Autor tekstu i Tomasz Gollob.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jedni chcą, by nie rozdawać w tym roku tytułu drużynowego mistrza Polski, a tylko jakiś zamiennik, puchar pocieszenia na otarcie łez. Inni z kolei, by zamrozić system spadków i awansów, bo to rzekomo pomoże klubom opanować finanse. Guzik prawda, kluby same muszą się opanować, by nie żyć tylko chwilą. W tej trudnej sytuacji nie pozbawiajmy sportu tego, co w nim najcenniejsze – stawki. Z rzeczy pasjonujących zostały nam już tylko cykl Grand Prix i liga. Właśnie dlatego – że tu stawka jeszcze jest.

W sumie to zacząłem dość optymistycznie, zakładając, że jeszcze tego lata może się zacząć grillować kiełbasa na żużlowych obiektach. No ale w liście, jaki władze PGE Ekstraligi wystosowały do zawodników znalazłem to, co sobie we własnej głowie zwizualizowałem. Mianowicie, że jeśli ruszymy choćby i w sierpniu, to przez trzy miesiące z okładem, do pierwszych dni listopada nawet, można odwalić rozgrywki, jakich nie przeżył nikt. Choć akurat mnie nie rajcuje żużel ani przy wiosennych przymrozkach, ani przy jesiennej słocie. Mój speedway to słońce, ciepełko, otwarte stadiony – typowo żużlowe, nie piłkarskie kolosy udające co innego – i powrót nocą do domu w krótkich spodenkach. No ale w tym roku każdy coś musi stracić. Jedni trochę kasy, inni trochę słońca. A jeszcze inni to i to. Nie smućcie się jednak na zapas, sytuacja jest, rzecz jasna, dynamiczna, niemniej ambitny plan zakłada rozepchnięcie całej tej karuzeli mniej więcej z początkiem czerwca. Zdradzę Wam, że część obcokrajowców usłyszała już jasną dyrektywę, by w połowie maja zameldować gotowość na przyjazd do Polski. Troszkę kwarantanny i na koń. No ale przed nadmiernym optymizmem też przestrzegam, póki co. Jakiś czas temu napisałem, że koniec pandemii będzie wtedy, gdy na twarzy ministra Szumowskiego przebije się pierwszy, delikatny uśmiech. No więc wpatrywałem się ostatnio w niego jak w obrazek i ani mu policzek nie drgnął. Pozwolił tylko wychodzić z domu na 20 minut dziennie. Dla zdrowia psychicznego. Co oznacza, że pozostałe 23 godziny i 40 minut mam spędzić na kwadracie z dwójką synków na głowie, którzy do spółki nie mają nawet trzech lat. Damy radę, Panie Ministrze!   

Zatem na razie wszyscy jesteśmy ekspertami i każdy mówi, jakby to widział. Zdaje się, że Jacek Frątczak wyszedł z inicjatywą, by w tym trudnym sezonie, o ile się zacznie, nagrodzić zwycięską ekipę PGE Ekstraligi nie mistrzostwem Polski, a jakimś zastępczym trofeum tylko, umownie nazwanym Pucharem Polski. Nie przekonuje mnie to. Jak już mamy jechać, to tylko na poważnie. To zróbmy wszystko, by stworzyć pozory, że jest normalnie. By wielki finał rzeczywiście był wielki, a nie wyłącznie pretekstem do tego, by każdy zainteresowany wyjął dla siebie trochę szmalu – zarządca rozgrywek od sponsora tytularnego i telewizji, kluby od zarządcy, a zawodnicy od klubów. Choć to też jest sednem sprawy, by interes się kręcił. Dla przykładu w niedokończonym sezonie Polskiej Ligi Siatkówki tytułu nie przyznano, a tylko ustalono końcową kolejność, będącą m.in. podstawą do tego, by wyselekcjonować uczestników europejskich pucharów. I ja to, ze sportowego punktu widzenia, rozumiem, a nawet popieram. Bo ktoś rozegrał więcej meczów, a ktoś mniej, ktoś miał trudniejszych rywali, a ktoś łatwiejszych. Wreszcie, jak to w sportach zespołowych, ktoś szykował szczyt formy na fazę play-off, której się nie doczekał.  

Podobnie nie jestem zwolennikiem – ani w tym roku, ani w ogóle – zamykania ligi, zamrażania spadków i awansów. Chyba że chcemy, by połowa meczów miała stawkę zerową. Bzdura, że to pomoże cokolwiek przyoszczędzić, podobnie jak nieszczęsne KSM-y. Za to na pewno pozbawi nas wszystkich mnóstwa emocji. Sport polega na tym, że ktoś walczy o złoto, a ktoś inny o życie i obecna sytuacja nie powinna tego zmienić. Nie wspominając o pierwszoligowcach, pośród których taki Apator wykosztował się na gwiazdy, by w ciągu roku załatwić sprawę awansu. I co? Pieniądze w błoto? Nawiasem mówiąc, senator Termiński nie jest być może człowiekiem przesiąkniętym sportem, lecz wie, co mówi, gdy przekonuje na łamach Przeglądu Sportowego, że gwiazdy za dwa grosze jeździć nie będą. Po prostu te jego gwiazdy miały świadomość, że jest majętnym człowiekiem, więc się ceniły. I on je wtedy dobrze poznał…

By ratować pieniądze od sponsora tytularnego rozgrywek i miejskie dotacje, by ratować kontrakty telewizyjne, a przy okazji też swoje, władze ligi zechcą wystartować choćby i bez kibiców lub z tysiącem na trybunach. Co wymaga, oczywiście, dużych korekt w kontraktach zawodników. Pewnie, że jeszcze do niedawna uważałem jazdę bez fanów na trybunach za profanację, ale czy jest ktoś w stanie znaleźć lepsze rozwiązanie? Wybierajcie, mając alternatywę – albo tak, albo wcale. Jest wojna, muszą być straty. Być może trzeba będzie w ten sposób tylko zacząć, a być może odjechać tak całość, jeśli los w tym roku pozwoli. Bez kibiców, od biedy, się da. Bez celu się nie da.

Nawiasem mówiąc, być może obecna sytuacja dała nieco do myślenia tym, którzy nie mieli na siebie żadnego planu B. To w sumie naturalne, że młodemu człowiekowi jest dobrze, gdy robi, co lubi, gdy mu za to dobrze płacą i gdy jeszcze klaszczą. A nawet noszą na rękach. Wygodniej jest wtedy żyć chwilą, nie myśląc o przyszłości. Przez tego wirusa dostali jednak niektórzy namiastkę poczucia, jak to jest w momencie, gdy trzeba zakończyć karierę. Choć trzeba też mieć w tym wszystkim sporo szczęścia. Bo wielu jest takich, co prowadzą po dwa biznesy w dwóch niepokrewnych branżach i oba dziś stoją. Wreszcie materiał do analizy zebrały też kluby – normalnie rozgrywki by jeszcze nie ruszyły, a wszyscy się ponoć przewracają. Władze rozgrywek piszą wręcz o pustych klubowych kasach. Wydajemy więcej niż powinniśmy? Oczywiście, już od trzydziestu lat.

Polecam historię 38-letniego Hugo Gaspara, siatkarza Benfiki Lizbona, który od 10 lat jest też lekarzem i grę na najwyższym poziomie łączy z pracą zawodową. Nieco mniej przez to trenuje, czasem w innych godzinach, ale nie przeszkodziło mu to, by w grudniu, w meczu Ligi Mistrzów, tej prawdziwej, ograć Vervę Warszawa 3:1 i zabrać statuetkę dla MVP spotkania. Obecnie więcej jak na parkiecie walczy z koronawirusem. Brawo.

Przed nami podróż w nieznane. Ciekaw jestem, czy ktoś z zawodników zdecyduje się pozaklejać jakieś sponsorskie logo… To takie bezwzględne, prawda? Na razie mamy wśród żużlowców jeden potwierdzony przypadek koronawirusa, u Nickiego Pedersena, który – jak można się było spodziewać – ledwo paskudztwo zauważył, może to jakaś choroba wściekłych dzików była. No ale tu żartów nie ma, tym bardziej jak czytam, że w Chinach znów – jak gdyby nigdy nic – zaczęli handlować na bazarach przeróżnym czworonożnym mięsem. Nietoperzami również. W nagrodę znów zorganizują igrzyska, bo ich reżim na to stać.

Z jedną zarazą się uporamy, kolejna wnet przybędzie. Zbyt długo żyliśmy w błogiej nieświadomości. Gdy jako dzieci jeździliśmy do babci na wieś, zaawansowaną jesienną porą urzekał nas swąd wydobywający się z komina. Był taki swojski, bo nie ma jak u babci. Dziś już wiemy, że podsrywaliśmy w ten sposób sami siebie. Niby zaczynamy z tym walczyć, ale z biedą wygrać niełatwo. Zagrożeń jest całe mnóstwo, mianowicie Światowa Organizacja Zdrowia nie tyle ostrzega, co wylicza, że już za jakieś 30 lat spora część ludzkości zostanie pozbawiona dostępu do wody pitnej. Czyli… grozi to wojną. Jeziora się cofają, lodowce topnieją, zbiorników retencyjnych brakuje, a jakieś miejskie inicjatywy dotyczące łapania deszczówki, umówmy się, mają zasięg niezauważalny przy skali problemu.

Żeby była jasność – my tu w Polsce i tak nie mamy źle, u nas się plagi rzadko nakładają. Nie mieliśmy ani pożarów, jak w Australii, ani też trzęsienia ziemi, jak ostatnio na Bałkanach. Ani nie cierpimy głodu, jak Afryka. Z tym koronawirusem też nie stoimy na straconej pozycji, bo przecież u nas nie dożywa się wieku stanowiącego największą grupę ryzyka. Dla Włochów, Hiszpanów, doładowanych niemal wiecznym słońcem, dietą opartą o owoce morza, nie jest często problemem dobicie do setki czy chociażby dziewięćdziesiątki. U nas natomiast życie dobija człowieka szybciej. Ludziom się wydaje, że czas wojen minął, że nasze pokolenie to pierwsze z tych cywilizowanych, ale to bzdura. 100, 200 czy 300 lat temu ludzie mieli takie same mózgi i takie same targały nimi namiętności. Zresztą, pamiętacie wojnę na Bałkanach z pierwszej połowy lat 90.? Pochłonęła, wedle różnych źródeł, od 100 do 200 tysięcy ofiar. Co ciekawe, w czasie jej trwania bez żadnych problemów rozegrano jednak igrzyska olimpijskie w Barcelonie (1992), piłkarskie EURO w tym samym roku czy mundial dwa lata później. Teraz rywala nawet nie widać, a giniemy od… podania mu ręki. I odwołujemy całe dotychczasowe życie z igrzyskami oraz futbolowymi mistrzostwami Starego Kontynentu włącznie. No, dosyć złorzeczenia, wszelako niech Wam się nie wydaje, że jesteśmy pokoleniem naznaczonym, któremu los zapewnił spokojne, dostatnie życie. Problemy dopiero się zaczną, a wykończymy się sami. Choć mamy nadzieję, że jeszcze nie od koronawirusa, który na zachodzie kontynentu hotele i lotniska zamienia w szpitale polowe, a parafie – w kostnice. Im dłużej ten stan rzeczy się utrzyma, tym większą patologię sprowadzi.     

Zakończmy może jednak bardziej optymistycznie. Spójrzcie, jak się nam pięknie portal rozwija, teraz w nowej szacie graficznej. I śmiga jak silnik po generalnym remoncie u pana Rysia Kowalskiego. Nic tylko… spektakularnie zbankrutować.

Żartowałem!

WOJCIECH KOERBER