Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Od kilku miesięcy nie milkną echa przedsezonowych ruchów lubelskich działaczy, po tyleż nieoczekiwanym, co zasłużonym powrocie do elity. Większość braci dziennikarskiej i różnej maści eksperckiej deliberuje nad didaskaliami. Z trwogą godną zarządu klubu oceniają oni szanse, a zasadniczo ich rzekomy brak, na utrzymanie w nowym sezonie.

Niektórzy dzielą włos na czworo, ściślej zaś na dwóch, w kwestii kulisów transferu jednej z przyszłych gwiazd zespołu, bo w takim celu sprowadzono w burzliwych okolicznościach przyrody Grigorija Łagutę. To znowu wielu lęka się o przyszłość, wobec kontuzji innego z wytransferowanych, domniemanych liderów – Grzegorza Zengoty. Wreszcie rozpaczają niektórzy nad decyzją nieopierzonych kurczaków z Rzeszowa, braci Curzytków, którzy wybrali starty w drugiej lidze, miast korzystać z oferty Jakuba Kępy i przejść do Lublina.

Oj, sporo tego i głośno jak na jedną siwą głowę. Może zatem nie samym żużlem Lublin stoi, a w historii miasta znajdzie się coś lub ktoś, o czym i o kim na przywitanie ekstralipy warto przypomnieć?

Pierwszy, historyczny „Lubelczyk” zapisał się na kartach dziejów Polski już w epoce renesansu. Biernat z Lublina, bo tak go nazywano, stawiany był w jednym szeregu z najwybitniejszymi twórcami okresu, Janem Kochanowskim i Mikołajem Rejem. Poeta, tłumacz i bajkopisarz. Urodził się ok. 1465 w Lublinie, zmarł po 1529. Biernat napisał modlitewnik prozą, zatytułowany „Raj duszny” (1513), wydany w krakowskiej drukarni Floriana Unglera, a będący jedną z pierwszych, jeśli nie w ogóle pierwszą książką drukowaną po polsku. Do roku 1547 wznawiano to dzieło jeszcze czterokrotnie, co bardzo dobrze świadczy o jego popularności.

Biernat napisał także (czy raczej przetłumaczył z czeskiego tekstu Mikuláša Konáča) „Dialog Palinura z Charonem”. Ten ostatni, mityczny przewoźnik dusz zmarłych, wypowiada we wzmiankowanym dziele „radykalne myśli o niecnym i niebezpiecznym, bo pełnym podstępu, zawiści, przewrotności i rozpusty życiu możnych”. Taki bystry. Niektórzy przypisują Biernatowi również autorstwo dwóch szesnastowiecznych książek medycznych, w tym jednej dotyczącej leczenia koni – choć w tym zakresie nie ma akurat pewności. Najznakomitsze dzieło naszego bohatera to wydany ok. 1516 lub ok. 1522 roku Żywot Ezopa Fryga – wierszowana biografia, zawierająca ponadto ponad 200 bajek, opartych na wzorach łacińskich (ich tytuły stanowią pierwszy polski zbiór przysłów).

Był więc ów Biernat postacią tyleż nietuzinkową, co wszechstronnie uzdolnioną. Współcześnie nazwalibyśmy go człowiekiem renesansu, tyle że w tej właśnie epoce żył i tworzył.

Kolejny zacny wkład miasta w historię powszechną nastąpił w XVI wieku. 1 lipca 1569 roku nastąpiło porozumienie pomiędzy stanami Korony Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego. Przyjęta 28 czerwca,  podpisana 1 lipca 1569, ostatecznie ratyfikowana przez króla 4 lipca 1569, Unia Lubelska dała początek Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Od innych porozumień różniła się tym, że tutaj mieliśmy do czynienia ze wspólnym monarchą, ale również herbem, sejmem, walutą, polityką zagraniczną i obronną – zachowano jedynie odrębny skarb, urzędy, wojsko i sądownictwo.

Co ciekawe, historycy do dziś spierają się, czy rzeczywiście była to pierwsza Unia w dziejach Polski. 2 lutego 1386 roku, na jednym z pierwszych sejmów walnych w Lublinie, Władysław Jagiełło został wybrany królem Polski. Część badaczy uważa decyzje tego zjazdu za pierwszą unię polsko-litewską, bowiem w Krewie spisano jedynie wstępną umowę, zawierającą warunki, jakie miał spełnić Jagiełło, by mógł objąć polski tron.

Dalej już tak zacnie nie było. Czasy komunizmu i pierwszy „wódz narodu”, namaszczony przez towarzysza Stalina – Bolesław Bierut. Urodzony w Lublinie, zgładzony jak się przypuszcza, nie zaś zmarły w Moskwie w roku 1956. Postać mroczna, bo czasy takowe. Po tym, jak Niemcy i Związek Radziecki dokonały rozbioru Rzeczpospolitej (1939), zrzekł się polskiego obywatelstwa. Większość wojny spędził w ZSRR. Przerzucony nad Wisłę w lipcu 1943 roku, jako jeden z czołowych działaczy Komitetu Centralnego, tworzonej, Polskiej Partii Robotniczej. Był w składzie marionetkowego polskiego rządu, pod auspicjami Józefa Stalina – Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Potem wyznaczony przez radzieckiego dyktatora, na polską głowę państwa. Od 1944 roku prezydent Krajowej Rady Narodowej (samozwańczego parlamentu), od 1947 prezydent Rzeczpospolitej. Od 1952 do 1954 – premier. Współodpowiedzialny za masowe represje, mordy polityczne, demontaż ustroju demokratycznego i fałszerstwa wyborcze. Bazował początkowo na Manifeście PKWN. Ten nic nie znaczący dokument, rzekomo ogłoszony w Chełmie i Lublinie, czyli podobno (tak określała to komunistyczna propaganda), rdzennie polskich terenach, pierwszych, na które wkroczyła armia czerwona, nasza „wyzwolicielka”, tak naprawdę został podpisany i zatwierdzony przez Stalina w Moskwie 20 lipca 1944, a następnie również tam ogłoszony.

Manifest ukazał się w formie obwieszczenia wraz z pierwszymi dekretami PKWN jako rządu tymczasowego. Ogłoszono go na antenie Radia Moskwa. Pierwszą wersję drukowaną (Manifest „trzyszpaltowy”) również wydrukowano w Moskwie. Manifest stwierdzał, że jedynym legalnym źródłem władzy w Polsce jest Krajowa Rada Narodowa. Rząd RP na uchodźstwie określono jako „władzę samozwańczą, władzę nielegalną”, a konstytucję z 1935 roku „bezprawną”. Stwierdzano, że wraz z wyzwalaniem kraju musi powstać legalny ośrodek władzy, który pokieruje walką narodu. Dlatego, jak głoszono, KRN powołał PKWN – „legalną tymczasową władzę wykonawczą”. Uznano w Manifeście, że KRN i PKWN działają na podstawie konstytucji marcowej z 1921 roku jako „jedynej obowiązującej konstytucji legalnej, uchwalonej prawnie”.

Co do tych rdzennie polskich ziem, pewnie inne zdanie mieliby profesorowie uniwersytetów we Lwowie, czy Wileńskiego, którzy gremialnie zaczęli wykładać, tuż po II wojnie, na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, dziś Jana Pawła II. To dopiero jest fenomen. W komunistycznej, ateistycznej Polsce, katolicka z nazwy i wychowania uczelnia!

Katolicki Uniwersytet Lubelski powstał z inicjatywy ks. Idziego Radziszewskiego, który zbierał fundusze na powstanie katolickiej uczelni w Polsce wśród Polonii w Petersburgu, w miejsce likwidowanej przez władze bolszewickie Akademii Duchownej tamże. Na miejsce dla takiej alma mater wybrano Lublin. W 1918 roku pomysł zyskał akceptację polskich biskupów oraz nuncjusza Stolicy Apostolskiej i 27 lipca 1918, decyzją Zjazdu Biskupów Królestwa Polskiego, została powołana uczelnia pod nazwą Uniwersytet Lubelski (od 1928 roku dodano w nazwie człon „Katolicki”). Rozwój uczelni, m.in. uruchomienie studiów na kierunku lekarskim, przerwała niemiecka okupacja. Gmach KUL-u przekształcono w szpital wojskowy. Część profesorów i studentów wywieziono na roboty przymusowe do Niemiec, część do obozów koncentracyjnych, część została rozstrzelana.

Uniwersytet podczas trwania II wojny światowej prowadził tajne nauczanie dla swoich studentów. KUL był pierwszą wyższą uczelnią, która wznowiła działalność na skrawku wyzwolonej Polski. Już 2 sierpnia 1944 roku KUL uzyskał pozwolenie od nowych komunistycznych władz, na wznowienie działalności, a 3 listopada 1944 roku podjęto zajęcia akademickie (na inauguracji roku szkolnego obecni byli m. in. przedstawiciele PKWN i oficjalny reprezentant ZSRR w Lublinie – Nikołaj Bułganin). Wtedy to  zaczęli tu wykładać profesorowie, przesiedleni z Kresów Wschodnich, głównie z Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie i Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Względny spokój trwał pięć lat. W 1949 zabroniono uczelni przyjmowania nowych studentów na niektóre świeckie kierunki, pozbawiono funkcji rektora ks. Słomkowskiego – za to, że nie chciał zalegalizować na uczelni komórki młodzieżowej organizacji komunistycznej. Uniwersytet był stale inwigilowany przez Służbę Bezpieczeństwa, utrudniano życie studentom i wykładowcom, cenzurowano publikacje. Ponowny spokój przyniosły dopiero lata 90. ubiegłego wieku i tak trwa do dziś.

Miał i ma Lublin wybitnych przedstawicieli również w dziedzinie muzyki. Najznamienitszy z nich, to bodaj Henryk Wieniawski, światowej sławy, urodzony w 1835 roku, wirtuoz skrzypiec. Co ciekawe, dziadek Henryka Wieniawskiego, narodowości żydowskiej, Herszek Mejer Helman był cyrulikiem z Wieniawy, wówczas samodzielnego miasta pod Lublinem. Ojciec – Wolf Helman (Tobias Rufe Pietruszka), zmienił nazwisko na Tadeusz Wieniawski, żeby wkomponować się w polskie otoczenie. Dom Wieniawskich był prawdziwym lubelskim salonem. Odwiedzali go wybitni artyści (np. w 1803 Miska Hauser), tu odbywały się koncerty, spotkania literackie i dyskusje. Zaważyło to nie tylko na późniejszej drodze życiowej Henryka Wieniawskiego, ale także dwóch jego braci, z których starszy, Julian, został pisarzem i publicystą, natomiast młodszy, Józef poświęcił się karierze pianistycznej. Współcześnie znacznie bardziej znany jest duet 2 x B.: Bajm i Budka Suflera, a dokładniej wokaliści tych zespołów. Beata Kozidrak i żużlowy kibic oraz felietonista, Krzysztof Cugowski, także pochodzą z Lublina. Cugowski dodatkowo udzielał głosu i twarzy w utworze kapeli FEYM. W teledysku wziął także udział kabaret Ani Mru Mru, a konkretnie Marcin Wójcik i Waldemar Wilkołek.

Krzysztof Cugowski. FOT. JAROSŁAW PABIJAN

Wróćmy jednak do sportu. Na początek… basket. To była prawdziwa sensacja. Wielu uważało, że to jakiś żart. Amerykański koszykarz w Polsce? Do tego czarny? A jednak się udało. Kent Washington trafił do Lublina w dość niezwykłych okolicznościach. W Stanach grał w uczelnianej drużynie, z którą w 1976 roku przyjechał do Polski na towarzyski turniej. Wyjazd zorganizował burmistrz, który z pochodzenia był Polakiem. W 1978 roku skończył uczelnię. Przez trzy tygodnie trenował z Los Angeles Lakers, ale kontuzja nogi uniemożliwiła mu występy w NBA. Nie dostał się także do drużyn ligi szwedzkiej. Napisał więc list do trenera Startu, na który otrzymał natychmiastową odpowiedź i przyleciał do Polski. Przez 3 lata grał w Starcie Lublin oraz przez 2 kolejne sezony w Zagłębiu Sosnowiec (zdobył 2750 punktów w 146 meczach). Trzykrotny brązowy medalista Mistrzostw Polski w koszykówce. Pierwszy triumfator plebiscytu „Sportu” na najlepszego koszykarza ligi w sezonie 1979/1980. Czarnoskóry koszykarz o nikczemnym jak na tą dyscyplinę wzroście – 173 cm, już na pierwszym treningu pokazał swoje nieprzeciętne umiejętności. – Był nie tylko niesamowicie szybki i skoczny, ale potrafił tak podać piłkę tak, że mieliśmy problem z jej złapaniem – śmieje się Jerzy Żytkowski, były zawodnik Startu.

Kent sam wielokrotnie podkreślał, że największą dla niego przeszkodą była bariera językowa. W klubie niewiele osób znało angielski. Podobnie w całej lidze, tylko nieliczni mówili w tym języku. Wyjątkiem był czołowy zawodnik Śląska – Leszek Chudeusz, który dogryzał mu w trakcie meczu, kiedy Kent np. wykonywał rzuty osobiste. Zresztą potem zostali dobrymi kolegami. Popularność sympatycznego koszykarza doprowadziła do tego, że zagrał nawet w kultowej polskiej komedii „Miś”. To epizod, gdy grany przez Stanisława Tyma, główny bohater Ryszard Ochódzki, leży z partnerką w łóżku, oglądając popisy Harlem Globetrotters. Prezes klubu „Tęcza”, w odpowiedzi na jęki zachwytu kobiety nad kunsztem Amerykanów odpala, że gdy był młody, też był murzynem i grał w kosza. Wtedy na podłodze salonu pojawia się Kent, jako młody Ochódzki i daje krótki, acz efektywny i efektowny popis swego talentu. Nie dziwota, że na Washingtona waliły tłumy, a po bilety trzeba było stać kilka godzin.

A żużel? Był i żużel. Może nie cały, ale ważny i ważki, bo prekursorski fragment jego historii na pewno. Na początku 1990 roku do mediów wyciekła informacja, że żużlowa sekcja Motoru Lublin właśnie porozumiała się z trzykrotnym mistrzem świata, Duńczykiem Hansem Nielsenem. Mistrz miał wystartować pierwszy raz 1 kwietnia 1990 roku, w meczu Motoru z ROW-em Rybnik. Prima aprilis – mówiono, kojarząc wszystko z zapowiadaną datą pierwszego występu Nielsena w Lublinie. Koziołki dopięły jednak dzieła już wcześniej.

Czasy to były inne, inne kursy walut, a i stawki nie tak szalone jak dziś. Dość powiedzieć, że pierwszy kontrakt Hansa to były ledwie cztery tysiące marek niemieckich (była niedawno taka waluta) za mecz! Obecnie niektórzy więcej biorą za punkt, a w tamtym czasie na przykład, juniorzy GKM-u, za ewentualny awans do finału MMPPK, mieli otrzymać nagrodę w wysokości 150 marek każdy – nie za punkt, tylko w ogóle. W takim zestawieniu 4 tysiące dla Profesora z Oxfordu to była gigantyczna stawka.

Nielsen uważany był za mistrza „lotnych startów”, oraz jeźdźca eleganckiego i ostrożnego. Jest legendą światowego żużla ostatniej dekady XX wieku. Jako pierwszy zawodnik ze światowej czołówki, w 1990 podpisał kontrakt w lidze polskiej, rozpoczynając napływ obcokrajowców do polskiej ligi. W Motorze Lublin zdobył wicemistrzostwo Polski w roku 1991. W sezonie 1994 przeniósł się do Polonii Piła, z którą zdobył wiele medali w kategorii drużynowej (w tym złoty medal DMP w roku 1999). W 1999 zakończył swą bogatą karierę i zorganizował turniej pożegnalny w Pile. Co z tego, skoro do dziś pamiętany jest w Kozim Grodzie jako swój i bożyszcze. Nielsen w Polsce od 1990 do 1997 roku ani razu nie zajął czwartego miejsca w żadnym ze swoich wyścigów, nie wliczając pięciu wykluczeń, czterech defektów oraz jednego upadku. Najwyższa średnia, jaką osiągnął Hans Nielsen, ścigając się w polskiej lidze to 2,917 – można jeszcze coś dodać? Ano można – przypomnieć pewien fakt z owego inauguracyjnego występu Hansa w Lublinie…

Mecz, przy nadkomplecie widzów, przy pękających w szwach trybunach, wygrał Motor, a kosmiczny Hans jedynej porażki na torze doznał wówczas w pojedynku z… Eugeniuszem Skupieniem. Mistrz gratulował potem śmiałkowi z Rybnika i długo ów fakt pamiętał, wspominając ten wyścig w wywiadach. – Jest tylko jeden problem – powiedział Hans zaraz po meczu – straciłem punkt, ponieważ rywal był lepszy. Co ciekawe, rok później, w kwietniu 1991 roku, Egon znów jako jedyny pokonał Nielsena w Lublinie i to w dniu, w którym Nielsen pobił rekord lubelskiego owalu.

Cóż więc przy tym obecne kłopoty lublinian. Znając tamtejszą ekipę – poradzą sobie ponownie i jeszcze nie raz zaskoczą obserwatorów. Czym? A tego nie wiem, zresztą jakie to by było zaskoczenie. Ciężko będzie bez „Griszki” i „Zengiego” w pierwszej fazie ligi, Hancocka nie chcą i to… ich decyzja, nam nic do niej. Może znajdą kogoś „bez nazwiska” i trafią w dziesiątkę, a może po prostu się utrzymają? Jeśli jednak czarne proroctwa się spełnią, to zostaje jeszcze oczekiwanie na „wild card” lub jak kto woli, ogłoszenie łapanki  przez GKSŻ dla „chętnych” do udziału w rozgrywkach ekstralipy 2020 roku. Bo czego by nie mówić, organizacyjnie i finansowo Lublin jest gotowy, do tego głód żużla w mieście i pamięć o starych dokonaniach, a że personalnie brakuje nieco muskułów – można poćwiczyć.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI