Żużel. Marek Biernacki: Nie można kupić mojej kolekcji. Pod choinkę chciałbym dostać program z IMŚ w 1936 roku (WYWIAD)

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Święta Bożego Narodzenia to idealny czas na przedstawienia Wam pasjonatów czarnego sportu. Jednym z nich bez wątpienia jest Marek Biernacki, czyli kolekcjoner programów żużlowych. W obszernym wywiadzie nasz rozmówca opowiada o swojej pasji, zdradza, który program ma dla niego największą wartość, a także mówi o swoich żużlowych idolach.

Jest Pan kolekcjonerem programów i stałym bywalcem imprez żużlowych. Na początek muszę zatem zapytać o to, skąd wzięła się u Pana pasja właśnie do czarnego sportu?

Na to pytanie odpowiedź jest akurat bardzo prosta. Moja pasja wiąże się z moim miejscem urodzenia. Ja jestem chłopakiem z Sępolna, a na Stadion Olimpijski we Wrocławiu miałem 500 metrów. U nas było tak, że jak graliśmy z innymi chłopakami w piłkę na podwórku i słyszeliśmy w tygodniu ryk silników, to od razu odkładaliśmy piłkę i biegliśmy na stadion. Na stadionie zapewniono nam zajęcie. Po treningach między innymi prowadziliśmy motocykle, myliśmy je, a także czyściliśmy skóry. Na same zawody zacząłem regularnie chodzić w wieku 10 lat. To był 1960 rok.

Czyli można powiedzieć, że był Pan w szkółce wrocławskiego klubu?

Wtedy trudno było mówić o czymś takim jak szkółka. Było po prostu kilku takich chłopaczków jak ja, którzy biegali po stadionie i potem dostali takie zajęcie. Byliśmy troszkę takimi chłopaczkami od trzech rzeczy, czyli przynieś, podaj, pozamiataj. Oczywiście dzięki temu poznawaliśmy motocykle i specyfikę tego jak pracuje się jako żużlowiec. Potem, jak się było starszym, to z klubu dostawało się pytanie o to, czy chce się spróbować swoich sił na treningach.

Pan też dostał takie pytanie?

Tak jest. Ja jako ten młody chłopak szedłem równolegle z moim przyjacielem Markiem Smyłą. Ja jestem z rocznika 1950, a Marek z rocznika 1951. Zadano nam to pytanie, ale zarówno ja, jak i on odmówiliśmy. Szczerze mówiąc, to uwielbiałem i dalej uwielbiam oglądać żużel, ale miałem trochę stracha przed wejściem na motocykl. Ja poszedłem w świat, a Marek z czasem został fotografem klubowym w Sparcie. Ja oczywiście po stadionach dalej się „szwędałem” i pasję do oglądania żużla kontynuowałem.

To który mecz był Pana pierwszym obejrzanym na żywo?

Ja zawsze mam problem, żeby ten mecz wskazać. Z tego co mi się wydaje, to był to mecz Sparty z drużyną z Zielonej Góry. Tam padł wtedy bardzo wysoki wynik. Sparta zdecydowanie tamten mecz wygrała. Myślę więc, że od tego lania to się zaczęło.

I już od tego pierwszego meczu wiedział Pan, że będzie zbierał programy żużlowe?

A to się stało jakoś trochę później, bo ja najpierw wszystko obserwowałem. Widziałem, że jedni zbierają przypinki, inni naszywki czy proporczyki, a jeszcze inni programy. Jako mały „Kajtek” biegałem po tym stadionie i zastanawiałem się, co ci wszyscy panowie wypełniają. Z czasem zacząłem się do nich dosiadać i oni mi tłumaczyli całą legendę programu żużlowego. Dowiedziałem się tego kiedy i gdzie wpisuje się punkty, a także tego, kiedy należy wpisać „w” lub „u”. Jak już to opanowałem, to można było kupić swój program. My jako ci chłopcy pomagający przy treningach mieliśmy wejście za darmo, więc przed meczami prosiłem mamę tylko o to, aby dała mi dwa złote na program, bo właśnie tyle programy wtedy kosztowały. Nie było wtedy długopisów, więc możliwości były dwie. Albo wypełniało się piórem albo ołówkiem. Ta druga opcja była lepsza, bo można było potem w domu poprawić jak coś się źle nabazgrało podczas meczu. Po tych meczach przynosiłem programy do domu i układałem w specjalnym miejscu. Tak się to wszystko potoczyło, że ta kolekcja urosła do wielkich rozmiarów.

Nie kusiło Pana żeby zacząć zbierać też inne rzeczy związane z czarnym sportem?

Oczywiście, że tak. Ja mam trochę innych pamiątek związanych z żużlem, ale stwierdziłem, że trzeba się skupić na jednym. Jak to mówią, nie ma co ciągnąć wielu srok za ogon. Skupiłem się na programach i z tej kolekcji jestem bardzo dumny. Oprócz programów kolekcjonuje autografy żużlowców i tu też jest pokaźna kolekcja. Przyznam ostatnio miałem problem z dołączeniem do kolekcji podpisu Mikelsena a już myślę nad podpisami Berntzona i Thomsena. W założeniu chcę mieć autografy wszystkich którzy startowali w cyklu Grand Prix.

Mimo trudnych czasów, dość szybko udało się Panu poszerzyć kolekcję o programy z Anglii. Jak to się stało?

Weszliśmy w kontakt z osobami z Anglii poprzez słynną gazetę Speedway Star. Była tam taka rubryka poświęcona wymienianiu i kompletowaniu swoich kolekcji. Myśmy tam z Markiem napisali, ale tak szczerze, to na żaden odzew za bardzo nie liczyliśmy. Okazało się jednak, że zainteresowanie jest gigantyczne. Tak samo jak dla nas angielski program był marzeniem, tak dla Anglików polski program był nie lada zdobyczą. Odpisywano nam co byśmy chcieli w zamian za polskie programy. Pamiętam, że w ciągu miesiąca dostałem 120 listów z Wysp, to było niesamowite. Postanowiliśmy z Markiem, że trzeba to jakoś poselekcjonować i uporządkować. Ostatecznie wybraliśmy dwóch Anglików z Wolverhampton oraz Glasgow i z nimi się wymienialiśmy. Z czasem to przerodziło się w dobrą znajomość.

Nie było bariery językowej?

Była, ale mieliśmy tutaj trochę szczęścia. Sąsiedzi tych Anglików byli Polakami i za jakieś piwo czy inny prezent tłumaczyli te listy na polski albo na angielski. Tak sobie z tym radziliśmy. Potem, jak pokazaliśmy te programy kolegom, to aż mi się w głowach zakręciło. Wtedy to były naprawdę białe kruki, wręcz niemożliwe do zdobycia.

Jest Pan w stanie policzyć, ile tych programów jest w Pana kolekcji?

O matko, nie ma szans. Musiałbym spędzić nad tym dzień albo nawet kilka. Jakoś ich nie numerowałem, bo tu też nie chodzi o ściganie się na ilość. Lepiej jest mieć perełki w kolekcji. Szacunkowo mogę powiedzieć, że są ich ze trzy-cztery tysiące. Mam mnóstwo naprawdę cennych, ale też sporo zwykłych ligówek.

A jakby miał Pan wybrać jeden konkretny program ze swojej kolekcji, to który by to był?

To nie jest łatwe pytanie, bo do każdego się człowiek przywiązuje. Takim jednym jedynym chyba byłby jednak ten z indywidualnych mistrzostw świata na Wembley w 1981 roku. Jest on dla mnie ważny dlatego, że na tych zawodach byłem osobiście. Udało mi się tam dotrzeć właśnie przez Briana, czyli jednego z tych chłopaków, z którymi wymienialiśmy się programami. Jemu udało się mnie i Marka Smyłę wkręcić na te zawody. Pamiętam, że na wizę czekaliśmy chyba ze dwa miesiące, a wyjazd był wielką przygodą. Wtedy nie wiedzieliśmy, że będzie to ostatni finał na Wembley, a teraz to dodaje temu wyjazdowi dodatkowego smaczku. Tamten program, który przywiozłem osobiście jest więc chyba najcenniejszy.

Poza tym historycznym turniejem na Wembley, było też pewnie sporo innych wyjazdów na zawody żużlowe…

Faktycznie sporo się człowiek przez lata najeździł. Gdybym miał liczyć, to pewnie ponad sto turniejów Grand Prix lekko wyjdzie. Wynik dobry, ale do Jurka Kanclerza mi daleko. Od paru dobrych lat jeździmy na co ciekawsze imprezy żużlowe, można powiedzieć, „stałym składem”.

Rodzina nie protestowała przeciwko Pana hobby?

Nie. Miałem wspaniałą żonę, która była w pełni wyrozumiała dla mojej pasji. Powiem więcej, często jeździliśmy razem na mecze w Polsce. Niestety kilka lat temu zmarła.

Z pewnością nie brakowało też ciekawych historii podczas wyjazdów…

Oczywiście. Pamiętam jak z Tomkiem Rosochackim z Gdańska jechaliśmy na Grand Prix do Vojens i to wtedy dla wielu z nas było „to słynne Vojens”. Byliśmy wręcz „podnieceni”, że zobaczymy świątynię żużla. Na miejscu okazało się, że to stadionik z jedną trybuną oraz wałem zieleni. Proszę pamiętać, że na początku lat dziewięćdziesiątych minionego wieku ten stadion wyglądał jeszcze skromniej, aniżeli teraz. Być może nie ciekawa, ale stresująca historia przydarzyła mi się również kiedyś podczas powrotu z Grand Prix w Szwecji. Koniecznie chciałem zdążyć ze znajomymi na niedzielny mecz mecz ligowy we Wrocławiu. Najpierw w drodze na prom mieliśmy usterkę samochodu i ledwo na ten prom zdążyliśmy. Później na wysokości Zielonej Góry problem ponownie się pojawił i skończyło się tak, że z Zielonej Góry, aby zdążyć na mecz we Wrocławiu, jedyną opcją była taksówka. Tak też ze znajomymi uczyniliśmy. Tych historii jest bardzo wiele i ciężko je sobie wszystkie przypomnieć.

Ma Pan też programy ze zdecydowanie dalszych miejsc. W jaki sposób udało się je zdobyć?

Tutaj dużą rolę też odegrał Brian. On współpracował z biurem podróży, często wyjeżdżał i z różnych krajów nam te programy przywoził. Kupienie ich w inny sposób było niemożliwe. Oczywiście sporo też na zawody jeździłem i sam przywoziłem, ale te najdalsze, również australijskie są właśnie do Briana.

Pojawiały się oferty kupna całej Pańskiej kolekcji?

Oferty były, ale śmieje się, że nigdy nie dopuszczałem do pojawienia się kwoty. Jak ktoś pytał, to ja zawsze mówiłem, że go nie stać na taką kolekcję. Tej kolekcji nie można więc kupić. Z tymi programami problem jest taki, że to jest bardzo trudno wycenić. Dla każdego one będą miały inną wartość. Jeden może powiedzieć, że to starocie i dać za nie 500 złotych, a drugi, że ma to wartość historyczną i kolekcja jest warta ze 20 tysięcy złotych. Zresztą mi ciężko byłoby się z nią rozstać. Trochę czasu uzbieranie tego wszystkiego zajęło.

Przez pasję do zbierania programów, zdobył Pan przez lata wielką wiedzę o czarnym sporcie. Zapytam więc o to, która żużlowa dekada jest Pana ulubioną?

Ciężko tutaj odpowiedzieć, bo żużel dzisiejszy, a ten sprzed kilkudziesięciu lat to zupełnie inny żużel. Było trochę tych zmian, weszły czterozarówki, zmieniały się też formaty imprez. Ja pamiętam doskonale finały jednodniowe, ale też mam sentyment do cyklu Grand Prix. To jest trudna dyskusja, bo w niej każdy ma swoje argumenty i można o tym mówić bez końca. To trochę jak debatowanie o wyższości Świąt Wielkanocnych nad Świętami Bożego Narodzenia. Taki sentyment na pewno mam jednak do tych lat sześćdziesiątych, jak to wszystko się u mnie zaczynało. Były wtedy inne tory, nie było takich stołów, które mamy dzisiaj i nikt nie narzekał na małe dziurki. Było więcej mijanek i miało to swój urok.

A ulubieni zawodnicy?

Tu już jest łatwiej. U mnie zawsze było tak, że miałem idoli zarówno wśród zawodników krajowych, jak i wśród obcokrajowców. Jednak jak przychodziło co do czego i były zawody międzynarodowe, to zawsze byłem za Polakami. Tak więc najpierw wybieram Mariana Kaisera, następnie tym idolem stał się Antoni Woryna. Później były czasy mojego wielkiego idola, niestety już świętej pamięci, Zenona Plecha. Następnie oczywiście fascynowałem się Tomaszem Gollobem, a teraz tym ulubieńcem jest Bartosz Zmarzlik. Oczywiście było wielu innych, ale tych zawsze wymieniam jako swoich ulubionych. Jest ich aż tylu właśnie dlatego, że uważam, iż żużel na przestrzeni lat bardzo się zmienia i ciężko ich ze sobą zestawiać. Warto zauważyć, że mimo tego, że jestem wrocławianinem, to nigdy tym ulubionym żużlowcem nie był wychowanek wrocławskiej Sparty.

Gdyby miał Pan wymienić swoją żużlową siódemkę wszech czasów, to kto by się w niej znalazł?

Kolejność nieprzypadkowa – Rickardsson, Mauger, Penhall, Zmarzlik, Nielsen, Fundin. Briggs.

Przez te lata wiele żużlowych znajomosci się zrodziło?

Tak, oczywiście. Nieskromnie powiem, że z wieloma zawodnikami znam się mniej lub bardziej osobiście. Podobnie z dziennikarzami, czy innymi osobami środowiska żużla. Wie pan, przez 60 lat na żużlu nie ma możliwości nie poznania paru osób, z którymi kontakt później zostaje na lata.

Skoro teraz tym idolem jest Zmarzlik, to uważa Pan, że jest on w stanie pobić rekord największej ilości tytułów mistrzowskich?

Na ten moment to jest tak naprawdę wróżenie z fusów. Oczywiście tego mu życzę, ale pokonanie takich zawodników jak Ivan Mauger czy Tony Rickardsson jest naprawdę wielkim wyzwaniem. Ja przyznam się, że od lat prowadzę taką statystykę najlepszych zawodników w historii mistrzostw świata. Wiem, że teraz to można sprawdzić w komputerze, ale ja do tej swojej tabeli jestem przywiązany. W niej Zmarzlik, z dwoma złotymi medalami, jednym srebrnym i jednym brązowym, zajmuje już trzynaste miejsce. Jeśli zdobędzie kolejny tytuł, to wskoczy do najlepszej dziesiątki. Bartosz ma 25 lat i ma wielki potencjał na zrobienie jeszcze wielu wielkich rzeczy. Jego przeciwnicy mówią teraz, że ma słabych rywali i pytają o to, kim jest na przykład Leon Madsen w zestawieniu z rywalami Rickardssona. Takie mamy jednak czasy. Uważam, że każdy tytuł mistrzowski jest równy i koniec kropka.

Rozmawiamy tuż przed świętami Bożego Narodzenia, więc zadam też świąteczne pytanie na zakończenie. O jakim prezencie gwiazdkowym może marzyć taki kolekcjoner programów jak Pan?

Mam takie jedno programowe marzenie. Jest to program z pierwszego turnieju o indywidualne mistrzostwo świata z 1936 roku, który wygrał Lionel van Praag. Mieć coś takiego w swojej kolekcji to byłaby super sprawa. Wiem, że w Polsce jest na pewno jedna osoba, która ma ten program, a jest nią Pan Zbigniew Rozkrut, który ma wszystkie programy IMŚ w historii. Ten program z 1936 roku to w sumie dziś już takie dwie zbutwiałe kartki, ale wartość ma to ogromną. Z tego co wiem, to na świecie ich jest już tylko kilkanaście. Coś takiego byłoby więc takim prezentowym marzeniem.

Życzę więc wesołych świąt oraz tego, żeby i ten program trafił do Pana kolekcji. Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję również.

Rozmawiał BARTOSZ RABENDA

Wybrane programy z kolekcji Marka Biernackiego:

4 komentarze on Żużel. Marek Biernacki: Nie można kupić mojej kolekcji. Pod choinkę chciałbym dostać program z IMŚ w 1936 roku (WYWIAD)

Skomentuj

4 komentarze on Żużel. Marek Biernacki: Nie można kupić mojej kolekcji. Pod choinkę chciałbym dostać program z IMŚ w 1936 roku (WYWIAD)

Skomentuj