Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

To najbardziej wyrazista persona pośród żużlowych ekspertów, regularnie wykorzystywana głównie przez media elektroniczne. Nic dziwnego, w końcu pan Janek jest najłatwiejszy w obsłudze. Pod telefonem, nie boi się krytykować, nie żąda autoryzacji. Podaje na tacy mocne, twarde osądy. Klikalne. A czy życiowy dorobek daje mu legitymację do wygłaszania tak konkretnych opinii? Złoty Kask i dwa srebra IMP, takie… prawie jak złoto, to bez wątpienia dostateczna rekomendacja. Jan Krzystyniak jest jednak nie tylko utytułowanym żużlowcem, ale też człowiekiem po przejściach, który musiał się zmierzyć z wielką rodzinną tragedią.

Jan Krzystyniak i Michaił Starostin (z prawej).

Wszyscy dzwonią do Krzystyniaka, żeby o innych pogadać, a ja chciałbym o Panu, Panie Janku. O tym kontrowersyjnym ekspercie. Możemy?

Możemy. Ale czy ja jestem kontrowersyjny? Ja po prostu zawsze prawdę mówię. I nie kadzę. Potrafię człowieka skrytykować, ale potrafię też pochwalić.

To prawda. Ale o to za chwilę chciałbym wypytać. Czuje się Pan sportowcem spełnionym?

Proszę pana, tak. Generalnie tak można powiedzieć, chociaż lekki niedosyt jest. Brakuje mi tytułu IMP, uciekł przez dwa lata z rzędu, ale nie chcę zwalać na pecha i na defekty. O tym nie piszmy.

A może trzeba. Bardziej to złoto uciekło w 1988 czy w 1989 roku?

W 1988 roku finał w Lesznie był dwudniowy. W moim ostatnim biegu rundy zasadniczej Romek Jankowski wyprzedził mnie na ostatnim łuku, bo silnik się zatarł i stracił moc na wale. Przez to doszło do wyścigu dodatkowego o złoto z naszym udziałem, ale ja nie dysponowałem drugim szybkim motocyklem. Zostałem ze srebrem, a kibice do dziś mnie pytają, dlaczego puściłem Romka Jankowskiego. Nie dowierzają, że silnik zaczął defektować, zacierać się na czopie i dlatego Romek mnie objechał.

A 1989 rok? Finał również rozgrywany był w Lesznie.

W pierwszym biegu prowadziłem, ale na ostatnim łuku zerwał mi się łańcuszek rozrządu.

Zaraz, zaraz, Pani Janku – w pierwszym biegu? Spoglądam w wyniki, wyglądało to tak – 12+3 (3,1,2,3,3).

Widocznie już dobrze szczegółów nie pamiętam.

Czyli mam rozumieć, że jechał Pan na prowadzeniu, lecz wskutek defektu, siłą rozpędu, dojechał na metę trzeci? Zatem mogła to być druga seria. Tak piszemy?

Tak musiało być. Drugi bieg. Tak jest.

To był ten finał, gdy 18-letni Tomasz Gollob wywalczył brązowy medal IMP, po przegranym biegu dodatkowym z Panem, zawodnikiem 13 lat starszym. Jakieś wspomnienia?

Nie było wtedy większego problemu. Czułem się pewnie, wygrałem start i dojechałem do mety z przodu. Gdyby to się działo dziesięć lat później, to pewnie czułbym stres. Wtedy Tomek był jeszcze początkującym zawodnikiem, choć też już wschodzącą gwiazdą. I chyba odniósł właśnie swój pierwszy duży sukces.

Tak było. A więc mamy dwa srebra IMP wywalczone w Lesznie i Złoty Kask zdobyty w 1983 roku również na Stadionie im. Alfreda Smoczyka. Tor sprzyjał?

Były też parowe sukcesy z Andrzejem Huszczą, Romkiem Jankowskim, Jaśkiem Stachyrą. W każdym klubie, mam na myśli swój szczytowy okres, sięgaliśmy przynajmniej po najcenniejsze medale MPPK. Dostawałem nowego kolegę do pary i udawało się być na szczycie. W barwach Unii Leszno dwukrotnie zdobyłem złoto, w barwach Falubazu również, a w Rzeszowie dwa tytuły wicemistrzowskie. Natomiast co do leszczyńskiego toru – ja nigdy nie podchodziłem do sportu żużlowego w ten sposób, że mam swój ulubiony tor. Chociaż był jeden, na którym czułem się źle, ale, paradoksalnie, niemal zawsze na nim wygrywałem. Mam na myśli tor tarnowski. Pamiętam, że raz jeździłem tam dwa dni z rzędu – w sobotę wygraliśmy rywalizację parową z Darkiem Balińskim – było po kolana, a na drugi dzień zwyciężyłem indywidualnie – przy słońcu, które spiekło nawierzchnię. Za bardzo za twardymi torami, na których decydował start, nie przepadałem, ale wtedy akurat te starty mi wychodziły. Lubiłem przyczepne i techniczne tory, a ten w Lesznie techniczny akurat nie był, raczej najłatwiejszy w Polsce, szeroki i okrągły.

Najgroźniejsza kontuzja?

1983 rok, dawny RFN. To były eliminacje IMŚ. Pierwszy bieg wygrałem, w drugim prowadziłem, ale upadłem po kolizji z Wojtkiem Żabiałowiczem. Jechał za mną, potrącił mnie, ale nie winię go za to. Kontakt był bliski, nierówności i stało się. A z tyłu jechał Niemiec, który mnie nie ominął. Doznałem urazu kręgosłupa, 17 godzin byłem nieprzytomny.

Jak długo trzeba było pauzować?

Wielki szum się zrobił, bo – o dziwo – po trzech czy czterech tygodniach pojechałem w gorsecie przeciwko Unii Leszno. Jako zawodnik Falubazu. Takie były czasy – padło „no, Krzystyniak, potrzebujemy Cię” i się zgodziłem. Dziś bym postąpił inaczej, choć wtedy, z tym gorsetem, zdobyłem 15 punktów (tak było, Falubaz przegrał 44:46, Krzystyniak skończył z czystym kompletem – WoK).

A lekarz tak się po prostu zgodził?

Dostałem zgodę, ale pamiętam, że leszczyńska Unia protestowała, dlaczego zawodnik po takim urazie wyjeżdża na tor. Później, po jakimś czasie, rozmawiałem z tym lekarzem. Przyznał, że to było wariactwo.

I jeździł Pan do czterdziestki, by podziękować w 1998 roku jako zawodnik Iskry Ostrów. Wcześniej nie pojawiały się wątpliwości co do kontynuowania kariery?

Nie. Nie miałem takich myśli. To były początki zawodowstwa w kraju, ale polskim zawodnikom kluby nie płaciły. Wszystko szło na zawodników zagranicznych: Anglików czy Duńczyków. Oni jeździli za 10-krotnie wyższe stawki jak my. Kiedy ja zrobiłem 13 punktów, a obcokrajowiec siedem czy sześć, on zarobił siedmiokrotnie więcej. Tak miałem w jednym klubie. Przy czym, żeby było śmieszniej, on te pieniądz dostał, a ja swoich nie. Wtedy, w 1998 roku, wszystko włożyłem wcześniej w sprzęt, a karierę zakończyłem, bo nie miałem za co kupić opony na mecz.  

I co Pan porabiał po zakończeniu kariery?

Do 2001 roku nie miałem kontaktu ze sportem żużlowym. Akurat zgłosili się do mnie wtedy panowie ze Słupska, z firmy MS produkującej okna. Zajmowałem się ich rozprowadzaniem i montażem. Szybko się też zorientowałem, że handel nie jest dla mnie. Zrozumiałem, że tym się nie będę zajmował. A we wspomnianym roku 2001 leszczyńska Unia zaproponowała mi objęcie pierwszej drużyny.

Do dziś jest Pan związany z klubem, bo przecież mieszka…, no właśnie ile metrów od stadionu?

