Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

W ostatnim czasie wiadra pomyj leją się zewsząd na siwą głowę Ireneusza Nawrockiego. Fakt – sam sobie winien. Nie zamierzam go tutaj ani potępiać, ani tym bardziej bronić. Chciałbym jednakowoż zauważyć, iż boss z Rzeszowa wcale nie był pierwszym i zapewne nie jest też ostatnim człowiekiem z zewnątrz, który swoje urzędowanie w speedwayu rozpoczynał od nauczania innych „jak to się je”.

Dziś sponsor, czy właściciel klubu to chleb powszedni. Nikogo nie dziwi także, że możny filantrop, wykładając ciężkie pieniądze na żużel, chce i ma możliwość decydowania, na co konkretnie środki zostaną przeznaczone. Kiedyś bywało z tym różnie, a początki współczesnego sponsoringu w ciemnych latach schyłku komunizmu, to już zupełnie inna historia. Powiem tylko, że choćby „Polski Niemiec z RFN” Roman Wieczorek, kochając speedway i Wybrzeże, kupował gdańszczanom silniki, kombinezony, czy wręcz kompletne motocykle, w zamian nie otrzymując nic, oprócz szeptanego marketingu, jak to ujął niedawno red. Wojciech Koerber, ponieważ nawet nie było takich możliwości prawnych.

Kto więc był przed Nawrockim? Kilku przynajmniej. W 1991 roku, z wielką pompą zapowiadano medialnie, udział w ligowych rozgrywkach, podobno pierwszego, w pełni profesjonalnego klubu w Polsce. Twór ów zwał się Polonez Poznań, a przedsięwzięcie firmował swoją osobą żużlowy arbiter, śp. Jerzy Kaczmarek. Wszystko miało tam być zawodowe, poukładane, zbilansowane. Generalnie doskonalsze i to znacznie, niż wszędzie indziej. Tyle, że przysłowia mądrością narodów, a jedno z nich powiada „z dużej chmury mały deszcz”. Skończyło się kompromitacją, kilkoma spotkaniami oddanymi walkowerem, dokończeniem sezonu przez zawodników na swój koszt i opowieściami działaczy, że oto Polska nie dorosła jeszcze do profesjonalizmu w sporcie. Cóż, jeśli chciało się z klubu żyć i na nim zarabiać, to pewnie do dziś nie dorosła. Jedyny plus tego epizodu, to rozegrany wówczas na Golęcinie, finał Mistrzostw Świata Par, wygrany przez duński duet Nielsen, Pedersen (rezerwowy Knudsen nie startował), przed tercetem Szwedów i parą… norweską (bez Ryśka Holtańskiego). O występie gospodarzy, przez grzeczność, nie wspomnę. Potem żużel zamilkł w Poznaniu na długich trzynaście lat, do czasu powołania Poznańskiego Stowarzyszenia Żużla. Wniosek? Lepiej nie pouczać i nie chełpić się dokonaniami, nim się owych obiecywanych efektów nie osiągnie.

Podobnie było kilka sezonów później w Łodzi. 1995 rok i odrodzenie żużla w mieście włókniarek. Scenariusz niemal identyczny, jak wcześniej w Poznaniu. J.A.G Speedway Club (pisany takoż z angielska), miał być prekursorem w zakresie doskonałości zarządzania i zarabiania na utrzymanie, a w przypadku przejściowych problemów, mogącym liczyć na pomoc swego patrona Jakuba Andrzeja G. Mecenas ów miał być, i tak był przez media kreowany, światowcem co się zowie, z kieszeniami wypchanymi kasą, do tego menago Dariusza „Tigera” Michalczewskiego, kumplem Bońka, agentem znanych futbolistów. Zatem pełną gębą, szlachciura! Kłopot w tym, że opowieści o samofinansowaniu klubu wzięły w łeb niemal natychmiast, kabza biznesmena też nie okazała się aż tak wypchana jak sądzono, przynajmniej niekoniecznie dla żużla, a i on sam zaczął być z czasem postrzegany, jako równie wiarygodny partner, co rzeszowski Nawrocki obecnie. Mimo więc gruszek na wierzbie w zapowiedziach, skończyło się nim na dobre zdążyło się rozpędzić. 2 kwietnia 1995 na inaugurację zjechał do Łodzi team z Rybnika i mimo Sama Ermolenki w składzie gospodarzy, objechał miejscowych 47:42, mając w składzie ekipę wychowanków wspartych Czechem, Petrem Vandirkiem.

Pod tym „zagranicznym” szyldem, klub z Łodzi przetrwał i tak sporo, w porównaniu z Poznaniem, bo cztery sezony, które kończył jako zespół środka drugoligowej tabeli. Po cóż więc było odgrażać się, obiecywać, pouczać? Być może jedynie dla reklamy (współcześnie napisałbym PR, też z angielska) i „uwiarygodnienia” właściciela drużyny, co mogło przynieść pożytek dla jego interesów w Polsce? Nie wiem. Wiem jednak, że wartość tych wszystkich filozoficznych przemyśleń, którymi karmił opinię publiczną „przed”, była podobna jak wcześniej w Wielkopolsce.

