Żużel. „To jest cud. Wszystkie symptomy były takie, że jest bardzo źle”. Mirosław Jabłoński o wypadku syna

fot. FB Jabłoński Racing Team
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Pod koniec sierpnia zmagania żużlowców zeszły na zdecydowanie dalszy plan. Wszyscy fani speedwaya w Polsce trzymali kciuki za zdrowie Mateusza Jabłońskiego, który uczestniczył w koszmarnym wypadku w Toruniu. O zdrowiu syna oraz tym, jak wyglądały ostatnie miesiące w rodzinie Jabłońskich opowiedział Mirosław Jabłoński w programie „Trzeci Wiraż” na antenie nSport+.

 

Kibice w ostatnich miesiącach otrzymali sporo pozytywnych informacji. Najpierw dotyczyły tego, że zawodnik został wybudzony, potem pojawiły się wiadomości o powrocie do domu, a następnie wideo, na którym zawodnik uśmiechnięty ciągnie busa niczym strongman.

– U Mateusza jest bardzo dobrze. Urósł, już ma 172 cm wzrostu. Dawano nam marne szanse na to, że przeżyje czy to, że później będzie mógł chodzić i funkcjonować. Otwarcie trzeba powiedzieć, że od ucha do ucha miał głowę złamaną w pół. Pani doktor powiedziała, że miał „kaszankę” w głowie. Na ten moment wszystko jest w jak najlepszym porządku. Potrzebuje jeszcze trochę czasu, żeby nikt nie widział, że coś mu było. Już gra w hokeja na lodzie, jeździ na rowerze, chodzi na siłownię. Funkcjonuje jak normalny nastolatek. Wiadomo, że po takich upadkach ludzie nie dochodzą do pełnej sprawności a on robi rzeczy, których nie robił przed wypadkiem – mówił Jabłoński w rozmowie z Marcinem Majewskim.

– Mieliśmy pomoc ze wszystkich stron i wielkie podziękowania dla wszystkich, którzy modlili się, wysyłali pozytywną energię, składali propozycje pomocy. Miał świetną opiekę lekarską. Trafiliśmy na Panią doktor Inez, która była naszym aniołem stróżem w Toruniu. Bardzo nam pomogła, ale też odzierała nas ze wszystkich dobrych myśli. Nazywała rzeczy po imieniu i mówiła, że na szczęście jest to młody organizm i może się wydarzyć wszystko – kontynuował

Wypadek zawodnika miał miejsce podczas jednego z treningów młodzieżowych. Na zajęciach w Toruniu 16-latek ścigał się z dwoma innymi zawodnikami. Na wejściu w drugi łuk doszło do kraksy Jabłońskiego z jednym z kolegów. Po tym zdarzeniu zawodnik uderzył w bandę i został trafiony motocyklem.

– Pamiętam wszystko co do ułamka sekundy. To było jak w slow-motion. Zaraz po wypadku byłem przy nim, zdjąłem kask. Pojawiła się wszędzie krew. Pamiętam, jak ratownik podbiegł. Pamiętam dosyć długie – w moim mniemaniu – oczekiwanie na karetkę, a okazało się, że to było parę minut. Mogłem tylko trzymać Mateuszowi głowę, żeby nie udusił się krwią. Pamiętam całą podróż karetką. Próbowałem w tym czasie dodzwonić się do domu i poinformować, ale żona nie odbierała. Na podlądzie na kamerze widziałem, że sprząta u psów i dlatego nie odbiera. Pamiętam dosłownie wszystko i nie życzę najgorszemu wrogowi tego, co nasza rodzina przeżyła – opowiadał były już zawodnik.

Pierwsze diagnozy po wypadku były fatalne. Mateusz doznał serii urazów, które w zdecydowanej większości przypadku zakończyłyby się w najgorszy możliwy sposób. Bliscy zostali nawet wpuszczani na salę, aby się pożegnać.

– Złamanie podstawy czaszki, nieruchome źrenice. Ogromny obrzęk mózgu, krwotok, a wiadomo jak takie wypadki się kończą. Ktoś, kto się tym interesuje, to wie, jakie są podstawowe reakcje. Lekarze w ogóle nie musieli podawać znieczulenia, żeby zaintubować Mateusza. Wszystkie symptomy były takie, że jest bardzo źle. Wprowadzono go w stan śpiączki farmakologicznej i czekaliśmy. To był czas oczekiwania, stresu. Zostawiliśmy nawet wpuszczeni, żeby się pożegnać. To są wspomnienia straszne. Nie życzę tego nikomu, kto ma dzieci – wyjawił gnieźnianin.

– Mateusza nie można było dotknąć. Był przez ponad trzy tygodnie w śpiączce. To był taki uraz, który nie był operowalny. Pozostały nam czas, modlitwa, dobra energia, dobre myśli. Z tym, z czym się zmierzyliśmy, z kałużą krwi na torze, która przeleciała przez moje ręce, to jest cud. Gdyby to był dorosły człowiek, to lekarze mówili otwarcie, że nie miałby szans przeżyć – przyznawał.

Po wielu tygodniach walki Mateusz okazał się zwycięzcą w tym bardzo trudnym wyścigu. Powoli zaczął wracać do zdrowia. – Mateusz zaczął reagować na komendy. Jak powiedziałem do niego, żeby podniósł nogę, to to zrobił. To nie jest jak po nocy, że jest odruch i wstajesz. Mati miał otwarte oczy i leżał tylko z otwartymi oczami. Czekaliśmy na to, czy tak pozostanie, czy będzie jakikolwiek kontakt. Okazało się, że wrócił do najlepszej formy. Okazuje się też, że on bardzo dużo z tej śpiączki pamięta, kiedy gadaliśmy do niego i czytaliśmy książki. To fascynujące, ale i przerażające. Był zakładnikiem swojego ciała, ale nie mógł nic zrobić – opowiadał Jabłoński.

Następnym krokiem w rehabilitacji był powrót do domu. Fani oraz najbliżsi zgotowali zawodnikowi takie powitanie, jak po zdobyciu bardzo ważnego sportowego osiągnięcia.

– To, co zrobili sąsiedzi i znajomi to aż się serce radowało i łzy płynęły. Fajerwerki, race, transparenty, które były rozwieszane przed szpitalem. Radość z tego, że o własnych nogach wszedł do domu po dwóch miesiącach była nie do opisania. Wszyscy myśleli, że to się stało rok czy dwa lata temu. Nikt sobie nie zdaje sprawy, ale ludzie dochodzą do siebie po tym latami, a Mateusz teraz robi rzeczy, których nawet nie robił wcześniej – mówił były żużlowiec.

Okazało się, że Mateusz Jabłoński kocha żużel do tego stopnia, iż pomimo tak drastycznego wypadku chce wrócić do jazdy. Rodzice zawodnika nie są przychylni tej decyzji, ale nie będą mu zabraniać spełniania się w swojej pasji.

– Głupi zbieg okoliczności sprawił, że tak się stało. Też zbieg okoliczności sprawił jednak, że Mateusz nie ma przerwanego rdzenia, że funkcjonuje normalnie, że nie skończył na wózku. Jedyny cel, który ma to wrócić jak najszybciej na motocykl żużlowy. Jesteśmy przeciwni temu, ale jeżeli ktoś ma dzieci i wie, jaką pasją coś darzą, a tym w tym przypadku jest żużel, to ja nie umiem mu zabronić. Taki przypadek niestety albo stety też pokazuje, jakie życie jest kruche. Nie wiem czy jest sens zabraniać czegokolwiek, bo życie naprawdę jest po to, żeby brać z niego garściami. Co z tego, jeśli mu zabronimy, jak za dwa lata powiedziałby, że chce wrócić na żużel. Zmarnowalibyśmy mu dwa lata życia. Każdy, kto go zna wie, czym jest dla niego żużel. On na ten moment nie widzi życia poza żużlem – kontynuował.

Jak się okazuje, niewykluczone, że młodszego z Jabłońskich zobaczymy na motocyklu żużlowym już niebawem. Junior intensywnie trenuje, aby jak najszybciej ponownie się ścigać.

– Brakuje naprawdę bardzo niewiele do tego, żeby wsiąść na motocykl żużlowy. Po mału rowery opanowane, zaraz wsiadamy na crossówkę. Jak tylko cross będzie opanowany, to motocykl żużlowy będzie w jego rękach. On już chce, ale tak zdroworozsądkowo naprawdę potrzeba troszeczkę czasu. Chcemy żeby przyzwyczaił się najpierw na dwóch kółkach motocrossowych – podsumował Mirosław Jabłoński.