Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

W drugiej połowie lat 70. ubiegłego biegu Mirosław Błaszak był częścią wielkiego Włókniarza Częstochowa, choć przez lata był zawodnikiem drugiego planu, pozostając w cieniu Marka Cieślaka czy Józefa Jarmuły. O początkach w sporcie żużlowym, o „tamtych” latach, zakończeniu kariery przed 30 i obecnych czasach w rozmowie z naszym portalem.

 

Panie Mirku, jak trafił Pan do żużla?

Tak naprawdę to było chyba trochę przez przypadek. Najpierw w moim życiu był motocross, później rajdy samochodowe – parę nawet wygrałem – a na końcu właśnie żużel. Tym sportem zafascynowałem się na dobre w 1974 roku, jak zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Zapisałem się do szkółki u Wicia Jastrzębskiego i zacząłem treningi. 

Początki Pana kariery łatwe nie były…

Powiem Panu, że tak. Każdy początek jest trudny. Jak się patrzyło na początku na żużel z boku, to wydawało się, że będzie to łatwiejsze niż motocross, który przedtem trenowałem. Jednak jak się później okazało, żużel też wymagał wysiłku i pracy, aby jakiś poziom osiągnąć 

Wielkim zawodnikiem Pan w swojej karierze nie został…

Prawda jest taka, że według mojej opinii na karierze zaważyła kontuzja, jaką odniosłem w 1976 roku. Gdyby nie ona, to nie wiadomo, co by było. Być może rozwinąłbym się lepiej jako zawodnik. Jako młodzieżowiec prowadziłem bieg przed Siekierką, Cieślakiem i Goerlitzem. Goerlitz we mnie później uderzył. Hakiem złamał mi nogę w podudziu. Noga praktycznie wisiała na skórze. Nie do końca została poskładana, jak trzeba. Poprawiano ją jeszcze w Piekarach. Na tor wróciłem bodajże po dwóch latach. To już nie było to samo. Dlatego uważam, że to miało wpływ na moją karierę. 

Z kim w parze startowało się Panu najlepiej?

Najlepiej bez dwóch zdań rozumiałem się z Czesiem Goszczyńskim. On mi zawsze mówił: „jedź, jak ci wygodnie – pojedziesz po dużej, ja pojadę po małej” i na odwrót. Wiedział, że jestem młodym zawodnikiem i starał się pomóc jak najbardziej. 

Miał Pan rolę „doparowego”. Jak się startowało się w parze z Józefem Jarmułą czy Markiem Cieślakiem?

Jeździło się, jak jeździło. Najwięcej pomógł mi Zenon Urbaniec. On dawał najwięcej rad, jak sobie radzić na torze. Zenek miał wśród ludzi różne opinie, ale wobec mnie był bardzo w porządku. 

Przez lata w żużlu zmieniły się też tory…

Tory to była wtedy masakra. Nie było żadnych komisarzy torów. W Bydgoszczy, jak się szło do prezentacji, to od butem się czuło, że jest gąbka i człowiek już miał lekko dosyć. Pamiętam, że kiedyś na starcie „walnąłem” sprzęgłem i łańcuch zerwałem. Tory były zupełnie inne. Bywało tak, że nie można było się w łuk złożyć. Każdy robił tory jak chciał. 

Zaczynał Pan na Jawach dwuzaworowych, później były czterozaworowe i jeszcze Marek Cieślak ponoć sprowadzał Weslake…

Ja tam miałem swojego dwuzaworowego „klekotka”. Żadnych Weslake i tym podobnych rzeczy. Wszystko, powiem szczerze, robił mi przy motocyklu doskonały Tumiłowicz. Ja wsiadałem i jechałem. Przyznam, że o mechanice pojęcia nie miałem. 

Zakończył Pan swoją karierę bardzo wcześnie, bo przed trzydziestką.

Tak. Z sezonu na sezon było coraz gorzej. Wyniki spadały w dół. Odchodzili zawodnicy, odszedłem i ja. Mieliśmy tylu zawodników, że się śmiano, że możemy wystawić dwa zespoły, a pod koniec lat siedemdziesiątych mieliśmy zawodników na jeden zespół. Tylu kolegów dało sobie spokój z żużlem w Częstochowie. Kulisy mojego skończenia kariery były też takie, że klub nie pomógł mi, abym został kandydatem na członka w spółdzielni mieszkaniowej. Miałem już narzeczoną i chciałem, aby klub ułatwił mi otrzymanie mieszkania.

Ile zarabiał Pan na żużlu?

W tamtych latach nikt nie zarabiał, w porównaniu do czasów dzisiejszych. Zawodnicy tamtego pokolenia kości łamali dla idei i z miłości dla żużla. 

Po latach pojawił się Pan z Józefem Jarmułą na torze. Razem występowaliście pokazowo na torach. 

Tak, to był pomysł Józka. Zrobił z nas zespół żużlowy „retro” i faktycznie parę razy na torze pokazowo startowaliśmy. Fajna sprawa. 

Co dał Panu żużel w życiu?

Na pewno to życie zmienił. Jak człowiek wszedł w żużel, to na pewno i wydoroślał i zaczął myśleć inaczej. Żużel sprawia też, że człowiek staje się bardzo szalony. Mało kto „normalny” wejdzie w to i będzie się ścigał prawie sto na godzinę bez hamulców. Ja kariery żadnej nie zrobiłem, ale punkty w lidze jakieś robiłem i mogę po latach powiedzieć, że przeżyłem wspaniałą przygodę. 

Czym się Pan obecnie zajmuje?

Mam swoją firmę, zajmującą się skupowaniem złomu. A jak czas pozwala to zajrzę na stadion Włókniarza i chętnie pooglądam zawody. 

Dziękuje za rozmowę.

Dziękuje i pozdrawiam wszystkich kibiców częstochowskiego Włókniarza.