Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Piotra Żyto nikomu przedstawiać nie trzeba. Podobnie jak jego ojca, Henryka, zmarłego w 2018 roku. Obaj w swoich żużlowych karierach zarówno jeździli, jak i byli trenerami. Syn Henryka czyni to z powodzeniem do dzisiaj. O cieniach i  blaskach trenerskiej pracy, sukcesach taty w nietypowej rozmowie z aktualnym szkoleniowcem Falubazu Zielona Góra.

 

Piotr, z pewnością pytań o aktualne wydarzenia żużlowe oraz o to, czy Falubaz awansuje masz dość. Zaczniemy zatem inaczej. Kiedy po raz pierwszy usłyszałeś o żużlu?

Tak naprawdę to… nie pamiętam. Byłem jeszcze wtedy na pewno małym chłopakiem. U nas w domu z racji faktu, iż tato był żużlowcem,  zawsze temat związany z tą dyscypliną się przewijał. Mama zabierała mnie jako małego chłopca na mecze. Bardziej zacząłem się żużlem interesować jako sześcio-, siedmiolatek. Kibicowałem oczywiście wtedy tacie. Wtedy były też zupełnie inne czasy. Zawodnicy spotykali się wspólnie po meczach choćby na kolacji i rozmawiali, razem spędzali ze sobą czas. Żużel był wtedy bardziej rodzinny. Niejednokrotnie z rodzicami uczestniczyłem w takich pomeczowych spotkaniach. Pamiętam, że w 1969 roku mama założyła mi album, w którym zbierałem autografy. To unikat, który mam do dziś w swoich zbiorach, a w nim autografy takich zawodników jak Mauger, Nygren czy Fundin. 

Obecnie tylko Ty jesteś w stanie  najlepiej odpowiedzieć na pytanie, jakim zawodnikiem był Twój tata…

Ja myślę, że najlepiej o tacie świadczą wyniki, jakie osiągał. Był bardzo dobrym żużlowcem. Był moment, że był w czołówce światowej, startował dla reprezentacji Polski. Przez blisko dwadzieścia lat sporo na żużlu osiągnął. Jako człowiek był zawsze pogodny i uśmiechnięty. Nie bez powodu miał w Anglii przydomek – Smile Henryk.  

Jak doszło do tego, że tato bronił barw angielskiego Coventry w 1960 roku?

Wtedy były bardzo modne test-mecze reprezentacji. Tato pozytywnie zaprezentował się w takim test-meczu w 1958 roku. Dostał po nim propozycję startów w Anglii już w sezonie 1959, jednak Unia Leszno się na to nie zgodziła. Oferta została ponowiona rok później i wtedy polski klub już wyraził zgodę. Tato startował dla Coventry, a Stefan Kwoczała z Częstochowy dla Leicester. 

Tato dwa razy brał udział w finale Indywidualnych Mistrzostw Świata. W 1960 roku na Wembley był trzynasty. Dwa lata późnej pełnił rolę rezerwowego.

Jeśli chodzi o rok 1960, to tato wspominał, że popełnił błąd w przygotowaniach. Postawił wtedy na angielskiego mechanika i nowy silnik. Niestety, ten silnik nie zadziałał. Przesiadł się zatem na drugi motocykl i było lepiej. Podejrzewam, że gdyby od początku startował na tym drugim motocyklu, to wynik byłby lepszy. Co do drugiego finału, to trzeba pamiętać, że wówczas były inne eliminacje. Ostateczną „rozgrywką” był finał europejski, który wtedy odbywał się w Oslo. Tam tato miał siedem punktów i problemy z motocyklem. Szanse na awans jednak były. Nikt z kolegów jednak nie chciał mu pożyczyć motocykla. Jak już ktoś się znalazł, kto mógł użyczyć motocykl, to było już za późno. Finalnie tato nie wyjechał do biegu i siedem punktów dało mu rolę rezerwowego na Wembley. Z tymi zawodami w Oslo jest ciekawa historia. One się odbywały 29 czerwca 1962 roku, dokładnie w dniu moich narodzin. Tato startował w Norwegii walcząc o finał, a ja się akurat rodziłem. Plastron z tamtych zawodów mam do dziś. 