Starcie Victorii-Rolnicki Machowa z Polonią Piła w maju 1992 roku, na czele Dariusz Rachwalik

W obu opisanych wcześniej przypadkach mieliśmy do czynienia z ludźmi, którym żużel był potrzebny do pisania pozytywnego wizerunku osoby, czy firmy. W Machowej było inaczej. W 1991 roku Piotr Rolnicki był pierwszym tytularnym sponsorem, którego nazwisko pojawiło się oficjalnie w nazwie klubu z Tarnowa, występującego wówczas w najwyższej klasie rozgrywkowej. Niestety, po sezonie doszło do konfliktu między władzami klubu a darczyńcą, którego kanwą miał być spór o sposób funkcjonowania drużyny. Rolnicki, skłócony z działaczami Unii, podjął nieskuteczne poszukiwania, czy też negocjacje z innymi klubami w Tarnowie, by wynająć obiekt, zbudować tor i stworzyć konkurencyjny zespół. Mimo fiaska tych rozmów, nie dał za wygraną i stadion z torem, zbudował w rodzinnej Machowej, powołując do życia pierwszy prywatny klub żużlowy w Polsce. Zabrał ze sobą „swoich”, m.in. Pawła Jachyma – okrzykniętego najbardziej utalentowanym juniorem, czy Grzegorza Rempałę z Tarnowa oraz grupkę nieco zaawansowanych wiekowo jeźdźców z całego kraju, wspartych „Kermitem” Doncasterem, Butlerem, Parkerem i „Mietkiem” Shirrą (ci z kolei znani są wcześniej ze startów w Tarnowie). Twór ów nazwał Victoria-Rolnicki od nazwy, przynoszącego ówcześnie spore zyski, warsztatu kowalskiego.

Rolnicki różnił się od opisanych poprzedników. On nie próbował lansować się przez sport. Zapraszany np. do magazynu żużlowego w TVP obok Andrzeja Witkowskiego, zdawał się być w nieco innym świecie niż ten, do którego przywykł na co dzień. Lekko zagubiony, nieco wycofany, zestresowany faktem, że musi wypowiadać się publicznie i na żywo, nie robił dobrego wrażenia, tym bardziej, że swe teorie przedstawiał, oględnie mówiąc, mało przekonująco. Dziadek dzisiejszego juniora GKM-u, w mojej ocenie, miał jak najlepsze intencje, tyle że brakło zimnej oceny sytuacji i realistycznego podejścia do zagadnienia. Mam wrażenie, że Rolnicki porwał się z motyką na słońce, budując stadion za miastem, bez dojazdu dla kibiców, bez odpowiedniego zaplecza i tylko celem udowodnienia adwersarzom, że się nie mylił. Jego Victoria zaczęła nawet obiecująco, wygrywając na inaugurację (29 marca 1992 roku), jako gospodarz na torze w Lublinie (stadion w Machowej dopiero się tworzył ), z rezerwami wrocławskiej Sparty 59:31, mając za liderów rzeczonego „Kermita”, Rachwalika z Częstochowy i Styczyńskiego z Lublina.

Jeszcze tylko 14 maja tego roku Machowa ożyła mocno. Wtedy to rozegrano pierwsze spotkanie na domowym torze, a właściciel z tej okazji, zaprosił kibiców gratis. Z ciekawości przybyło ich bardzo dużo i… to chyba tyle. Potem nie było już tak kolorowo. Zespół ukończył sezon (jak się okazał jedyny pełny w swej krótkiej historii) na 7. pozycji wśród 11 startujących. Kolejnego, niestety nie dojechał do finiszu. Najpierw Rolnicki miał problem ze skompletowaniem ekipy, można się tylko domyślać powodów. Po czym, ze zmontowaną nieco „na kolanie” drużyną odjechał ledwie trzy spotkania i klub wycofał, pierwotnie mówiąc jedynie o czasowym zawieszeniu. Tu nie zabrakło jednak, jak wspomniałem, dobrych chęci i żużlowej pasji. Tu zdecydowanie zabrakło pokory i zimnej głowy, a także umiejętności porozumienia. Kolejne ze znanych mi przysłów, które przytoczę, brzmi bowiem (to akurat chińskie) „jak nie możesz wroga pokonać, musisz się z nim zaprzyjaźnić”. Tego wyraźnie zabrakło zarówno działaczom Unii jak Piotrowi Rolnickiemu, ze szkodą dla tarnowskiego żużla.

Nie był więc, jak widać, rzeczony pan Ireneusz ani pierwszy ani ostatni, który wie lepiej, a potem kończy przygodę zgodnie z przewidywaniami doświadczonych i rozsądnych fachowców. Żużel to specyficzny obszar sponsoringu. Wciąż próżno szukać w klubach globalnych marek. Jeśli pojawiają się państwowe molochy, to zwykle nie dlatego, że ich działy marketingu i reklamy widzą w tym sens i efekty, ale dlatego, że koleżka obecnego prezesa klubu ma „dojścia” i może „załatwić” kilka „drobnych” w skali molocha, zaś bardzo „grubych” w skali żużlowego teamu. Żużel sponsorują głównie nieliczni pasjonaci, którym udało się „dojść do pieniędzy” i trzymajmy kciuki, by byli prymusami, w nauce żużlowego abecadła, nim narobią nieodwracalnych szkód, bo pęd do rządzenia mają we krwi, podobnie jak przekonanie o własnej wszechwiedzy i nieomylności.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI