Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Zdjęcie udało się doskonale. Juniorzy z powołaniami do reprezentacji kraju, w gustownych, jednakowych garniturach na scenie w leszczyńskim klubie „Finezja”, podczas niedawnej gali „Tygodnika Żużlowego”. Zagadka postawiona przed znajomymi, aby odgadli, którzy z nich przeszli, podczas zakończonego dzień przed galą zgrupowania kadry narodowej w Zakopanem, stosowny tradycyjny „chrzest” na reprezentanta,  nie okazała się trudna. Debiutanci  wyróżniali się tym, że byli ogoleni na przysłowiowe zero!

Jak się dowiedziałem, podczas tegorocznego obozu delikwenci pasowani na żużlowców-reprezentantów mogli wybrać sobie jeden z dwóch wzorów fryzur. Albo na Marka Cieślaka, albo na Jarosława Hampela. Wybór, jak to mówią, „po zbóju”.  Pasowanie na zawodnika to rytuał znany z wielu sportowych dziedzin. Miałem okazję zapoznać się z nim boleśnie uprawiając szermierkę (lanie metalową klingą szabli na tyłek pamiętam do dziś), czy też potem grając na poziomie akademickim w piłkę ręczną.

W speedwayu, przynajmniej polskim, te rytuały też się odbywały i przekazywano je z pokolenia na pokolenie. Dawniej, jak wspominają starsi zawodnicy, chrzczono dosłownie za wszystko. Pierwszy mecz, chrzest. Pierwszy obóz klubowy, chrzest. Pierwszy mecz na danym torze, chrzest. Pierwsze zgrupowanie kadry, chrzest. Pierwszy mecz w reprezentacji, chrzest. Zastanawiam się, jak taki debiutant mógł potem siadać na motocykl. Nieodłącznym bowiem elementem, niekiedy jedynym, było bowiem lanie po części ciała, przy której plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Jak nie było czasu na ceregiele, uroczystość następowała pod prysznicem, a przyrządem służącym do przekazywania żużlowej wiedzy i tradycji bywał metalowy laczek.

Dziś podczas zgrupowań kadry bywa bardziej finezyjnie. Przebywając w minionych latach na kilku z nich, miałem okazję być świadkiem takich „misteriów”.  Starszyzna wyobraźnię ma z reguły bardzo rozwiniętą. Są więc konkursy, na przykład trzeba sparodiować jakiegoś zawodnika ze światowej lub krajowej czołówki (poproście Kacpra Worynę, aby wam pokazał Nickiego Pedersena!), wyścigi dookoła stołu na czworakach, program artystyczny w stylu „twoja twarz brzmi znajomo”, a potem obowiązkowy fryzjer i łomot. Kilka lat temu Bartosz Smektała miał na głowie wystrzyżonego dolara, a Adrian Gała został zrobiony na Gargamela. Jeśli chodzi natomiast o mistrza ceremonii wkładania przez tylną część ciała żużlowego abecadła, to najcięższą ręką w tej materii mógł się chlubić chyba Kacper Gomólski. Może GKSŻ winna go zapraszać na każde zgrupowanie chociażby na jeden dzień, na samą ceremonię, jeżeli ma być przez młokosów długo zapamiętana i ceniona. Jako takiego ojca chrzestnego.

W sumie takie odwiedziny nie byłaby niczym dziwnym, wszak niektórzy powoływani kadrowicze zamiast uczestniczyć w całości zajęć wpadają z kurtuazyjną kilkugodzinną wizytą, tylko po to, aby pokazać fizis dziennikarzom podczas dnia prasowego. Ale to już jednak temat na zupełnie  inną bajkę. I bynajmniej nie zabawny.

ROBERT NOGA