Relacja z zawodów Gold Cup w Coventry

W 1960 roku tato zaliczył doskonały występ w turnieju będącym rewanżem za IMŚ rozegrane na Wembley.

Tak. To był turniej Gold Cup, będący takim rewanżem za finał na Wembley. Tato zajął drugie miejsce. Pierwszy był Ronnie Moore. Za tatą uplasowali się tacy zawodnicy jak Ove  Fundin czy Peter Craven, co najlepiej świadczy, że tato potrafił skutecznie rywalizować z najlepszymi. Obsada tych zawodów była porównywana z samym finałem. Inna sprawa to fakt, że tato na torze w Coventry potrafił jeździć doskonale. W 1960 roku wygrał tam również puchar środkowej Anglii. 

Z tego co mi wiadomo, razem z tatą po latach odwiedziłeś tor w Coventry i kibice pamiętali jeszcze Henryka Żyto. 

W czasie, kiedy pracowałem dla Poole Pirates, tato do mnie przyjechał. Odwiedziliśmy wspólnie kilka stadionów. Między innymi faktycznie pojechałem z tatą po latach do Coventry, by mógł sobie powspominać stare czasy. Tato został bardzo fajnie przyjęty przez tamtejszych działaczy. Podczas meczu spiker przeprowadził wywiad z ich byłym zawodnikiem, a tato dostał od kibiców owacje na stojąco. Jak doskonale wiesz, byli starsi kibice, którzy tatę pamiętali jeszcze z toru. Tato pomimo faktu, że startował tylko rok, to zaskarbił sobie ich sympatię, ponieważ należał do zawodników, którzy na torze dawali z siebie naprawdę wszystko. To była bardzo sympatyczna wizyta. Co ciekawe, po dłuższej przerwie z Anglią tato wrócił i doskonale sobie poradził wówczas z językiem angielskim. 

Plastron Henryka Żyto

Dlaczego przygoda z Coventry trwała tylko jeden sezon?

Niestety okazało się, że kolejny rok startów nie jest możliwy ze względu na brak zgody ze strony polskiego klubu. Musiał wrócić do kraju. Klub z Coventry żałował takiego przebiegu wydarzeń, czego dowód miał tato w postaci korespondencji, która do niego z Anglii przychodziła. Angielscy działacze wyrażali w niej chęć dalszego zatrudnienia taty czy dziękowali mu za jego starty. Mamy te listy do dzisiaj. 

Tato nie wspominał nigdy w prywatnych, rodzinnych rozmowach o tym, czy miał kiedykolwiek taką myśl, aby w Anglii pozostać na stałe?

Myślę, że on nie miał raczej takich myśli. Owszem, w 1960 nie miał jeszcze ani żony, ani dzieci, ale miał w Polsce rodziców. Podejrzewam, że pewnie jak to w życiu, propozycję były, ale tato był za bardzo związany z krajem i takiej opcji nie rozważał na poważnie. 

Jak tato zareagował w momencie, kiedy jako syn oznajmiłeś mu, że chcesz pójść jego żużlowymi śladami?

Na pewno u nas nie było czegoś takiego, co jest dzisiaj. Obecnie często ojcowie jeżdżący na żużlu oswajają systematycznie synów z motocyklami. Synowie później naturalnie idą śladami ojca. Mamy choćby przykład braci Pawlickich czy Patryka Dudka. Mój tato tego nie robił. Dopiero jak miałem piętnaście czy szesnaście lat, to tato widział, że mocno się tym interesuje. Często przyjeżdżałem bowiem  na stadion. Angażowałem się w pomoc przy sprzęcie. Tato miał na stadionie swoją WFM-kę i powiedział, że jak chcę, to mogę sobie na niej pojeździć. Spróbowałem i później poszedłem już w kierunku żużla. Na samą wiadomość, że chcę zacząć na żużlu, tato – tak mi się wydaje – ucieszył się, ale też jakoś wielce tego nie okazywał. Myślę, że w duchu było mu miło. Jednak w żaden, nawet najmniejszy sposób, nie nakłaniał mnie do tej decyzji. Chcesz spróbować, to spróbuj – myślę tak to właśnie wyglądało. Tato doskonale znał i blaski i cienie bycia żużlowcem i pewnie też z tego względu chciał, aby ta decyzja była kompletnie samodzielna. 

Henryk Żyto w barwach Coventry

Tato był Twoim najlepszym trenerem?

Na pewno dla mnie, jako dla syna, był najlepszym trenerem. To nie ulega wątpliwości. Jednak byli jeszcze Bogdan Berliński czy Gerard Sikora, którzy ze mną pracowali. Moim zdaniem każdy trener wnosi coś do umiejętności zawodnika. Tak było też i u mnie. W 1982 roku, kiedy byłem juniorem tato wyjechał na Węgry szkolić tamtejszy zespół. Nie było więc taty przy mnie jak zdobywałem brązowy medal MIMP w Opolu w 1982 roku. Był wtedy obok trener Sikora. 

Piotr Żyto jako junior prezentował się obiecująco. W wieku seniorskim było już gorzej z dobrymi wynikami.

Jako junior miałem łatwiej. Do 1983 roku był regulamin, że mógł startować jeden zawodnik do lat 21 i chyba jeden do lat 23. Każdy miał zagwarantowane co najmniej trzy biegi w meczu. Później się to zmieniło. Było dwóch zawodników do lat 21. Jazdy więc było już mniej. Tak rozbudowanych zawodów młodzieżowych jak obecnie nie było. W 1987 roku przeniosłem się jako zawodnik z Gdańska do Opola. Tak się złożyło, że nie szło zbytnio i po trzech latach zakończyłem ostatecznie swoją przygodę z żużlem. Tato miał na żużlu karierę, a ja przygodę. Później zostałem przy żużlu w innej roli i nie ukrywam, to co robię sprawia mi przyjemność po dziś dzień.

Piotr Żyto z rodzicami, mamą Teresą oraz ojcem Henrykiem

Czujesz się bardziej gdańszczaninem czy opolaninem?

Urodziłem się w Lesznie (śmiech). Tata wtedy startował w Lesznie. W 1965 przenieśliśmy się do Gdańska. Za Gdańskiem zawsze tęsknię. Do Opola przenieśliśmy się na „chwilę” w 1987 i ta chwila trwa do dzisiaj. W Gdańsku mam mamę i brata. Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Chyba czuję się tak pół na pół, choć z wiekiem serce mocniej bije w kierunku Gdańska. 

Co jest najbardziej denerwujące w trenerskiej pracy. Kibice, działacze czy jeszcze coś innego?

Ja ze wszystkim nauczyłem się już żyć (śmiech). Co do kibiców, to często opiniują nie wiedząc skąd takie, a nie inne decyzje powstały. Prosty przykład. Robi się minus sześć punktów i w telewizji już komentatorzy mówią o rezerwie taktycznej. Każdy z managerów wie, że jest taka możliwość, ale bywa, że dany zawodnik nie może akurat pojechać, bo choćby sprzęt nie jest ponownie gotowy na kolejny bieg. Na końcu „obrywa” menedżer od kibiców czy dziennikarzy. Wychodzi, że trener jest zły i nie robił zmian, kiedy trzeba było. Dlatego ja zawsze lubię rozmawiać dopiero po zawodach o tym co było i dlaczego było tak, a nie inaczej. Mecz inaczej wygląda w telewizji, a inaczej w parkingu. Niekiedy naprawdę na pewne ruchy są sekundy. Co do działaczy, to najważniejsze jest trafić na takich, którzy ufają osobie prowadzącej zespół. Ja tutaj nigdy jakiegoś pecha nie miałem. Wiele się mówi o polityce prezesa Mrozka, ale mi akurat w moją pracę jakoś agresywnie nigdy się nie „wcinał”. Obecnie w Zielonej Górze, pomimo spadku, czuję pełne wsparcie dla swojej osoby czy działań. Poczucie wsparcia ze strony klubu, nie ukrywam, ma dla naszej pracy też znaczenie.

Piotr Żyto stresuje się przed zawodami ligowymi?

Tu nie ma co czarować. Jest stres, ale nie można tego nigdy okazać zawodnikom. Trzeba być dla nich przywódcą „stada”. Niekiedy się wkurzam. Trzeba wygrać ostatni bieg. Przegrywamy, to siłą rzeczy rusza człowieka. Taka jest ta praca. Nierzadko ciśnienie się podnosi i jest to stresujący zawód. Ja staram się być opanowany, ale czasami w środku człowiek się „gotuje”. Wielu myśli, że stoimy i wypisujemy programy, ale to nie jest naprawdę tylko przyjemne i łatwe zajęcie. Zapewniam (śmiech).

Są opinie, że w dobie tak profesjonalnego żużla menedżer czy trener nie jest w ogóle potrzebny.

W sumie na meczu ważniejszy jest kierownik drużyny, który choćby rozmawia z sędzią. Ja uważam, że menedżer czy trener to często osoby mające zmysł taktyczny, pomimo faktu że wielu z nas na żużlu nie jeździło, czy potrafiące w trudnych momentach „dotrzeć” do zawodnika. Nie uważam zatem, że menedżer czy trener jest zbyteczny. Każdy w zespole ma swoją rolę. 

Finał MIMP 1982 w Opolu. Od lewej: Wojciech Pankowski, Maciej Jaworek, Piotr Żyto. FOT: FACEBOOK PIOTRA ŻYTO
Finał MIMP 1982 w Opolu. Od lewej: Wojciech Pankowski, Maciej Jaworek, Piotr Żyto. FOT: FACEBOOK PIOTRA ŻYTO

Po przegranym meczu długo „trawisz” porażkę czy odcinasz mecz i myślisz o następnym?

Ja należę do tych, którzy myślą o tym, co się zrobiło. Rozmawiamy ze sztabem, analizujemy. Oglądamy mecze, analizujemy błędy. Pewnych rzeczy z parkingu się nie widzi a w telewizji można zobaczyć gdzie była przyczyna tego czy tamtego. Nie odcinam, raczej staram się ze sztabem porażkę rozłożyć na czynniki pierwsze i wyłapać błędy.

Miałeś już taki epizod zwany „twój ostatni mecz”?. Było spotkanie ligowe, przed którym miałeś powiedziane od działaczy, że jak drużyn przegra to tracisz pracę?

W ostatnich latach na pewno nie, ale tego epizodu doświadczyłem podczas swojej pracy w Opolu. Kiedy byli tam „młodzi i gniewni” prezesi. To były czasy opolskich epizodów Andrzeja Rzepki czy Cezarego Owiżyca. Wtedy usłyszałem, że jak słabo pojedziemy w Częstochowie, to pożegnam się z pracą. Misja była niewykonalna, bo mecz był nie do wygrania i faktycznie z działaczami  się pożegnaliśmy. Generalnie jednak poza tym faktem podobnych historii nie pamiętam. 

Jesteś jednym z nielicznych szkoleniowców, którzy oprócz pracy w Polsce pracowali w Anglii czy w Szwecji. W tamtejszym żużlu ciśnienie mniejsze?

Ja powiem tak, aby to wszystko przy okazji wyjaśnić. W Poole byłem dwa lata. Pracowałem i pomagałem w sezonach 2005 i 2006 Matejowi Ferjanowi oraz Grzesiowi Walaskowi. Pierwsze skrzypce „grał” Neil Middleteich, który jest tam do tej pory. Będąc w Poole „przejechałem” tam niemal wszystkie tory. Podczas meczów ligowych ja skupiałem się na pomocy wspomnianym wyżej  zawodnikom. Nie było tak, że to ja tam byłem głównodowodzącym. Co do Szwecji, to tam przepracowałem pięć lat. Trzy w Hammarby, jeden w Vargarnie i jeden w Griparnie. W Hammarby prowadziłem zespół wspólnie z Andersem Frojdem, w Vargarnie z Peterem Jannsonem. Kontakty ze Szwecją przetrwały do dziś i pomogły choćby w fakcie, że młodzi zawodnicy Falubazu – Tonder czy Pawliczak będą mogli ścigać się w tamtejszej lidze. W Szwecji na pewno był większy spokój. Tam jeden zawodnik drugiemu z drużyny przeciwnej bez problemu mógł pomóc. Myślę, że w naszej lidze niekiedy za pomoc rywalowi zawodnik, mówiąc żartobliwie, mógłby skończyć na „szubienicy”. Zupełnie więc inne podejście mają Szwedzi do żużla a i na trybunach panuje piknikowa atmosfera, którą w Polsce można chyba już odnaleźć w Opolu.  Było to przyjemne pięć lat Szwecji z tym, że w drugim roku pracy zdobyliśmy wicemistrzostwo kraju mając Tomka Golloba w składzie. 

Co trzeba zrobić, aby żużel wrócił tam do lat świetności?

Myślę, że należy iść w kierunku szkolenia młodzieży. Nie ma tam tak, jak kiedyś pierwszoplanowych gwiazd do naśladowania. Jest chyba tak naprawdę Fredrik Lindgren i poza tym wzorów brak. Ostatnio coś tam się rusza w klasie 250 ccm i to może być krok do powrotu żużla. Ostatnio pokazał się Hellstrom Bangs i miejmy nadzieję z czasem takich młodych, perspektywicznych będzie więcej. Znaczenie ma też fakt, że tam młodzi zawodnicy muszą żużel finansować „sami”, czyli pomoc rodziców nieodzowna. Nie ma tak jak w Polsce, że klub młodego zawodnika wyposaży. To też ma pewnie wpływ na obecny stan tamtejszego żużla, Nie każdą szwedzką rodzinę stać na ponoszenie wysokich kosztów związanych z pasją dziecka. 

Piotr Żyto po szwedzku mówi płynnie?

Nie (śmiech). W ogóle nie mówię po szwedzku. Syn mieszka w Szwecji, synowa jest Szwedką. Wnuczęta mówią po szwedzku, ale uczą się obecnie  angielskiego, więc pewnie pogadamy sobie po angielsku (śmiech). 

Jakie przepisy w obecnym regulaminie zmieniłby trener Falubazu?

Myślę, że jest taki jeden przepis, który mnie nurtuje. Mamy ostrzeżenia za ruchy przed taśmą. Zawodnik może zostać upomniany po biegu. W przypadku, kiedy jest to drugie ostrzeżenie, zawodnik nie jest wykluczany z biegu. Miałem taką sytuację w meczu na „styku”. Zawodnik przeciwnika miał już jedno ostrzeżenie, drugie dostał po 15. biegu spotkania, który… decydował o losach meczu. Nad tym powinno się między innymi zastanowić. 

Czego można życzyć Ci Piotrze zawodowo i prywatnie?

Zawodowo na pewno chciałbym, aby drużyna awansowała i sezon 2022 minął bez kontuzji. Prywatnie wszystko jest w porządku i oby tak zostało. 

Dziękuje za rozmowę. 

Dziękuje również i pozdrawiam serdecznie kibiców.

Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA

Od lewej: Finał ME Oslo 1962, Finał IMS 1960, Liga światowa Anglia 1973, Tournée w Australii 1975, Finał DMS Wrocław 1961
Trofea Henryka Żyto
Grób Henryka Żyto