DPŚ, dał się na ostatnich metrach ostatniej gonitwy wyprzedzić Iversenowi. Dzięki temu właśnie, rzutem na taśmę, Duńczycy wywieźli z Polski złoto, odnosząc swoją ostatnią wielką wiktorię. Wtedy też niepocieszony czy też zwyczajnie wkur… ny Marek Cieślak musiał uznać, że czas Kołodzieja w kadrze – przy dorastających akurat młodych wilczkach – dobiega końca. Jakoś przestał go obejmować swoim radarem. I ten stan rzeczy trwa, de facto, do dziś. Przykład?  

Otóż po leszczyńskim finale Narodowy przekazał dziennikarzom, że czuje satysfakcję, iż w swoich wyborach na Togliatti się nie pomylił. Tak jakby w ogóle nie zwrócił uwagi na zwycięzcę imprezy. Jakby go ta wiktoria Janusza kompletnie nie obchodziła. Rodzi się zatem pytanie, czy to uprzedzenie, czy może wiedza. Mianowicie nie da się ukryć, że jest Janusz zawodnikiem mocno nieprzewidywalnym, lubiącym nas zabierać na huśtawkę i bujać aż do nieba lub też… do upadłego. Że jest zawodnikiem popadającym w silne skrajności. Żeby daleko nie szukać – po praskim triumfie przyszedł marny, by nie powiedzieć, że położony występ w Hallstavik. Natomiast tuż przed triumfem leszczyńskim przydarzyła się klapa w Gdańsku, choć akurat rezultaty uzyskiwane w PGE IMME należy oceniać przymrużonym okiem. Kołodziej, spec od długich prostych, sam nie ukrywa, że nie jest miłośnikiem jazdy po ciasnych i krótkich agrafkach. One jego stylu nie preferują. One ten styl zabijają. Dlatego też kandydatura 35-latka i jego reprezentacyjny akces rozpatrywane są w kontekście specyfiki danego obiektu, mającego pełnić pole kluczowej bitwy. W tym względzie Janowski, Zmarzlik czy Dudek – młoda generacja – faktycznie zdają się mieć nad starszym kolegą pewną przewagę. Rozstrzał ich najsłabszych oraz najlepszych występów nie razi aż tak bardzo po oczach.  

Jeden mit należy jednak obalić, bo to się czterokrotnemu mistrzowi Polski należy. Taki mianowicie, że lepiej radzi sobie wówczas, gdy nie odczuwa odpowiedzialności za drużynę i presji związanej z byciem częścią ekipy. I że nie zawsze dźwiga rangę imprezy. Bo to, jak już zaznaczyłem na wstępie, i wybitny drużynowiec, i wybitny indywidualista. Czego naprawdę po wielokroć dowodził. To zawodnik, który nie boi się niebieskich kasków i zewnętrznych torów w rywalizacji ligowej, a także żadnego rywala w starciach na własne konto. Wielu twierdziło, że powrót do Grand Prix nie zbuduje go, lecz zniszczy i stłamsi. Bo tak się zdarzyło przed laty. Wtedy jednak co innego zastopowało Janusza – paskudny karambol. A teraz potrafi błyszczeć na każdym polu, nie tylko startowym. To wreszcie fajny gość, mający kibiców w całym kraju i zaspokajający ich oczekiwania niezwykle efektownym stylem jazdy. Gość, o którym kibice mówią po prostu, z sympatią – Janek. A że w imprezach rangi światowej raz Janek wygrywa, a raz przegrywa? Jak każdy. Wszelako pamiętajmy, że to jeden z tych sportowców, którzy o wszystko muszą zadbać sami. Do cyklu Grand Prix też go nikt nie wpuścił za piękne oczy. Sam sobie wjechał na podium challenge’u. Wytrzymał presję i wygrał.

Cieślak w „Pół wieku na czarno” zrobił m.in. taki obrazowy wykład: „Laik stwierdzi, że żużel to tylko ściganie się w kółko. A ja mu odpowiem tak: człowieku, ty z tego kółka musisz zrobić jak najdłuższe proste! Bo jeśli ty, na jednym łuku, przejedziesz w ślizgu 50 metrów, a twój przeciwnik 40, to znaczy, że prostym motocyklem, szybciej, przejedzie on 10 metrów więcej. A jeśli tych wiraży jest osiem i na każdym rywal zaoszczędzi 10 metrów, znaczy to, że w sumie pokonał prostym motocyklem 80 metrów więcej niż ty. To z kolei daje na mecie jakieś 20-30 metrów przewagi. Są artyści, którzy potrafią to zrozumieć, a przede wszystkim opanować.”

Kołodziej potrafi być właśnie takim artystą.

Oberwało się za niedzielny finał, od leszczyńskiej publiczności, Bartkowi Zmarzlikowi. Pytanie tylko – za co? Bo zamachał do sędziego? Bo zdołał się utrzymać na motocyklu? Wielu z tych, co ścigają się na żużlu to raptusy, nerwusy i cholerycy. Bo z reguły tacy nadają się do sportu najlepiej. Patrz Piotrek Pawlicki. Do pięciu minut po scysji nawet nie ma co podchodzić. Nie ma sensu! Trzeba dać ochłonąć. Żużlowiec w trakcie wojny zawsze będzie się czuł niewinny. Zwłaszcza przy takiej stawce. A więc Zmarzlik gestykulował, bo poczuł się skrzywdzony sytuacją torową, natomiast Pawlicki bluzgał, bo też walczył o swoje. Ale już nazajutrz przez każdego przemawia prawdziwe ja. Dlatego wpis ustępującego mistrza Polski, który złożył gratulacje koledze z drużyny – Kołodziejowi i przyjacielowi Janowskiemu, lecz zapomniał o srebrnym Zmarzliku, uznaję za niefortunny. Otóż za rywalem z toru można nie przepadać („To Bartek jeździ agresywnie, podjeżdża kolegów i zamyka płoty”) i nawet nie trzeba się z tym kryć. W moich oczach zyskałby jednak Piotrek wtedy, gdyby pogratulował wszystkim uczestnikom finału. Bo sympatia, a szacunek to dwie różne rzeczy. Ten wpis natomiast sugeruje, że zabrakło i jednego, i drugiego. No ale tym się przecież pasjonujemy – rywalizacją samców alfa, którym nie do końca po drodze. Bo trofeum zawsze jest jedno, a chętnych więcej. Gollob i Protasiewicz też skakali sobie do gardeł i do oczu. Padały wyrazy i wyzwiska. Jednak dziś, po latach, PePe potrafi mówić o byłym rywalu tak pięknie i z takim szacunkiem, że słowa te wypada w ramkę włożyć. Po prostu tam, gdzie ścierają się ogromne ambicje, kurz potrafi opadać powoli. Latami. Tymczasem Pawlicki i Zmarzlik to młode chłopaki, które zbyt wiele mają jeszcze do zyskania i zbyt wiele do stracenia, by przechodzić – albo przejeżdżać – obok siebie obojętnie.

Co nie znaczy, że nie ma Pawlicki sporo racji – owszem, Bartek bywa agresywny. I dobrze, to przecież w speedwayu cecha niezwykle pożądana, prawda? Ale!      

Są wyścigi, w których z wyjścia, z pierwszego łuku, jeździ się właśnie do płotu. Tak się postępuje z rywalami w finałowych biegach Grand Prix, IMŚJ, IMP… Pamiętam, że swego czasu tę właśnie drogę wybrał we Wrocławiu Robert Miśkowiak, gdy się pojedynkował z Kennethem Bjerre. Dzięki temu właśnie tytułuje się dziś Misiek mistrzem świata juniorów. I nikt go już tej tytulatury nie pozbawi. Przykłady można mnożyć, bywało, całkiem niedawno zresztą, że kolega Woffinden koledze Janowskiemu też zostawiał miejsca pod bandą na paczkę krakersów. Bo tego wymagała racja stanu mistrza. Bo to już był wyścig z wisienką na torcie. Zwracam zatem uwagę, że ostatni leszczyński finał okazał się kalką zeszłorocznego. I że tylko jednemu zawodnikowi pod taśmą brakowało tytułu IMP. Zmarzlikowi właśnie. Czy był wobec tego najbardziej zdeterminowany z całej czwórki? Być może, mniejsza z tym. W każdym razie chwała mu za to, że nie zamknął płotu Kołodziejowi. Że Zmarzlika… przypadkiem i niechcąco w kierunku tego ogrodzenia nie pociągnęło, by pokrzyżować Januszowi szyki. Wystarczy, że już przed rokiem zatrzymanie finałowego wyścigu mocno wychowanka tarnowskiej Unii zraniło. Już był z przodu, już czuł czwarte złoto. A więc zachował się Bartek jak należy. Koniec. Kropka.   

To tyle retrospekcji. Czas zerkać naprzód, wyglądać transferów. Skończmy z hipokryzją, że nic się nie dzieje, skoro podchody trwają w najlepsze. To nic złego, sukces trzeba bowiem skrupulatnie zaplanować. Od lat próbujemy sobie wmawiać, że środowisko samo się wykańcza, podkupując zawodników. Ale co to znaczy – podkupując? Sorry, a jak Wy to sobie inaczej wyobrażacie? Że mają się dzielić jakoś? Dogadywać? Że ja wezmę słabszego, by nie psuć rynku? Lub żeby zrobić dobrze rywalowi? Ludzie, to taka sama rywalizacja, jak i na torze. Zerknijcie na świat futbolu. To czysta międzyklubowa walka o zagarnięcie co lepszych kawałków tortu. Oparta o jasne zasady. Jest konkurs ofert, a zawodnik wybiera tę, którą uzna za najlepszą dla siebie. W futbolu prezes, któremu uda się przeciągnąć na swoją stronę obiekt pożądania, zyskuje miano skutecznego. Natomiast w naszym światku – zyskuje taki szefuńcio status działającego na szkodę dyscypliny. Kto potrafi zebrać pieniądze, ma też prawo je wydać. A zawodnik – wziąć. A więc nie jest to żadne „podkupowanie”, lecz biznes po prostu. Natomiast morale, dane słowo, uściśnięcie ręki – to całkiem inna sprawa. Droższa od pieniędzy.  

WOJCIECH KOERBER