fot. archiwum Egona Mullera
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Witam ponownie, Kochani. Wracam ze swoimi wspomnieniami – ostatnio dość nieregularnie, ale czasu po prostu brak. Jak wiecie, ja jeszcze energię mam, więc jestem w dziesięciu miejscach jednocześnie. Dziś przypomnę Wam dwóch dżentelmenów z Anglii. Kogo? Ojca i syna, a więc rodzinę Louisów.

 

Johna wcale nie poznałem na torze. To był przełom lat 1974 i 1975. Lecieliśmy wszyscy na tournée do Ivana Maugera. Ja leciałem z Hamburga do Londynu. Tam dosiadała się reszta gwiazd i lecieliśmy prosto do Ivana. Problem był jeden. Kompletnie wtedy nie znałem angielskiego. Owszem, w niemieckiej szkole angielski był, ale na ostatniej lekcji. Kto chciał, to zostawał, kto chciał, szedł do domu. Był taki jeden, co zamiast na angielski wsiadał na motocykl i jechał wariować po łąkach. Oczywiście byłem to ja. Myślałem wtedy – „po kiego kija mi ten angielski, jak ja żużlowcem będę…”.

Tak więc, do Londynu doleciałem nie umiejąc powiedzieć nawet „dzień dobry”. Niespodzianka. Podszedł do mnie tam jeden z tych, co też lecieli do Maugera i „kaleczył” po niemiecku, więc zamówił mi piwo. Poznaliśmy się. Tym człowiekiem, który mówił po niemiecku, był właśnie John Louis. Razem siedzieliśmy w samolocie i tak się wtedy z Johnem poznaliśmy i zakumplowaliśmy. Gościa kojarzyłem oczywiście wtedy tylko z gazet i wiedziałem, że na motocyklu jeździć potrafi. Na pewno Louis poduczył mnie angielskiego. Na torze bez dwóch zdań był John w swoim fachu doskonały. Wiedział, co i jak robić w danym momencie na torze. Myślę, że w jeszcze większych sukcesach przeszkodziła mu jedna rzecz. John chyba, po pierwsze, nie za bardzo znał się na mechanice, a po drugie, w motocyklach dłubać nie kochał. Wolał przyjść, wsiadać i jechać. Są zawodnicy, którzy wsiadają i jadą, są tacy, którzy zanim pojadą muszą wiedzieć, co mają dokładnie pod tyłkiem. John należał do tych pierwszych i to był chyba jego błąd. Nierzadko problemy z dopasowaniem sprawiały, że tracił okazje na osiąganie największych sukcesów. Tak przynajmniej ja to widzę z mojej perspektywy.

W ślady Johna poszedł jego syn, Chris. To podczas kariery Chrisa nasze drogi z Johnem zeszły się ponownie. Louis senior zadzwonił do mnie przed finałem 1994 w Vojens i poprosił, abym przygotował silnik dla jego syna. Ja wtedy skupiony byłem na kooperacji z Tomaszem Gollobem i dla niego starałem się przygotować jak najlepsze silniki na ostatni jednodniowy finał. Nie mieliśmy z Chrisem za dużo czasu na poznanie się i dopasowanie swoich potrzeb, co w tunerskim fachu ma ogromne znaczenie. Silnik przygotowałem, ale nie spełnił on oczekiwań i skończyło się nie najlepszym występem Chrisa.

Louis junior geny żużlowe odziedziczył oczywiście po ojcu. Potrafił ładnie śmigać. Podejrzewam, że gdyby nie kontuzje, to mógłby jeździć zdecydowanie dłużej, jednak i tak sporo w tym sporcie osiągnął. Powiem Wam na marginesie, że nigdy dzieciom znanych żużlowców nie jest łatwo podążać tą samą żużlową drogą. Jest dodatkowa presja, aby być co najmniej tak dobrym, jak ojciec. Mój Dirk też chciał być żużlowcem, a jak wiecie, skończyło się upadkiem, z którego ledwo uszedł z życiem. Chrisowi się udało i za to pełen szacunek – i dla taty i dla syna.

Obaj niewątpliwie zapisali się dobrze w historii żużla, w mojej John zapisał się dodatkowo, jako mój pierwszy nauczyciel angielskiego. 

Do następnego kochani!

EGON MULLER