Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Niewiele osób swą fachowością, zdecydowaniem, bezkompromisowością, zasługuje w moich oczach na miano postaci. Taką personą, bez cienia wątpliwości, był znakomity sędzia międzynarodowy, wcześniej trener, budowniczy torów i zawodnik, a także niespełniony… pieśniarz operowy, Roman Cheładze. Niedawno minęła, zupełnie zapomniana, siedemnasta już rocznica przedwczesnej śmierci Pana Romana. Opowiem o nim, bo zasłużył jak mało kto.

Cheładze miał gruzińskie korzenie, stąd nietypowe nazwisko. Mama, bojąc się o losy syna i znając jego motoryzacyjne fascynacje, chciała by wykonywał arie operowe, wierząc, że to znacznie bezpieczniejsze zajęcie. Roman nie protestował, ale muzyczną edukację zakończył wcześnie. Ta nie mogła być silniejsza od umiłowania motocykli.

Przygodę ze sportami motorowymi rozpoczął w połowie lat pięćdziesiątych od rajdów i crossu. Na utrzymanie zarabiał pracując w charakterze instruktora nauki jazdy, potem w Polmozbycie. I właśnie zwabiony docierającym hałasem, podjechał z kursantami na trening Stali Toruń, a było to w 1958 roku. Tam legenda toruńskiego żużla – Marian Rose, pokazał mu, jedyny dotąd w historii, motocykl żużlowy polskiej konstrukcji FIS (od nazwisk konstruktorów Tadeusza Fedko oraz Romualda Iżewskiego i klubu Stal Rzeszów, którego byli członkami). Cheładze wykonał kilka próbnych kółek i… połknął bakcyla na dobre. Od tego momentu z czarnym sportem związał się na ponad czterdzieści lat.

Jako zawodnik nie osiągnął spektakularnych sukcesów, ale nie dał za wygraną. Najpierw uzyskał uprawnienia kierownika drużyny, potem instruktora sportu żużlowego, a wreszcie trenera. Nie czuł się chyba jednak do końca spełniony w tych rolach. Próbował więc dalej i wreszcie trafił. Należy dodać, trafił idealnie. Został arbitrem.

Licencję zdobył już w 1967 roku, ale pierwsze samodzielne zawody poprowadził dopiero cztery lata później, po drodze zaliczając aż 58 imprez jako stażysta. Czucie żużla miał wybitne, do tego zdolność błyskawicznej, merytorycznej oceny sytuacji. Był odważny, bezkompromisowy, zdecydowany. Te cechy musiały zaowocować. Znając biegle język niemiecki, został wydelegowany przez GKSŻ, obok trzech innych kandydatów, na wiedeńskie seminarium dla arbitrów międzynarodowych. Testy zdali wszyscy czterej kandydaci z Polski i od 1975 roku Cheładze miał już uprawnienia, by prowadzić zawody międzynarodowe. Debiutował za pulpitem w kolejnym sezonie, podczas eliminacji IMŚ w Ostrawie. Potem poszło już błyskawicznie. Kilka finałów światowych (w tym jedyny dotąd dwudniowy, w Amsterdamie 1987), kilkadziesiąt finałów krajowych i dobrze ponad 400 meczów w Polsce.

Karierę za pulpitem zakończył w 1996 roku, podczas Łańcucha Herbowego w Ostrowie, po drodze otrzymując m.in. (jako pierwszy sędzia żużlowy) w 1993 roku Medal Zasługi dla Motocyklizmu – najwyższe wyróżnienie nadawane przez Międzynarodową Federację Motocyklową.

Prywatnie Cheładze był znakomitym towarzyszem. Gadatliwy, podśpiewujący, sypiący anegdotami jak z rękawa. Nic tylko konie kraść. Na torze unikał zbędnych dyskusji. Miał tę cechę, że dzięki doświadczeniu, znakomitej znajomości przepisów i przemowom (Cheładze nie mówił i nie dyskutował – on przemawiał), sprawiał wrażenie wyniosłego i szorstkiego w obyciu. Nic bardziej błędnego. Gawędziarz był z niego przedni, ale tylko na niwie prywatnej. Do legendy przeszły jego najsłynniejsze bodaj „wyczyny” sędziowskie, a było takich trochę, choć skupię się tu na dwóch najbardziej znanych.

Rok 1988, mecz Gorzowa z Lesznem. Na trybunach nadkomplet widzów, a wśród nich wówczas minister sportu, późniejszy prezydent Aleksander Kwaśniewski. Gospodarze chcieli pomóc szczęściu i przygotowali tor pełen pułapek. Czasy były takie, że o preparowaniu nawierzchni wszyscy głośno trąbili, ale nikt nie potrafił zrobić z tym porządku. Komisarzy nie było, więc o dopuszczeniu, bądź nie, do meczu decydował arbiter. Przepisy w regulaminie istniały, ale do tego dnia pozostawały martwe. Minister na widowni, komplet ludzi na stadionie – kto odważyłby się przerwać zawody w takich okolicznościach. Musiałby być to niepokorny fachowiec, któremu zależy na życiu i zdrowiu zawodników oraz czystej rywalizacji, bez względu na presję, szantaże, czy połajanki z gatunku „wicie, rozumicie”. I taki się znalazł.

Cheładze odczekał sześć wyścigów, w których „trup ścielił się gęsto” i widząc jak nawierzchnia coraz mocniej się rozsypuje, bardziej przypominając corridę niż imprezę żużlową – przerwał mecz. Tak po prostu, jako pierwszy w kraju. Gospodarze „zarobili” zawieszenie licencji toru, ujemny „duży” punkt i czterdzieści małych oraz pół miliona kary. Goście zaś otrzymali zwycięstwo walkowerem i nikt i nic nie mogło Cheładzego od tej decyzji odwieść, nawet minister na trybunach.

Na arenie światowej było podobnie. Arbiter z Torunia nie znosił kompromisu. Tam gdzie od niego zależał przebieg zawodów i bezpieczeństwo uczestników, a że wiedzę miał bardzo szeroką i takież doświadczenie, nie dawał się „kupić” na płacze i lamenty. To on podczas zawodów był carem i Bogiem, a decyzje potrafił podejmować wbrew wszystkiemu i wszystkim.

Finał Interkontynentalny w Vojens, rok 1981. Po pierwszej serii startów oberwanie chmury. Lało przez prawie godzinę. Na szczęście duńscy organizatorzy byli przygotowani. Przemieszali trociny ze świeżą, suchą nawierzchnią, nawieźli na tor i po niespełna dwóch godzinach prac, tor znowu nadawał się do jazdy. Niestety, kilku wielkich, w tym Ivan Mauger, którzy zaczęli rywalizację od śliwki, postanowiło wykorzystać okazję, postawić się i zastrajkować. Do Maugera przyłączyli się Kelly Moran i Denis Sigalos. Tego Cheładze nie lubił. Przypomniał przywódcy buntu, w jakich warunkach sięgnął po tytuł mistrza świata w Goeteborgu kilka lat wcześniej i oświadczył, że wraca na wieżyczkę, zawody będą kontynuowane, a decyzję czy wezmą w nich udział pozostawił samym zainteresowanym. Podobno Mauger pierwszy stał pod taśmą, nim jeszcze rozjemca zdołał tam dotrzeć.

Miał też Cheładze swoje powiedzonka i przesłania. Jedno zapamiętałem szczególnie, bowiem powtarzał je przy każdej okazji. Przed zawodami, niezależnie od rangi, z uporem maniaka instruował uczestników: „Panowie, pamiętajcie! Wyścig składa się z czterech okrążeń i ośmiu wiraży. Niczego nie musicie załatwiać już na pierwszym”. Wbrew pozorom, jeśli się głębiej zastanowić, to bardzo rozległe pouczenie, spakowane do winrara, jakbyśmy dziś powiedzieli.

Z pewnością zasługiwał Cheładze na udział w pracach FIM i awans w hierarchii międzynarodowej. Miał odpowiednie wiedzę i doświadczenie. Dlaczego więc nie był hołubiony na świecie? Ponieważ nie był oportunistą. Zawsze miał swoje zdanie i nie miał zwyczaju tegoż ukrywać. Nie aspirował do zajmowania urzędów metodą bycia „miernym, biernym ale wiernym”, gdyż gruzińsko-polski charakter na to nie pozwalał. Zbyt cenił swoje zdanie i szanował siebie jako człowieka. Z takim też szacunkiem go wspominam, pamiętając, że przy nim zawsze należało ważyć słowa i nie mówić zbyt wiele, a już z pewnością unikać banałów i frazesów.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI