Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Ryby, żaby i raki raz wpadły na pomysł taki, by opuścić staw, siąść pod drzewem i zacząć zarabiać śpiewem. Pamiętacie taki szkolny wierszyk? Finał tej opowieści był tyleż tragikomiczny, co żałosny. Otóż całe towarzystwo, stwierdziwszy ostatecznie beznadzieję swego pomysłu „radykalnych” zmian, postanowiło wrócić do stawu. Tyle że podczas ich nieobecności, ten wysechł, po osuszeniu przez ludzi, zaś napełnić go łzami rozpaczy nie było sposobu, choćby dlatego, że niedawni mieszkańcy płakali też tylko na niby, aby aby i byle jak.

Ot ciekawa historyjka, podobnie jak u Tuwima z rewelacjami o tym, że to murarz domy buduje, krawiec szyje ubrania itd., ponieważ inaczej wszystko się zawali, a wszyscy są od wszystkich zależni, poprzez łańcuszek powiązań. Przypomniały mi się te wierszyki, bowiem obserwując sytuację w krajowym i światowym speedwayu, coraz bardziej nabieram przekonania, że zdecydowana większość domorosłych reformatorów i uzdrowicieli ma tyle pojęcia i osiągnięć w tej dziedzinie, co na ten przykład, Jamajczycy w bobslejach. Co prawda raz wystawili nawet załogę na igrzyska olimpijskie, ale jej start traktowany był wyłącznie w kategoriach rozrywkowo–ciekawostkowych lub, jak kto woli, folklorystycznych, niemal jak występy na skoczniach narciarskich słynnego „Orła” – Eddie Edwardsa z Anglikowa. Fakt, Eurosport pokazuje czasem różne dziwadła, bywa, że na żywo, do niedawna np. dawali relację z mistrzostw pilarzy w cięciu drewnianych bali na czas, ale jeśli taki jest cel i zamysł żużlowych decydentów, to lepiej żeby nic nie robili, bo wtedy chociaż mniej i później popsują, a my kibice, zyskamy nieco na czasie, odraczając w ten sposób nieuniknioną egzekucję.

Już dawno za nami ubiegłoroczny, ostatni etap segregacji do przyszłorocznego cyklu SGP – challenge. Finał odbył się nie u nas, zatem nie dziwota, że nie awansował ani jeden z Polaków. Polegli wcześniej, startując na wygwizdowie, gdzie nie motocykle, a umiejętności decydowały o sukcesie. Nasi autostradowicze musieli więc polec, nie nawykli do „takiego czegoś”. No to i gremialnie polegli, jeszcze przed finałem. Nie zmienia to jednak niczego w ocenie zasad i atrakcyjności całego cyklu. Średnia wieku coraz bardziej rośnie, nowe twarze obejrzymy, jak któryś z uczestników postanowi zostać kobietą i wszyje sobie silikony, poprawi nosek i zlikwiduje zarost, zaś prawdziwe emocje towarzyszyć będą jedynie „występom” sprawozdawców TV, w oczekiwaniu, z nadzieją, na kolejne wpadki i upadki tychże. Stare repy na ciężkich nawierzchniach nie będą ryzykować, bo swoje już zarobili i głupio byłoby na stare lata zaliczyć zonka. Będą więc tradycyjne jęki na Olsena, fatalne tymczasowe tory i brak możliwości pokazania „kunsztu”, a ponieważ młodych i gniewnych w przyszłym sezonie praktycznie nie będzie, to nie będzie miał kto pokazać, że się da, trzeba tylko trochę zaryzykować. Na „normalnych” torach zaś geriatryczni mają gigantyczną przewagę finansową i sprzętową, więc z łatwością „udowodnią, że potrafią jeździć”, a tegoroczną klasyfikację można będzie praktycznie skopiować, niemalże bez korekt. Żadnych szans na sensacje, szaleństwo, dramaty i nowe gwiazdy. To będzie zaledwie cienka herbatka z półki „tanie i pewne”, bez odrobiny esencji i prawdziwego smaku. Kto pamięta gdzie, kiedy i ile tytułów zdobyli Mauger, czy Rickardsson, a kto pamięta jedynego naszego mistrza, albo oszustwo Niemców z torem i „mistrzostwem” Egona Muellera?

Jestem pewien, że na pierwsze pytanie wielu zdoła odpowiedzieć w części dotyczącej liczby złotych medali, ale gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach, niewielu pamięta, bo w kolejnych triumfach nie było już niczego interesującego. Na drugie pytanie odpowiedź znają niemal wszyscy, a bardzo wielu, mimo upływu lat, pamięta ze szczegółami okoliczności tych wydarzeń. Warto przy tym zauważyć, że gdyby cykl SGP funkcjonował już wtedy, to Polska do ery Golloba czekałaby na indywidualne złoto, bo Mauger już w kolejnych zawodach odrobiłby straty do Szczakiela i szybko byłoby po sensacji, sukcesie i legendzie. Zatem czego więc oczekujecie, Drodzy Kibice? Brazylijskiej telenoweli, w tej samej obsadzie, rozwleczonej do granic cierpliwości i z zakończeniem, oczywistym już po dwóch pierwszych odcinkach, czy zwartej, szybkiej, ostrej „mega-produkcji”, ze zwrotami akcji, zagadkami i fascynującym, zaskakującym finałem? Jeśli zaś są zwolennicy obydwu tych form, to może wystarczy dać ludziom wybór i rozgrywać jedno oprócz, a nie zamiast, drugiego? Byłby i wilk syty i owca cała.

Przy okazji. Zupełnie niezauważenie, bo i czym tu się chwalić, przemknęła pod koniec sezonu, kolejna, do tego przez bardzo nieliczne media i w mizernej objętości wiadomość, obrazująca prawdziwy stan polskiego żużla. Oto bowiem odwołano po raz enty egzamin na licencję „Ż” z powodu… braku chętnych (sic!). Cóż tu jeszcze komentować? Kiedy z troską piszę o stetryczałej i kurczącej się ilościowo oraz jakościowo, do tego niezmiernie hermetycznej, przewidywalnej i bezbarwnej czołówce światowego żużla, kiedy jak Rejtan, próbuję bronić szkolenia i obowiązkowych startów juniorów, kiedy domagam się nakazu szkolenia przez kluby itd., wielu uważa to, najdelikatniej mówiąc, za przesadę, a tymczasem… Do licencji żaden z ponad dwudziestki klubów nie potrafił przygotować nikogo!

Mistrzostwa Polski i Kaski rozpoczynają się od półfinałów, a i tam nie ma zwykle pełnej obsady, MDMP wygląda obecnie jak karykatura speedwaya, a tylko bardzo nieliczni są w stanie zgromadzić czterech młodzieżowców, potrafiących trzymać się kierownicy przez cztery kółka. Zdecydowana większość wystawia po jednym, dwóch chłopaków, dla których często jest to jedyna okazja pojeżdżenia, bo treningi młodzieży w klubach to fikcja i pojęcie czysto teoretyczne, jedynie prywatne akademie i mini tory jakoś jeszcze funkcjonują, w tym drugim przypadku zazwyczaj klepiąc biedę. Zatem kto ma rację? Jestem panikarzem i przesadzam, bo tradycyjnie, dzięki Janowskim, Pawlickim, Dudkom, Zmarzlikom, czy Smektałom, których po jednym, dwóch co sezon, na chwilę gdzieś „wyskoczy”, znowu przez parę lat „jakoś to będzie”?

Spójrzcie, co stało się z reprezentacją koszykarzy i naszymi zawodnikami, gdy po sukcesie kadry Kijewskiego w ME, radośnie i bez ograniczeń pozwolono sprowadzać do Polski różnej maści obcokrajowców, nie gwarantując miejsca naszym, nie tworząc dla nich żadnej alternatywy i totalnie zaniedbując szkolenie, bo się „nie opłacało”. Czy niczego to Wam, drodzy Czytelnicy, nie przypomina? Toż to larum grają! Czas się obudzić i zacząć sensownie działać, bo za chwilę zostaną tylko wspomnienia, tak jak zostały wspomnienia Czechów, Włochów, Węgrów, Nowozelandczyków i paru innych, niedawno jeszcze liczących się, a dziś umarłych dla żużla krajów. I tak jak kurczy się ilość nacji uprawiających speedway, jak kurczy się ilość zawodników, tak kurczy się napływ świeżej krwi, a do czego to doprowadzi bez szybkiej interwencji? Obym nie musiał się przekonywać.

No i na koniec. Co z drugą dywizją, gdy zabawa znudzi się różnym kiedyś ukraińskim, czy węgierskim, a ostatnio niemieckim kołom ratunkowym? Tego wątku w ogóle nie będę rozwijał. To pytanie adresuję głównie do autorów sławetnej „reformy” rozgrywek dzielącej polski speedway na kategorie A, B i C. Dzieci gorszego Boga na śmietnik? Tak to wygląda. Mocarstwowe zapędy i sny o potędze zostały brutalnie i dramatycznie zweryfikowane przez życie. Zdaniem autorów pomysłu II liga miała służyć szkoleniu i rozwojowi młodzieży oraz zawodników zaplecza, nie mających stałego miejsca w składach ekstraligowców. Już wtedy twierdziłem, że to bujda na resorach, a trzecia de facto liga, umrze szybko, stając się jedynie przytułkiem dla emerytów i hobbystów. Przestrzegałem, że poziom sportowy i finansowy będzie mizerny, a zainteresowanie mediów niemal zerowe, podobnie jak wsparcie sponsorskie, więc wiele ośrodków „dzięki” reformie, po prostu padnie, i co? Mógłbym teraz przedrukować kilka swoich felietonów sprzed lat z, macierzystego wówczas, „Tygodnika Żużlowego”, a na dole, z przekąsem ma się rozumieć, umieścić sarkastyczne „a nie mówiłem?”. Tylko, że to żadna satysfakcja przepowiedzieć klęskę i nie mieć tyle siły przebicia, by jej zapobiec.

Obym za kilka lat nie musiał czuć się podobnie, w związku z brakiem szkolenia i napływu zawodników, marginalizacją dyscypliny, uprawianej przez kilkunastu hobbystów na świecie i zapomnianej nawet przez własną federację, bez europejskich pucharów, ligi światowej i „prawdziwych” mistrzostw świata, indywidualnie, w parach i drużynowo, bez sponsorów, finansów i mediów, bo to oznaczałoby powrót do West Maitland i pokazów podczas wystawy rolnej, jeśli wiecie o czym mówię. Jeśli nie wiecie, to warto się dowiedzieć.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI