Żużel. Piotr Kociemba: Rifa Saitgariejewa wspominam jako zawodnika, który potrafił zrobić coś z niczego

fot. archiwum Piotra Kociemby
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Piotr Kociemba mimo, iż urodzony w Ostrzeszowie, słynącym z biegów po zdrowie nie został lekkoatletą. Na przekór rodzicom postanowił sprawdzić się na żużlu. O swej przygodzie ze speedwayem, o synu Patryku, także byłym żużlowcu, a obecnie mechaniku. Również o współczesności i narastającej tęsknocie za rodziną opowiedział w nieco nostalgicznej, zatem jesiennej rozmowie.

Na początek łatwo. Jaziewicz, Brucheiser, Tajchert, Małecki, Garsztka, Świdziński, Szewczyk, Ćwikła… Postaci historyczne?

Nie. Absolutnie, choć nieco historią trąci. To koledzy z toru. Ekipa Ostrovii. Zacne czasy. Lata osiemdziesiąte. Z nimi wszystkimi startowałem. To było drugie podejście Ostrowa do drużyny ligowej. Wcześniej kilka sezonów ścigano się w latach pięćdziesiątych. A wymienieni zawodnicy to już przełom dekady 70. i 80. ubiegłego wieku. Druga próba i dotąd skuteczna.

A Ty, wtedy jako młokos, zeszyt z wycinkami prasowymi, proporczyki ze stadionu?

Moja historia zaczęła się dosyć późno. Jak rodzice usłyszeli żużel, to od razu wydawało im się, że każdy kto uprawia ten sport musi się zaraz pozabijać. Zgody nie dali, więc musiałem cierpliwie czekać aż do osiągnięcia pełnoletności. Teraz zaczynają chłopaki po 12, 13 lat – dużo wcześniej. Ja licencję zdałem w 1986 roku, mając już 19 wiosen na karku. W sumie wśród juniorów byłem seniorem, ale te trzy sezony chyba udało się nieźle wykorzystać.

Patryk, Twój syn, miał więc znacznie łatwiej?

No tak. Chociaż Patryk wcześniej kopał piłkę w Ostrovii, gdzie był bramkarzem. Szło mu całkiem nieźle, ale któregoś dnia przedzwonił do mnie trener i próbował uspokajać, żebym się nie przejmował, bo syn leży w szpitalu. Okazało się, że jeden z rywali wskoczył na niego tak, że Patryk niemal stracił oko. W ogóle praktycznie nie było tego oka widać. I tylko piłka, ktoś by pomyślał. W tamtym mniej więcej czasie syn przyszedł i zakomunikował, że chciałby spróbować żużla. Wsiadł, potrenował i złapał bakcyla. Nie przeszkadzałem, wręcz odwrotnie. Patryk zdał licencję i parę sezonów pojeździł. Teraz nadal mu coś z tego zostało. Jest mechanikiem w Ostrowie, zatem kontakt z żużlem wciąż ma. Troszkę popracował za granicą, ustatkował się poprawił finanse i wrócił do speedwaya. Ma żonę, dzieci w drodze, więc jakoś to wszystko poukładał na miejscu. 

Ostrowiakom najlepiej w domu? Obcy klimat nie posłużył Tobie, próbował poza domem Marek Latosi, próbowali Poprawski i Łęcki, starał się Przemek Tajchert, ale tylko śp. Tomek Jędrzejak okrzepł i osiągnął dobry, krajowy wynik?

Nie wiem jak to działa. Każdy ma oczywiście przywiązanie do korzeni, ale chyba nie można tego łączyć. Trudno mi się odnieść jakoś sensownie na czym ta niemoc polegała. Ja akurat rok w Częstochowie wspominam bardzo miło. To był czas gdy żużel w Ostrowie był, nazwijmy to „zawieszony”. Perspektywy mgliste. Padła propozycja spod Jasnej Góry i skorzystałem. Dobrze wspominam współpracę z Markiem Cieślakiem. Generalnie byłem zadowolony z przenosin. W tym czasie jednak zawodowstwo dopiero raczkowało. Możliwości finansowe były niewielkie. Człowiek pracował na etacie, do tego po godzinach sport, a tu rodzina, codzienne potrzeby. Trzeba było wybierać. Do Częstochowy, to jako ciekawostka, jeździłem maluchem z przyczepką, na której podróżowały motocykle. Takie czasy. Dziś nie do wyobrażenia przez gwiazdy w klimatyzowanych busach z zapleczem sprzętowym jak kiedyś całe kluby. Inne, zupełnie inne czasy i realia. Wtedy przyczepki były po prostu modne i dostępne. O busie można było tylko pomarzyć. Motocykl też na zawody czy trening trzeba było sobie samemu przygotować, umyć, a to wszystko po pracy. Było trudniej niż współcześnie, a pieniądze nieporównywalne z obecnymi stawkami. To był taki romantyczny, choć znacznie bardziej amatorski żużel.

Ale w meczu ze słynną akcją Joe Screena przeciw parze Hamill – Świst startowałeś. Jak wyglądał ten decydujący bieg z perspektywy parkingu?

Bardzo pozytywne wspomnienia. Pamiętam doskonale tę akcję. Mecz pod specjalnym… napięciem. Każdy punkcik był ważny. Parking oszalał. Stadion… Co tam się wtedy działo! 

Ostrów ma też w swej historii bodaj cztery takie roczne zrywy z awansem do najwyższej klasy i powrotem, czasem burzliwym, na zaplecze.

Trudno mi oceniać wszystkie te podejścia. Pamiętam to pierwsze, bo wtedy startowałem. Owszem przegrywaliśmy niemal każdy mecz, ale na mnie praktycznie spoczęło ciągnięcie tego zespołu. Liderzy – Franek Jaziewicz i Irek Szewczyk rozbili się i wypadli ze składu podczas pierwszego spotkania na wyjeździe z Zieloną Górą. Tam też poobijało się kilku innych chłopaków. No i tak to się posypało.

Ale w kolejowym klubie wesoło było i autobusy z kibicami ciągnęły za drużyną po Polsce?

A tak. Kibice cały czas jeździli. Kiedyś to wyglądało inaczej. Nie tylko kibice tak podróżowali. Mieliśmy taki klubowy autobus. Do połowy motocykle, od połowy drużyna. Bardzo dużo czasu spędzało się razem. Podróże, wspólne posiłki – znaliśmy się jak łyse konie. Atmosfera też była zupełnie inna. Byliśmy znacznie bardziej zintegrowani. Drużyna była zgrana. Nie było wyrobników jak teraz. Przyjedzie – odjedzie. My znaliśmy się od podszewki. 

Tatarska Strzała – Rif Saitgariejew, w Ostrowie postać legendarna?

Rifa wspominam jako zawodnika, który potrafił zrobić coś z niczego. Bardzo waleczny, nieustępliwy, widowiskowy żużlowiec. Pamiętam jego pierwszy przyjazd do Ostrowa. To był początek sezonu, śnieg zaczął padać, panowało przenikliwe zimno, a on siedział w parkingu trochę tak na uboczu, jakby nie wiedząc jak się zachować. Poszliśmy z chłopakami, zabraliśmy go do warsztatu, pogadaliśmy. Potem złapał więcej polskich słówek, bardziej się otworzył. Czasy były komunistyczne, nikt nie lubił „Ruskich”, on przyjechał z Rosji, nie wiedział jak go przyjmiemy, miał obawy, stąd takie wycofanie na początku. Po krótkim czasie pod skrzydła przejęli go bracia Garcarkowie, pomogli mu w Polsce i Rif poczuł się znacznie swobodniej. Pamiętam ten karambol w meczu z Unią Leszno… Też wtedy startowałem. Od początku wypadek wyglądał dramatycznie. Coś strasznego. Już wtedy dla wielu było jasne, że Rif nie wyjdzie z tej opresji. Przez kilka następnych dni utrzymywała go aparatura, ale obrażenia okazały się zbyt rozległe… W pierwszej chwili, na stadionie człowiek zdrętwiał. Odechciało się żużla. Potem śmierć kolegi z toru i znowu głowa pełna myśli. Ale życie potoczyło się dalej. Trzeba było jakoś to przeboleć, wymazać, skasować, przynajmniej na czas zawodów i nadal się ścigać.

Był w Ostrowie czas balansu między ligami, czas kryzysu sportowego i finansowego, były też skandale. Jaki teraz jest czas dla żużla w Ostrovii?

No przypuszczam, że rozważny. Stabilny i spokojny. Z zewnątrz wygląda, że idzie to małymi kroczkami w dobrym kierunku. Prezes nie próbuje żyć ponad stan. Dba o stronę finansową. Mariusz Staszewski pilotuje kwestie sportowe. Bardzo dobrze to rokuje. W tym roku, mimo pracy na obczyźnie, zaliczyłem kilka spotkań na stadionie. Także to zwycięskie z faworyzowanym Toruniem. Powiem tak – w Ostrowie obejrzałem kilka dobrych meczów. Widać, że ludzie kierujący klubem są ułożeni, zarządzają roztropnie. Nic na hurra, nie od razu Kraków zbudowano. A bywało w historii różnie. Ostrów nie jest ogromnym ośrodkiem, ani wielką aglomeracją, żeby od razu skutecznie szturmować Ekstraligę. Lepiej ścigać się w czubie pierwszej ligi niż awansować i spaść, a potem długo lizać rany. Przykład Rybnika pokazuje, że czasami na siłę nie warto. Spadli z hukiem. Lepiej być bogatym wśród biednych niż biednym wśród bogatych. 

Obecny prezes Waldemar Górski, z nieukrywanym rozczarowaniem napisał na portalu społecznościowym, że mimo pewnego utrzymania w lidze, kibice wylewają kubły pomyj?

Hmmm. Kibice mają swoje prawa. Chcieliby zawsze wyniku za wszelką cenę. Ponad miarę i możliwości często. Rok wcześniej jako beniaminek, bili się chłopacy do końca z Rybnikiem, potem jeździli w barażach ze Stalą Gorzów – to rozpaliło wyobraźnię. No i wzrosły oczekiwania. Kibice chcieliby więcej i więcej. Nie zawsze tak można. I nie zawsze warto. 

Skoro o przyszłości, to w Ostrowie pojawiła się fajna młodzież – Kacper Grzelak, Sebastian Szostak?

Jest fajna grupka, coraz bardziej widać ich wyniki. Mariusz dobrze się nimi zajmuje. To bardzo młodzi chłopcy, a już się pokazali. To dobry prognostyk. Wszystko przed nimi, a ja jestem pewien, że pójdzie to wszystko do przodu. Szostak zrobił dobry wynik w Brązowym Kasku – pewnie nikt się nie spodziewał. Fajnie, fajnie. Jest optymizm.

Przez moment było gorąco wokół Ostrovii?

Jeszcze w piątek prasa rozpisywała się dokąd to nie odejdą liderzy, gdzie nie trafi trener, a już w niedzielę okazało się, że zarząd zapanował nad wszystkim, przy pomocy wieloletnich sponsorów – braci Garcarków i kilku innych darczyńców. Liderzy zostają, trener zostaje, więc trzon składu jest. Teraz pozostaje dobrze się rozglądać na rynku. Jest grupka wiernych i sprawdzonych partnerów klubu, dzięki którym można mieć nadzieję na pierwszoligowe, dobre ściganie. Ostrów stać na pierwszą ligę, bo druga, to już chyba poniżej ambicji i możliwości, a na Ekstraligę jeszcze nie ten potencjał. W Ostrowie zazwyczaj żużel był na dobrym poziomie i nie było się czego wstydzić.

Piotrze, Ty karierę zakończyłeś jako ledwie 32-latek – nie za wcześnie?

Wchodzili sponsorzy, wkraczało zawodowstwo. Trzeba było radykalnych decyzji. Ja miałem rodzinę i uznałem, że ryzyko finansowe byłoby zbyt duże przy niepowodzeniu. Tym bardziej, że wówczas zwyczajnie pracowałem zawodowo, żadne „lewe” etaty. Zadbałem o najbliższych w inny sposób. Być może gdyby pojawili się sponsorzy, z nimi dobry, lepszy sprzęt, można by jeszcze ten wózek popchnąć, ale wybrałem i zdecydowałem inaczej – nie żałuję. Dziś są inne realia. Można ścigać się do czterdziestki i dłużej. Wtedy trzeba było wybierać na co wydać, a pieniędzy nie było w nadmiarze. Rodzina stała na pierwszym miejscu. Wyjechałem. Od kilku dobrych lat pracuję w Niemczech, ale powoli doskwiera tęsknota. Myślę żeby jeszcze rok, może dwa pociągnąć i wrócić. Lata uciekają. Już chyba wystarczy tej rozłąki. Do emeryturki jeszcze trochę trzeba będzie popracować, ale to raczej w domu.

2 komentarze on Żużel. Piotr Kociemba: Rifa Saitgariejewa wspominam jako zawodnika, który potrafił zrobić coś z niczego
    MICHAŁ
    28 Oct 2020
     8:27pm

    Przyjemny wywiad z człowiekiem z okresu żużla lat dziewięćdziesiątych. Trochę jednak za mało, jak dla mnie, wspomnień z tamtych lat. 🙂 Niemniej dziękuję za ten materiał. Pan Piotr był spoko zawodnikiem o dość słabej technice jazdy. Ale na tamte lata, na drugą klasę rozgrywkową i łatwy ostrowski tor, bywało to wystarczające. Pamiętam sezon mocnej pary Kociemba-Garsztka! I tez Pana Piotra na takiej żółtej Jawie, bardzo szybkiej, na której świetnie sobie radził. W Częstochowie, też robił swoje, jak na zawodnika drugiej linii. Pozdrawiam.

    Piękny Lolo
    28 Oct 2020
     11:01pm

    We Włókniarzu zawodnicy jeździli wtedy takim niebieskim jelczem – ogórkiem. Pamiętam też jak po jakimś skończonym meczu w Częstochowie zawodnicy z Opola podjechali pod hotel Pernik w Cz-wie samochodami z przyczepkami a na nich motocykle. Nie były to maluchy a same błyszczące mercedesy. To były lata 80 te. Te mercedesy z przyczepkami i my, nastolatkowie z rozdziawionymi gębami… pamiętam to do dzisiaj. To były fajne czasy

Skomentuj

2 komentarze on Żużel. Piotr Kociemba: Rifa Saitgariejewa wspominam jako zawodnika, który potrafił zrobić coś z niczego
    MICHAŁ
    28 Oct 2020
     8:27pm

    Przyjemny wywiad z człowiekiem z okresu żużla lat dziewięćdziesiątych. Trochę jednak za mało, jak dla mnie, wspomnień z tamtych lat. 🙂 Niemniej dziękuję za ten materiał. Pan Piotr był spoko zawodnikiem o dość słabej technice jazdy. Ale na tamte lata, na drugą klasę rozgrywkową i łatwy ostrowski tor, bywało to wystarczające. Pamiętam sezon mocnej pary Kociemba-Garsztka! I tez Pana Piotra na takiej żółtej Jawie, bardzo szybkiej, na której świetnie sobie radził. W Częstochowie, też robił swoje, jak na zawodnika drugiej linii. Pozdrawiam.

    Piękny Lolo
    28 Oct 2020
     11:01pm

    We Włókniarzu zawodnicy jeździli wtedy takim niebieskim jelczem – ogórkiem. Pamiętam też jak po jakimś skończonym meczu w Częstochowie zawodnicy z Opola podjechali pod hotel Pernik w Cz-wie samochodami z przyczepkami a na nich motocykle. Nie były to maluchy a same błyszczące mercedesy. To były lata 80 te. Te mercedesy z przyczepkami i my, nastolatkowie z rozdziawionymi gębami… pamiętam to do dzisiaj. To były fajne czasy

Skomentuj