Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Za nami naprawdę nerwowy weekend w żużlowej branży. W Niemczech rozkładano płachtę na tor, a w Polsce wielu rywali działało na siebie jak płachta na byka. Goście wykradali punkty miejscowym, a zawodnicy okazywali sobie szacunek lub nie. Pękały kości i charaktery, wyciągano żółte kartki, były też podróże przez burze…

Zacznę od końca. No więc piątkowy mecz Byków w Lublinie zakończył się pewnie przed godz. 23. Później trzeba było podjąć w boksach ludzi piór, myju-myju – jak mawia mój niespełna dwuletni synek – coś na ząb i na koń, ruszaj w drogę. Bartek Smektała musiał się przedostać do niemieckiego Landshut, by nazajutrz o godz. 12 wziąć udział w oficjalnym treningu przed wieczornym półfinałem Speedway of Nations. Mapy wskazują, że to podróż licząca sobie niespełna 1200 km, obliczona na bez mała 12 godzin. Bez siku! Te treningowe kółka, koniec końców, odwołano, jednak Smyk i tak by nie zdążył. Co zresztą przyznał w rozmowie z Łukaszem Benzem. Zatem nie bardzo potrafię pojąć, jak imprezę mistrzowską można tak upchnąć pomiędzy dni ligowe w Polsce. I skazywać zawodników na karkołomne podróże przez burze. Na potworne zmęczenie. Pozbawiać ich równych szans. Ten SoN to, niestety, bękart światowego żużla, średnio udane dziecko, mimo że usiłuję spoglądać na temat globalnie i dostrzegać też pozytywne strony znajdowania w składach miejsca dla młodzieżowców o trzecioligowych umiejętnościach. Bo to już rzeczywiście ten czas, by żużlowym dzieciakom w różnych krajach podawać marchewkę i próbować uchronić dyscyplinę przed całkowitym zejściem do podziemia. Choć do tej pory wydawało mi się, że w mistrzostwach świata winni startować sami najlepsi. By poziom wynosić na najwyższy poziom, nie sztucznie zaniżać.

Tymczasem w Polsce toczono twardą walkę na śmierć, pieniądz i życie. Bo o walkę w tym całym biznesie chodzi, tego oczekujemy, prawda? Dlatego dziś staję po stronie zawodników, od których najpierw oczekujemy heroicznej postawy na polu bitwy, a po chwili szlachetnej postawy przed kamerą. Od tych, którym przed momentem nie wyszło, również. Zatem staram się wziąć pod uwagę fakt, że ocenę wydarzeń, artykułowaną przez żużlowców podczas meczu, czyli de facto w trakcie wojny, należy podzielić przez trzy. Zbyt duże emocje, zbyt wielkie napięcie. A charaktery porywcze.

A więc nie wyolbrzymiałbym wymachiwania Jamroga za Maksem Fricke, bo miał prawo się Kuba zirytować. Jak sam zauważył, nie bardzo mu idzie, a wtedy poziom frustracji może się przelać. Atak Rolnickiego na Kangura? Myślę, że „atak” to właściwe słowo. Nie ma tematu, faul był brutalny i dziękować należy opatrzności, że bez większych konsekwencji. Wiemy jednak, że Rolnicki przeciwnika przeprosił i słusznie ma prawo się domagać, by nie oceniać go przez wzgląd na jedną akcję, będącą przecież wynikiem sportowej ambicji. W końcu nie miał do tej pory haniebnych czynów na swoim koncie.   

W Toruniu zrozumienia dla wykluczenia, po starciu z Doylem, nie okazał Matej Zagar. Pewnie dlatego, że wcześniej nie raz w podobny sposób odprowadzał pod płot i był odprowadzany. Bez większych konsekwencji. Zabrakło mi jednak w tym wypadku jednego dobrego słowa w kierunku poszkodowanego kolegi z toru. A Jason? To jasne, że też świętoszkiem nie jest i definicję łokciowania zna. Za to m.in. go cenię. Za odwagę. Że po każdym dzwonie nie ma problemów z ruchomością w prawym nadgarstku. Pytanie tylko – ile mu zostało żyć. Bo kilka już wykorzystał. Jest taka grupa zawodników, których można uznać – używając pięściarskiej terminologii – za wyboksowanych. Zaliczam do nich Andreasa Jonssona – wiecznie poobijanego, wiecznie siadającego na motocykl z bólem, z dziesiątkami wstrząsów mózgu na koncie. Podobne inklinacje przejawiają Holta czy Kildemand. Nota bene, cała trójka bez ligowego zwycięstwa, póki co.     

Trafił się też w weekend taki Janowski, co miał świadomość, że nawywijał i jeszcze na torze – choć sam poszkodowany – zaczął biegać od Buczkowskiego do Pawlickiego. No ale to wiemy, że ten typ tak ma, a paluszek wyciągnięty onegdaj w kierunku Pedersena nie był działaniem standardowym, lecz odstępstwem od reguły, kumulacją złych emocji. Nie można dostrzec w ostatnim zachowaniu Janowskiego ani celowości, ani premedytacji, stąd też nie uważam, by temperowanie go żółtą kartką było koniecznością. De facto, niewiele ta kartka zmienia, musiałby jeszcze Maciek zobaczyć trzy następne, by uzbierała się kara meczu. A to, w tym wypadku, zapewne misja niemożliwa. Choć jasnym jest, że arbitrzy nie mogą oceniać rzeczywistości przez pryzmat wizerunku zawodnika i jego nazwiska, natomiast widzieć muszą kolor kasku i zdarzenie. Bo Janowskiemu i Hancockowi też się zdarzają ludzkie błędy i torowe pomyłki, za które muszą ponieść konsekwencje. 

Co poza tym? Po meczu w Gorzowie Michael Jepsen Jensen dziękował sztabowi szkoleniowemu Stelmet Falubazu, że dostał czwartą szansę po trzech śliwkach robaczywkach. Miło z jego strony, choć, po prawdzie, ciężko wskazać kogokolwiek, kto mógłby go zmienić. Bo co? Zmienić Duńczyka na któregoś z trójki juniorów? Nie, jeszcze nie ta liga. A więc Jensen opuszczał Gorzów z następującym dorobkiem – 3 (0,0,0,3). A widzieliście, co zdziałał we wtorkowy wieczór w Szwecji? 3 (3,0,0,0). On ewidentnie prowadzi jakieś badania, co lepsze. Rozbudzić nadzieje, a potem szefa wkurzyć czy może odwrotnie – najpierw zdenerwować, a następnie zatrzeć nieco złe wrażenie. Takie rzeczy się jednak zdarzają, Karol Płonka zajrzał w swoje archiwa i wyszło mu, że na trójkę po trzech zerach potrafili się wcześniej szarpnąć w ekstralidze Hampel (2014), Puszakowski (2006) i Kajoch (2006).

Przy okazji – stawiam, że Adam Skórnicki okaże się na koniec sezonu menedżerem z najmniejszą liczbą zmian na koncie. Pewnie nawet taką, którą da się zliczyć na palcach jednej ręki, i to należącej do drwala po przejściach, jak mawia klasyk. Bo po co wkur… gwiazdy? Zwłaszcza że juniorzy potencjalnie na niższym poziomie, rezerwowy Niedźwiedź również. Samo jedzie. Niedzielne mecze oglądałem w stołecznej siedzibie Canal+, przed Magazynem PGE Ekstraligi. I mignął wówczas taki obrazek, jak Skóra szepce coś jednemu ze swoich juniorów. Wtedy pewien ekspert podłożył do tego głos: „Jedziesz za Nickiego. Tylko mu to powiedz.”

Ha! Nie ukrywam, rozbawiło mnie to. Proza życia, jak mawiają w małżeństwach z 30-letnim stażem.

Żużel to piękny sport, co pokazał też w Gorzowie niespełna 45-letni Piotr Protasiewicz. Prawda, Panie Prezesie Andrzeju? Generalnie sport jest piękny, choć dla innych też jednocześnie brutalny. Patrz wtorkowy rewanż półfinału Ligi Mistrzów, po którym gracze Barcelony czuli się zapewne jak… Dupa Katalonii.

Dobra, czas spoglądać w przód. Jak Doyle i Janowski, którzy wierzą w rychły powrót na tor. W międzyczasie mieliśmy drobną medialną aferkę, bo oto Paweł Słupski, nasz sędzia międzynarodowy, został wyznaczony do prowadzenia piątkowego meczu Stelmet Falubazu ze Speed Car Motorem, tymczasem, choć od wielu lat zamieszkały w Warszawie, pochodzi z Lublina, nawet swego czasu zdobył papiery kierownika drużyny. Nastąpiła jednak zmiana, Słupskiego zastąpi Michał Sasień. I dobrze, oszczędzi to zbędnych komentarzy.  

Sędziowie to jednak ważny element widowiska. To oni rządzą, ba, potrafią nawet obniżać samoocenę sportowców. Jak w tej anegdocie Michała Listkiewicza, którego jeden z piłkarzy nazwał chu… m. No więc Misio trzyma w ręku czerwoną kartkę i pyta:

– Ja chuj czy ty chuj?

– Ja, panie sędzio!

WOJCIECH KOERBER