W tej chwili, gdy rozmawiamy, patrzę właśnie na stadion. Ul. 17 stycznia. Do stadionowej skarpy jest jakieś niecałe sto metrów.

To prawda, że w Pańskim ogródku nocowali swego czasu kibice pod namiotami?

A tak, z Rzeszowa. Przyjechali chyba na ten finał IMP z 1989 roku. I rozłożyli na ogrodzie kilka namiotów. Byłem wtedy zawodnikiem Stali. Zresztą, gdy Unia podejmowała Stal, miewałem gości dość często.

Z czego Pan dziś żyje?

Córka ma 30 koni, prowadzi działalność we wsi Trzebania, 6 km od Leszna. Są tam różnego rodzaju aktywności z tym związane. Jest jazda konna, hipoterapia, hotel dla koni. I ja jej pomagam.

To podobnie, jak u Adama Łabędzkiego.

Przy czym Adam ma konie wyścigowe, a my do skoków.

To przeskoczmy do tej roli eksperta. Ma Pan świadomość, że uchodzi za mocno kontrowersyjną postać?

Nie wydaje mi się, żebym był kontrowersyjny. Raczej szczery. Potrafię zganić, ale i pochwalić. Ja nie lubię fałszywych ludzi, którzy w oczy powiedzą pięknie, ładnie, a za plecami obsmarują. To jest obłudne i fałszywe.

Dziennikarze dzwonią z tezą, a Pan im pomaga?

Wielu dziennikarzy do mnie dzwoni – z gazet, radia, internetu. Zadają temat, rzucają hasło i proszą o rozwinięcie. Więc wyrażam wtedy swoją opinię.

Media mogą niekiedy te Pańskie wypowiedzi podkręcać, wzmacniać. Niech zgadnę – nie autoryzuje Pan ich?

Nie. Wystarczy, jak na drugi dzień przyjdzie jakiś kibic i dyskutuje o sprawie. Tak się zdarza wielokrotnie. Wtedy wiem, co mniej więcej napisano.

Miał Pan kiedyś jakiś zatarg z dziennikarzami?

Nigdy.

Czyli łatwo się Pan nie obraża?

Ja lubię szczerze prosto w oczy, dlatego się nie obrażam. Kibice mają prawo do wyrażania swoich opinii, ja się z tego śmieję.

Słusznie. Pan ocenia innych, inni mają prawo ocenić pana Janka. O ile nie przekraczana jest granica smaku.

Uważam, że prawo do własnej oceny mi przysługuje, skoro zajmowałem się tym sportem 30 lat. Wydaje mi się, że mam chyba większą rację niż ci którzy czują się niekiedy dotknięci. No ale to normalne, skoro wypowiem się nieprzychylnie o zawodniku będącym akurat pupilkiem kibiców. Ale tak się zastanawiam, czy i z tym komentowaniem nie dać sobie spokoju. Bo sport żużlowy w dziwnym kierunku zmierza. Ta dyscyplina zanika w kraju, a zajmują się nią ludzie bez pojęcia.

Którzy nie czują sportu.

Nie rozumieją tej dyscypliny. Ja z kolei poznałem czarny sport i żużel, ale speedwaya już nie rozumiem.

Mam podobne doświadczenia. Pamiętam, że jakieś dwie dekady temu przyszedł do redakcji Gazety Wrocławskiej pewien marketingowiec, współpracujący z WTS-m, i rzucił, że od teraz nie używamy już słowa żużel, a tylko speedway. Taki był amerykański. Poprosiłem, żeby sobie poszedł i nie przeszkadzał.

W 2010 roku prowadziłem Włókniarza. Nocowałem wtedy w hotelu, ale po  barażu z Wybrzeżem pożegnałem się ze wszystkimi pracownikami, bo wiedziałem, że już tam nie wrócę, Wtedy podjąłem decyzję, że to mój ostatni dzień pracy w sporcie żużlowym i nazajutrz rzeczywiście już się w klubie nie pojawiłem. Trudno się rozmawia z ludźmi, którzy nigdy nie mieli do czynienia z żużlem, a mieli tylko ze speedwayem. Pamiętam taką sytuację – zajęcia z młodymi zawodnikami. Stanął obok mnie menedżer jednego z nich, tak oni się nazywają, mówi, że młody coś nie ma prędkości. Pytam – jakie ma przełożenie. On, że 56. Ja mówię – wiesz, co, załóż 60, na co on, że będą jeszcze wolniejsi. Bo matematycznie i teoretycznie rzeczywiście wychodzi, że koło musi się wolniej kręcić. Ale powtórzyłem – załóż, chłopcze, 60. Ten menedżer nie poczekał nawet pięciu minut, tylko poleciał do biura donieść, co ten trener wygaduje. Nie widział więc, jak chłopak wygrał z kolegami o cała prostą. Większość ludzi nie rozumie motocykla, bo teoria niewiele ma wspólnego z praktyką. Teoretycznie powinno być lepiej, a okazuje się całkiem odwrotnie. Jeśli pomyślałeś tak, to zrób odwrotnie i będzie dobrze. Zresztą, w sporcie żużlowym ten jeden ząb często niewiele znaczy.

To Pan powiedział, że przejechał karierę na jednym przełożeniu?

Tak, na jednym. 18-60. Albo na jeszcze większym. 17-59. Dziś by się człowiek za głowę złapał. Ja po prostu próbowałem dopasować silnik do siebie, żeby mnie słuchał. Dziś jest pełen gaz i wieź mnie motorku po zwycięstwo, a ja próbowałem szukać mocy i prędkości gazem. Zawsze starałem się, żeby motocykl by jak najmocniejszy, żeby reagował na gaz. Nauczyli mnie tego Stanisław Sochacki i brat Alfred.

Największy przyjaciel z czasów kariery?

Wie pan, z wieloma zawodnikami utrzymuję kontakt. Często rozmawiam z Andrzejem Surowcem z Rzeszowa, Andrzejem Huszczą, Romkiem Jankowskim, czasem z Piotrkiem Pawlickim seniorem. Ci starsi: Buśkiewicz, Jąderowie, Zdzisław Dobrucki – z nimi też pogadam.

A wróg?

Nie było takiego zawodnika, o którym bym źle pomyślał. Nawet jeśli chcąc mnie pokonać posuwał się do niesportowych zagrywek. Nie zwalałbym na to, taki był po prostu jego sposób na sukces. Ale w parkingu relacje były właściwe.

To mamy zapamiętać pana Janka jako dżentelmena toru?

Raz tylko byłem wykluczony za spowodowanie upadku zawodnika. W 1979 roku za wypadek Antoniego Fojcika. Ja oczywiście nie wiedziałem, że jest z tyłu, a miał mało miejsca między mną a płotem. Uległ wtedy poważnemu wypadkowi, złamał rękę czy nogę i to mój jedyny wyrzut. Choć ja byłem wtedy początkujący. No ale przeze mnie doznał krzywdy, dlatego często przychodzi mi na myśl. Najważniejsze, że nigdy nikomu nie chciałem świadomie przeszkodzić.

I mam uwierzyć na słowo, że raz jeden został Pan wykluczony za spowodowanie upadku? Bo jakoś nie chce mi się wierzyć w aż tak grzeczne statystyki.

Były też inne wykluczenia, ale z nimi można dyskutować. Bo najczęściej na torze przeciwnika, gdzie sędziowanie było tendencyjne. Nie robiłem takich rzeczy ze złośliwością czy z premedytacją.

I dziś żyje Pan sobie spokojnie, będąc szczęśliwym człowiekiem?

Tak, żyję spokojnie, ale różne tragedie się w życiu zdarzają. W mojej rodzinie miała miejsce najstraszniejsza, jaka może człowieka spotkać – śmierć mojego syna. To zaważyło na dalszym naszym życiu, bo skaza pozostaje na zawsze. Niektórzy mówią, że czas goi rany, ale to nieprawda. Nie wierzę w to. Ta rana pozostała. Minęło dziewięć lat, ciągle się o tym pamięta i ciągle myśli. Życie całej rodziny, żony, moje stało się inne.

Syn był już dorosły.

Dawid miał 24 lata, studiował na ostatnim roku Uniwersytetu Wrocławskiego. Życie mu się zaczynało. Wynajmował z kolegami mieszkanie we Wrocławiu. Oni na weekend wyjechali, on został. Gdy jeden z kolegów wrócił, znalazł syna martwego. Nie dostaliśmy jednoznacznej odpowiedzi, co było przyczyną tragedii, choć pojawiła się sugestia, że wkradła się sepsa. Syn był mocnym alergikiem. Coś strasznego… Często dzwoniliśmy do siebie, rozmawialiśmy dwa dni wcześniej i nic nie wskazywało, że może dojść do tragedii. Generalnie był zdrowym i bardzo dobrym człowiekiem.

Ma Pan jeszcze córki.

Agnieszkę i Jagodę. Agnieszka zajmuje się końmi w Trzebani, odziedziczyła pasję po moim ojcu, który też był koniarzem. Ja natomiast nigdy nawet na koniu nie siedziałem, wolałem te mechaniczne. Jagoda z kolei studiowała we Wrocławiu, kontynuuje naukę w Poznaniu i pracuje.

A żona?

W tej chwili opiekuje się wnuczkiem, 9-miesięcznym Miłoszem. To synek Agnieszki. Ten chłopaczek uratował nam dalszą część życia, pozwolił się choć trochę otrząsnąć. Słyszałem wcześniej wiele opowieści, że trzeba to przeżyć, a teraz wreszcie mamy tego wnuka i całe życie kręci się wokół niego. To największy cud, jaki mógł się przytrafić. Codziennie spędzam z nim kilka godzin. Mam już swoje lata (62 – WoK), ale ten chłopiec dodaje energii.

Czyli kariera zawodnicza nie zostawiła spuścizny, która utrudnia dziś życie?

Czuję się dobrze. Kontuzje były, drobne problemy, ale córka namówiła, bym zaczął żyć starym zwyczajem. W moim domu rodzinnym rodzice mieli gospodarkę i swoją żywność, naturalną. Nikt nie chorował. A teraz córka wręcz zmusiła mnie, bym wrócił do korzeni i zaczął się w ten sposób odżywiać. Dzięki temu wyleczyłem historie, których lekarstwa nie były w stanie wyleczyć. A jak jedną wyleczyły, to druga się pojawiała. Mleko mamy od własnej krowy po to tylko, żeby tata miał najlepsze. Jajka również własne. Do sklepu idziemy po to, co niezbędne, ale szukamy wyłącznie produktów bio.

Panie Janku, Pan musiałby książkę napisać.

Można by było. Każdy by ją przeczytał z otwartymi ustami, bo jeździłem w wesołych czasach. W styczniu zmarł mój brat bliźniak – Alfred. Pamiętam, gdy wracaliśmy raz ze stadionu ze Zbyszkiem Filipiakiem, Pawłem Protasiewiczem – ojcem Piotrka i innymi. Warsztat mieścił się wtedy gdzie indziej, więc woził nas ciężarowy samochód. Alfred już był wtedy zawodnikiem i ci starsi zaczęli między sobą gadać – „słuchajcie, Alfreda brat już podobno trenuje, ale nie wiem kiedy, nie widziałem go jeszcze.” Oni myśleli, że bliźniacy muszą być jak dwie krople wody, a my nie byliśmy podobni ani z wyglądu, ani z charakteru. I gadali tak ci zawodnicy, nie wiedząc, że bratu Alfreda zaglądają prosto w oczy. Anegdotek i różnych wesołych zdarzeń było całe mnóstwo.

Pociągniemy temat, Panie Janku.

Dobrze, proszę w godzinach wieczornych dzwonić, teraz już klient na mnie czeka.

Rozmawiał WOJCIECH KOERBER