Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Wielu kibiców z „metryką” pytanych  o najlepszy wąs u żużlowców, wskaże na Węgra Laszlo Bodiego. Zawodnik z sumiastym wąsem dla drużyny z Krosna wygrał 203 biegi i do dziś wspominany jest tam z sentymentem. Dziś kończy 62 lata.

 

– W zasadzie w 1999 roku zamknąłem swój dwudziestoletni rozdział w moim życiu pod tytułem „żużel”. Miałem wtedy 39 lat i czułem, że fizycznie nie jestem już przygotowany, by wsiadać na motocykl i się ścigać. Moim hobby był tenis i po prostu stwierdziłem, że bardziej  interesuje mnie właśnie ta dyscyplina – mówi były żużlowiec w rozmowie z Norbertem Barosem.

Drugi powód to były oczywiście finanse. Żużel wymagał bardzo dużo środków, aby jechać na odpowiednim poziomie, a mnie po prostu nie było na to stać. Uznałem zatem, że czas się z tym sportem pożegnać. Zmieniłem swoje życie o sto osiemdziesiąt stopni. Przez wiele lat w ogóle nie chodziłem na żużel. Po latach przerwy wybrałem się kiedyś ponownie. Niestety, nie poczułem już „magii”, która go otaczała, a trybuny świeciły pustkami. Sporadycznie oglądam żużel teraz w telewizji, a z zawodników tak naprawdę kojarzę tylko Mateja Zagara – dodaje.

W najlepszych latach swojej kariery Bodi dotrzymywał na lokalnym podwórku sportowego kroku Zoltanowi Adorjanowi czy Sandorowi Tihanyiemu. W swojej długoletniej karierze spektakularnych sukcesów jednak nie osiągnął. 

  – Myślę po latach, że finanse to jest ten problem, który naprawdę mnie dopadł. Bardzo dobrze zaczęliśmy kariery w starych, żużlowych  czasach. Tamta wcześniejsza epoka położyła fundamenty pod naszą przyszłość i rozwój całego żużla na Węgrzech, ponieważ mieliśmy solidne zaplecze. Do początku lat dziewięćdziesiątych było bardzo dobrze, mogłem walczyć praktycznie z każdym zawodnikiem. Jednak potem nie miałem wielu osób, które finansowo mnie wspierały, tak naprawdę prawie nikogo. To, co zarobiłem na żużlu, musiałem w żużel oddać. Kupowało się silniki, olej, płaciło mechanika i tak dalej. Tak naprawdę nie miałem żadnego realnego zaplecza finansowego. Gdybym takowe miał, nie wiem, co mógłbym zrobić na torze. Być może zdecydowanie więcej bym nie osiągnął, ale miałbym psychiczny bodziec, że nie odstaję od innych. Zawsze jechałem zachowawczo przez pieniądze. Uważałem, aby nie „skasować” motocykla, bo to były kolejne wydatki. Jechałem na torze i myślałem o tym, aby mieć na czym jechać w następnym biegu. Taka prawda. Nie było łatwo, ale dałem radę – kontynuuje były Indywidualny Mistrz Węgier.

Swoją karierę Laszlo zaczął w 1979 roku, jednak jak sam przyznaje, rozpędu nabrała ona w 1983 roku, choć na przeszkodzie stanęła kontuzja.

– To był chyba mój pierwszy dobry sezon. Niestety, podczas zawodów Gold Cup w Bułgarii złamałem krąg w plecach i trochę mnie to przyhamowało. Tamta kontuzja nauczyła mnie tego, że nie można stawiać wszystkiego na jedną kartę, ale trzeba jechać w przemyślany sposób. W 1988 roku miałem z kolei poważną kontuzję przedramienia której pełne wyleczenie zajęło mi prawie dwa lata. Wróciłem na tor wcześniej niż było to wskazane i podczas jakiegoś upadku znów złamałem tę samą rękę – dodaje Bodi.

Blisko dwadzieścia lat kariery sprawia, że oczywiście są zawody, do których Węgier chętnie wraca pamięcią.

– Jechałem w finale kontynentalnym, startowałem w półfinale światowym w Vetlandzie czy mistrzostwach świata par w Pile. W 1993 roku wygrałem jednak Grand Prix Debreczyna i to było „coś” pokonać wtedy Adorjana na jego torze. Ja go pokonałem na torze. Wyprzedziłem go, a nie zabrałem się świetnie ze startu. On chyba dobrze tego nie wspomina, bo parę razy go wołano, aby przyszedł na dekorację. Następnego dnia podczas zawodów w Gyala ponownie go pokonałem. 1994 rok to też był całkiem niezły sezon – mówi Bodi.

Z polskich zawodników szczególnie w pamięci zapadł mu – oczywiście – Tomasz Gollob ze względu na jeden wspólny start. 

– Po tej kontuzji w 1988 roku wróciłem na eliminacje mistrzostw świata w Równem. Tam po raz pierwszy spotkałem Tomasza Golloba. Nie znałem go wtedy, po prostu patrzyłem na niego, kim jest ten gość, który potrafi tak potrafi jechać po zewnętrznej? To było niesamowite. On wygrał turniej, Igor Marko zajął drugie miejsce, a ja byłem trzeci. Kiedy wróciłem do domu, mój szef, wujek Pista, zapytał mnie: „kim Laszlo  jest Gollob?”. „Nie wiem, ale idzie po torze jak petarda. Myślę, że za kilka lat będzie mistrzem świata” – odpowiedziałem. Mam takie  wrażenie, że darzyliśmy się wzajemnie chyba pewną sympatią. Pamiętam też, że obaj Gollobowie, Tomasz i jego brat Jacek, startowali kiedyś w eliminacjach do mistrzostw świata w Marmande we Francji, a ja wtedy pokonałem ich obu – podsumowuje pojedynki z Gollobami były zawodników klubu z Krosna.

Idoli, których podglądał miał dwóch – Mitcha Shirrę oraz – ze względu na… budowę ciała – Dennisa Sigalosa. 

– Mitcha podziwiałem i miałem dużą radość, jak pokonałem go podczas zawodów w parach. Sigalos z kolei miał podobną budowę ciała do mojej. W latach osiemdziesiątych mówiono, że żużel to wyłącznie sport dla małych ludzi. Sigalos przyjechał na zawody do Szeged i „zamiatał”. Wtedy mój wujek Sanyi przestał mówić, że żużel jest tylko dla maluchów – śmieje się Bodi. 

W Polsce Węgier do dziś jest najbardziej znany w Krośnie. To tam startował przez lata i był ulubieńcem publiczności. Startował tam przez sześć lat.

– Krosno to mój drugi dom, ścigałem się tam najdłużej w polskiej lidze i bardzo, ale to bardzo lubiłem tam przyjeżdżać. Oprócz Krosna był jeszcze Kraków, ale to w Krośnie zawsze otrzymywałem od widzów to, czego tylko  zawodnik mógłby sobie życzyć – oklaski i wiwaty, które do dziś niezapomniane. Myślę, że to była moja nagroda od nich za to, że zawsze patrzyłem, co jest najlepsze dla drużyny, a nie jeździłem egoistycznie. Nie interesowało mnie, aby być pierwszym. Bardziej interesowało mnie pomaganie koledze z drużyny i to, aby zespół wygrał. Myślę, że tym zaskarbiłem sobie ich wielką sympatię. Słyszałem nawet, że tak mnie tam zapamiętali, że nawet chciano stawiać mój pomnik – mówi Węgier o startach w Krośnie.

Dziś Laszlo Bodi stroni od żużla, ale nie od sportu. Oddaje się grze w tenisa.

– Dalej gram i nie ukrywam, że jestem siłą napędową lokalnego zespołu w rozgrywkach. Ruch daje mi kondycję oraz zdrowie. Utrzymuję się w dobrej formie. Oczywiście lata nie mijają bez śladu. Choruję na cukrzycę od 1995 roku, ale tak naprawdę to mnie nie rusza, więc nie mam powodów do narzekań. Na motocyklu żużlowym siedziałem ostatni raz w 2000 roku i nie tęsknię. Było, minęło. Swoje zrobiłem. Na pewno już bym nie wystartował. Refleksowo i fizycznie już nie ten poziom. Tego z trybun nie widać, ale jak jedziesz na żużlu, najmniejsze błędy mogą drogo kosztować. Wiem, że nie dałbym już rady – podsumowuje najbardziej znany w Krośnie Węgier.

ŁUKASZ MALAKA

źródło: Salakszorok/NORBERT BOROS, fot. LASZLO MAJOROS