Robert Kempiński, Marcin Turowski. Foto: Krzysztof Konieczny, GKM Grudziądz
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Kluby piłkarskie tym między innymi różnią się od żużlowych, że role skauta, trenera, dyrektora sportowego są jasno określone i jeden drugiemu w robotę się nie miesza. W speedwayu nie jest już tak różowo, a funkcja trenera i menedżera właściwie niewiele od siebie teoretycznie odstaje, zaś skauting jako taki, co najwyżej raczkuje.

TRENER

Bywało – i nadal tak to działa najczęściej – że trenerem drużyny lub szkółki zostaje były zawodnik, z uprawnieniami instruktora sportu, do niedawna przydzielanymi niemal bez względu na wykształcenie, cechy osobowościowe, a jedynie za lata spędzone na torze. Czy to źle? Różnie bywa. Faktem pozostaje, iż współcześnie uzyskanie uprawnień trenera wymaga od kandydata nie tylko matury, ale także ukończenia studiów (kurs na zasadzie fakultetu), co dla wielu byłych gwiazd jest barierą nie do przejścia. Stąd rzesza instruktorów starej daty, z uprawnieniami sprzed zmian starzeje się i kurczy, zaś nowych trenerów z certyfikatem nie przybywa lawinowo. Nieliczne są przykłady ludzi, którzy sami nie siedzieli na motocyklu, a mimo to brali się za uczenie innych. Janusz Michaelis, który pełnił te obowiązki, wcześniej miał zespół wymagający w zasadzie prowadzenia w meczu i nikogo w Pile uczyć niczego nie musiał. Czy po latach doświadczeń obok toru potrafił i nauczał – nie wiem, ocenić można jedynie po efektach, zatem wychowankach.

Pół biedy dla najmłodszych adeptów, jeśli szkoleniem zajmuje się słabo wykształcony, ale inteligentny eks-żużlowiec. Mając wiedzę stricte żużlową, wspartą nieco naturszczykowatą znajomością charakterów młodych ludzi i rozumiejąc jej obawy oraz potrzeby, może nawiązać kontakt i przekazywać umiejętności do woli. Psychologii co prawda nie studiował, ale pomaga dobre wyczucie – poradzi sobie z pewnością. Gorzej jeśli szkoleniem narybku zajmie się były gwiazdor nie dlatego, że chciał, marzył o tej pracy i ma predyspozycje, lecz dlatego, że klub zlitował się nad staczającym się coraz bardziej byłym liderem i przyjął do pracy, by uniknął kompletnej katastrofy życiowej po zakończeniu kariery. Język z cyklu „wiśta wio” i gorzała to beznadziejne powiązanie, a klub nikogo w ten sposób nie uratuje. W takim przypadku mogą się młodzi łatwo zniechęcić, a i rodzice głośno buntować w imieniu małoletnich pociech, bo to przecież nic przyjemnego ani wychowawczego tym bardziej, oglądać ekscesy alkoholowe „wychowawcy”, okraszane siarczyście wtrętami łacińskim, ze skandaliczną dykcją przy tym. Ktoś powie, że to skrajność, która w ogóle się nie zdarza, a ja powiem tylko, że się mocno mija z realiami.

MENEDŻER

W biznesie, to raczej operatywny gość potrafiący dokonywać cudów na bazie pracowitości, otwartości i rzetelnego przygotowania do pełnienia swej roli. W sporcie wygląda to inaczej. Można tu śmiało wyróżnić dwie grupy menedżerów. Pierwsza to rodzaj dyrektorów sportowych i oni pracują w klubach, do drugiej należą wszelkiej maści indywidualni „opiekunowie” zawodnika, czyli rodzice, co bystrzejszy mechanicy, bądź zwykli cwaniaczkowie czujący zapach grubej, jak im się wydaje i łatwej forsy, bo zdobyć zaufanie żużlowca relatywnie łatwo, a kluby ich zdaniem „leżą na forsie”. Ci ostatni zwykle wysoko cenią swoje „usługi”, ale też łatwo tracą grunt, bowiem dojąc tylko kluby, bez pozyskania dodatkowego wsparcia sponsorów, nie są w stanie utrzymać współpracy z teamem zawodnika zbyt długo, bo nawet ten najmniej gramotny wreszcie zauważy, że to postać przynosząca tylko szkody i nie wnosząca niczego pozytywnego do ekipy.

Co do menedżerów – dyrektorów sportowych zaś, ważny jest podział kompetencji i jasne określenie kto (trener czy menedżer) dowodzi. Tu nie miejsce na demokrację i głosowania. Jeśli obaj panowie złapią wspólny język, nadając na tych samych falach – pół biedy, ale co kiedy jeden drugiemu zacznie udowadniać, który głupszy? Sukcesu nie osiągną. Podstawową więc kwestią, by się nie zagryźli, jest ustalenie zasad. Za tor odpowiada trener. On przygotowuje nawierzchnię przed, dba w trakcie i odpowiada po meczu jeśli coś nie zagra. Oczywiście może i powinien słuchać zawodników, życzliwych uwag toromistrza, czy refleksji menedżera, ale ostateczną decyzję podejmuje sam. W kwestii przydziału numerów startowych także powinien być jeden dowódca. Zawodnicy mają prawo pojęczeć, że pod tym numerkiem to on nie bardzo, a że koleżka na początek ma wewnętrzne pola, a one lepsze, a to że jeszcze torek nie halo i takie tam. Jednak ustalanie składu to, wbrew pozorom, nie taka prosta robota.

Szkoły są pewnie różne, ale pamiętam, że najlepiej sprawdzało się u siebie, jeśli zawodników dobieraliśmy na bazie przesłanego przez gości zestawienia – od tyłu. Najpierw bieg 13 i analiza kogo „oni” tam mają i co „nam” najlepiej się opłaci, potem wspak, aż do biegów 7-5. Początkowe ustawienie było więc pochodną składu ostatniej serii wyścigów i ta metoda raczej się sprawdzała, dając przy tym gawiedzi atrakcje w postaci pogoni za wynikiem gospodarzy, gdy pierwsze starty nie poszły idealnie, zaś trenerowi, czy menedżerowi pozostawiając szerokie pole manewru ewentualnymi roszadami w zestawieniu biegów. No i wreszcie prowadzenie zespołu w zawodach. Tutaj trudno, by menago był mądrzejszy od trenera w kwestiach jeździeckich, ale już błyskawiczna ocena sytuacji, wyniku i dorobku oraz potencjału zawodników – z boku wygląda to często wyraźniej niż z centrum meczowego tygla.

Ważne więc, by obaj panowie potrafili się porozumieć, bo menedżer może mieć ochotę skreślić zawodnika za dwie kolejne śliwki, ale trener podpowie, że przecież jeździć nie zapomniał i tylko rumak był jak szkapa, ale teraz zmieni, więc dajmy mu jeszcze szansę. Tutaj jednakowoż kluczowe jest to, co wcześniej, a zatem jasne określenie kto podejmuje ostateczne decyzje. Temu drugiemu zaś, nawet jeżeli swoją wizję uzna za genialną, wścieknie się, że nikt jej posłuchał, a potem w „praniu” wyjdzie, że koncepcja dowódcy zawiodła – nie wolno w najmniejszy sposób okazać na zewnątrz złości i frustracji, a już na pewno pokrzykiwać bezczelnie, złorzeczyć i głośno powątpiewać w doświadczenie, takoż nos i wiedzę partnera.

SKAUT

To pojęcie w żużlu w sposób usystematyzowany, praktycznie nie funkcjonuje. Co innego futbol. Tam rzesze poszukiwaczy skarbów przemierzają świat, by trafić swój Klondike. Można więc wypatrzeć gotowego, dorosłego kandydata na gwiazdę, albo odkryć małoletnią perełkę w zapyziałym klubiku z namiastką szkółki piłkarskiej – grunt, by na koniec zgadzało się na koncie, bo o klientów martwić się nie trzeba. To jednak futbol, sport znany i uprawiany na całym globie. Speedway, mimo iż znacznie mniej liczny, także miewa nieodkryte diamenciki, wymagające szlifu i dopieszczenia, ale także zaczyna poszukiwać wśród coraz młodszych adeptów w klasach motocykli o mniejszej pojemności.

Są też „skauci” podwórkowi. Ci z kolei, najczęściej pracując w klubach, jako trenerzy narybku, zwiedzają okolice, zwykle wokół miast, nie zaś osiedla i tam starają się wyłapywać chłopaków z „papierami” do ścigania, choćby organizując spotkania z pokazami jazdy na terenie szkół, czy lokalnych boisk. Nie od dziś wiadomo bowiem, że chłopaki ze wsi ujeżdżają „od małego” co tylko ma koła i daje się ujechać, przez co w wieku nastu lat mają sporą przewagę umiejętności i doświadczenia nad mieszczuchami. Wróćmy jednak do skautingu. Otóż zdarza się, że któryś z trenerów postawi na właściwego konika i z pana „nikt” zrobi w rok, czy dwa rozpoznawalną markę. Bywa, że kumpel na stałe mieszkający w którymś z żużlowych krajów, podszepnie koledze prezesowi, że jest tam taki nastolatek i warto go przygarnąć, bo ma szanse na dobrą jazdę o ile nie zgnuśnieje w bylejakości. Czasem też obecny żużlowiec podpowie, że w jego kraju jest młodzian, w którego warto inwestować itd. itp.

To wszystko jednak margines i szkoda, że kluby tak niewielką wagę przykładają do możliwości wiązania ze sobą kilkuletnimi kontraktami nawet kilku, czy kilkunastu małolatów. Inwestycja relatywnie niewielka, ryzyko praktycznie minimalne, bo szansa, że ani jeden z „pojmanych” nigdy nic nie osiągnie jest mizerna, zatem dlaczego nie? I nie chodzi tu o honoraria dla skautów, jeśli taka funkcja się w ogóle przyjmie, ale o zapewnienie sobie spokoju na dłużej, szczególnie w kontekście starzenia się czołówki i całej dyscypliny.

Warto myślę zastanowić się nad jasnym podziałem ról i uruchomieniem skautingu w klubach. Nie znaczy to, że wszędzie mamy bałagan, ale zważywszy prywatne opowieści niektórych szczególnie trenerów, o przyczynach rozstań z zespołami – to dość powszechna przypadłość. Co do head hunterów zaś, zawsze lepiej mieć na lata prawa do zawodnika, który rokuje, niż… ich nie mieć. Na koniec zaś mała prośba do Prezesów – przejrzyjcie panowie stan posiadania, w aspekcie wyłącznie wychowawczym, w waszych szkółkach – dla dobra wspólnego i poszukajcie skutecznych metod pomocy potrzebującym, byłym lokalnym matadorom, najlepiej bez ich kontaktu z dziećmi i młodzieżą.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI