Artiom Łaguta przed Emilem Sajfutdinowem i Bartoszem Zmarzlikiem. fot. Jarosław Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Przed nami ostatni akcent tegorocznego cyklu Grand Prix. Podczas dwóch finałowych rund, które 1 i 2 października odbędą się na toruńskiej Motoarenie, poznamy rozstrzygnięcie pasjonującego pojedynku o złoto pomiędzy Artiomem Łagutą i Bartoszem Zmarzlikiem, dowiemy się kto będzie górą w równie interesującej bitwie o brąz, a także przekonamy się kto zapewni sobie utrzymanie w Mistrzostwach Świata na kolejny sezon. Wciąż jeszcze niewiele wiadomo i sporo może się wydarzyć, dlatego emocji nie powinno zabraknąć. Środowisko żużlowe zaciera ręce przed zmaganiami w Grodzie Kopernika i wyczekuje ich z wypiekami na twarzy. – Moglibyśmy życzyć sobie więcej takich sezonów. Jeżeli to wszystko zostanie zwieńczone dwoma świetnymi turniejami, to przez długi czas będziemy mieli co wspominać – mówi Michał Korościel, dziennikarz Eleven Sports, Eurosportu i Radia Zet, z którym analizujemy bieżącą sytuację w mistrzowskim cyklu i zapowiadamy co może się wydarzyć na toruńskiej ziemi.

 

W tym roku Grand Prix ma dwóch aktorów pierwszoplanowych. Obecność Bartosza Zmarzlika w górnej części klasyfikacji generalnej raczej nie jest wielką niespodzianką, ponieważ Polak już przed sezonem był postrzegany jako jeden z głównych faworytów do złota. Co prawda dwukrotny Mistrz Świata zaliczył nieco słabsze wejście w rozgrywki, ale potem szybko zaczął odrabiać straty i wysłał jasny sygnał, że chciałby znowu stanąć na najwyższym stopniu podium. –  Zmarzlikowi na pewno w dalszym ciągu zależy na jak najlepszym wyniku. Jeżeli rywalizujesz w Mistrzostwach Świata, to chcesz zostać Mistrzem Świata. Wiadomo, że pierwszy tytuł smakuje najlepiej i euforia po jego zdobyciu jest niepowtarzalna. O tym mówią praktycznie wszyscy wielokrotni czempioni. To jednak nie znaczy, że zawodnik nie zamierza walczyć o kolejne złote medale. Zmarzlik po prostu nie potrafi jechać na pół gwizdka i zawsze daje z siebie sto procent. Świadomość, że on tak naprawdę już nic nie musi może mu tylko pomagać – twierdzi Korościel.

Przed sezonem niewielu jednak spodziewało się, że głównym rywalem Zmarzlika w walce o tytuł będzie akurat Artiom Łaguta. Dotychczas Rosjanin doskonale radził sobie w polskiej lidze, ale w Grand Prix nie szło mu tak dobrze. W tym roku widzimy go jednak w zupełnie innym wydaniu. Tak naprawdę nieco słabszy wynik zanotował tylko w pierwszej rundzie, a potem był niezwykle regularny i zawsze punktował na bardzo wysokim poziomie. – Kilka miesięcy temu nie powiedziałbym, że Łaguta zaliczy taki skok jakościowy. Widziałem go w grupie pościgowej, chociażby z Sajfutdinowem, Madsenem, Doylem czy Woffindenem, ale nie brałem pod uwagę, że sam może się tak wybić. Wygląda na to, że coś się u niego odblokowało. Trzeba powiedzieć, że on ma świetne motocykle. Wydaje się, że mocno korzysta też na współpracy z Rafałem Lewickim. To jest człowiek, który wie o co chodzi w żużlu i sprzęcie. W przeszłości potrafił osiągać sukcesy z innymi zawodnikami. Jeżeli teraz trafił na tak mocnego grajka jak Łaguta, to nie dziwota, że razem są w stanie jechać po mistrzostwo – przyznaje nasz rozmówca.

„Zmarzlik jest najlepszym, a Łaguta najszybszym żużlowcem na świecie”

Łaguta i Zmarzlik toczą w tym sezonie niesamowity pojedynek o złoto. Od drugiej rundy zawsze wygrywa jeden albo drugi. Obaj regularnie meldują się w finałach. Od jakiegoś czasu rywalizacja toczy się w oparciu o możliwie najwyższe zdobycze punktowe. Od czterech rund obaj okupują wyłącznie pierwsze i drugie miejsce. Jeden dotrzymuje kroku drugiemu, dlatego żaden z nich nie może odskoczyć i zbudować nieco większej przewagi. Obaj jak na razie wytrzymują rywalizację na tak wysokim poziomie i sprawiają wrażenie, jakby wiedzieli, że margines błędu jest naprawdę niewielki. – Na pewno mi się to podoba. To zawsze jest ciekawy scenariusz, kiedy mamy dwóch bohaterów, wokół których niby jest cały świat, ale tak naprawdę liczą się tylko oni. Trudno przypomnieć sobie sezon, w którym dwóch zawodników do samego końca miało praktycznie takie same szanse na tytuł Mistrza Świata. Oczywiście było mnóstwo przypadków, kiedy losy złotego medalu rozstrzygały się w ostatniej rundzie, ale chyba jeszcze nigdy bezpośredni rywale nie byli tak blisko siebie – ocenia dziennikarz.

Tegoroczna rywalizacja w cyklu Grand Prix toczy się pod dyktando Łaguty i Zmarzlika. Pozostali nie są w stanie im dorównać. Obaj tak bardzo odskoczyli swoim rywalom, że na dwie rundy przed końcem zmagań żaden inny zawodnik nie ma już praktycznie żadnych szans, żeby ich wyprzedzić. Walka o żużlowy szczyt toczy się wyłącznie między nimi. Początkowo w klasyfikacji generalnej górą przez chwilę był Łaguta. Potem przez jakiś czas minimalnie wyprzedzał go Zmarzlik, natomiast ostatnio znowu na prowadzenie wysunął się Łaguta. Rosjanin ma jednak tylko jeden punkt przewagi nad Polakiem. – Sytuacja w klasyfikacji generalnej oraz świadomość jak ci zawodnicy spisywali się w dotychczasowych rundach budują nam największą dramaturgię. To wszystko tylko pozytywnie nas nakręca. Przed sezonem nie zakładałbym jednak, że dwóch żużlowców może tak bardzo uciec reszcie stawki. To jest na pewno jakaś mała niespodzianka – przekonuje komentator.

Z czego wynika tegoroczna dominacja Łaguty i Zmarzlika? – Po prostu Zmarzlik jest obecnie najlepszym, a Łaguta najszybszym żużlowcem na świecie. Dla mnie najlepszy i najszybszy to jednak nie jest to samo. Moim zdaniem Zmarzlik jest lepszym zawodnikiem niż Łaguta. Wystarczy popatrzeć na jego jazdę. Mam wrażenie, że on potrafi znacznie więcej zdziałać na swoim motocyklu. Na torze zawsze pokazuje zaangażowanie i szarpie do samego końca. Wydaje się, że on może zrobić wszystko, żeby tylko przebić się do przodu i wyrwać kolejne punkty. Największym atutem Łaguty jest to, że często bywa szybszy od wszystkich. W żużlu to może prowadzić do sukcesów. Rosjanin ma w tym sezonie najlepiej dopasowany sprzęt i radzi sobie na każdym torze. Widać, że kiedy jest z przodu, to jedzie perfekcyjnie. Doskonale prowadzi motocykl i obiera właściwe ścieżki. Trzeba jednak powiedzieć, że jeśli znajdzie się z tyłu, to da się zauważyć, że wyprzedzanie nie jest jego najmocniejszą stroną. W tym sezonie co prawda zdarzyło mu się strzelić Zmarzlika na trasie, ale to raczej nie jest standard – analizuje Korościel.

„Nie warto na siłę wywoływać ognia”

Warto zaznaczyć, że rywalizacji Łaguty i Zmarzlika towarzyszy szczególny klimat. – Być może mielibyśmy trochę więcej pikanterii, gdyby obaj byli nieco mniej grzecznymi chłopcami i ostrzej ze sobą walczyli, ale akurat tutaj przeważa poklepywanie się po plecach, kultura oraz zasada fair-play. Wiadomo, że jeżeli we wzajemnej rywalizacji pojawia się trochę więcej ognia, to robi się jeszcze ciekawiej, bo dzięki temu można budować dodatkowe narracje i doszukiwać się kolejnych smaczków. Wtedy dzieje się nie tylko na torze, ale także wokół toru. Pewnie trochę za tym tęsknimy, ale mimo wszystko, podoba mi się to, co widzę, bo w sporcie nieczęsto spotykamy się z takimi historiami – zdradza nasz rozmówca.

W przypadku Łaguty i Zmarzlika mamy do czynienia z twardą, ale uczciwą walką na torze i koleżeństwem poza torem. Panowie na co dzień utrzymują przyjazne relacje i nie unikają wzajemnych rozmów. Po zawodach potrafią serdecznie się wyściskać, szczerze sobie pogratulować, a także bez końca analizować swoją wcześniejszą jazdę. Nie ma też problemu, żeby wspólnie podeszli do wywiadu i wypowiadali się o sobie z szacunkiem i uznaniem, a przy okazji trochę pożartowali. Ktoś może narzekać, że momentami jest zbyt słodko i cukierkowo, ale nie brakuje osób, zdaniem których takie obrazki ogląda się równie przyjemnie.

– Nie można powiedzieć, że rywalizacja o najwyższe cele pomiędzy dwoma wielkimi sportowcami powinna wyglądać w jakiś ściśle określony sposób. To nie jest tak, że muszą lecieć iskry. Najważniejsze, żeby zawodnicy byli sobą i nie udawali kogoś innego. Skoro Łagucie i Zmarzlikowi pasuje taka otoczka tego pojedynku, to ja nie mam nic przeciwko temu. To najpewniej wynika z ich osobowości. Oni tacy są i już. Widocznie żaden z nich nie potrzebuje słownych przepychanek, szturchańców, prowokacyjnych gestów czy jakichkolwiek innych zaczepek. Nie warto na siłę wywoływać ognia. Być może w Toruniu pojawią się jeszcze jakieś punkty zapalne, ale w ciemno bym tego nie zakładał. Gdyby o mistrzostwo świata rywalizowali na przykład Pedersen z Zagarem, to wszystko pewnie wyglądałoby inaczej, ale Łaguta ze Zmarzlikiem niech robią to po swojemu. Wydaje mi się, że oni mają wokół siebie ludzi, którzy nie nakręcają ich do jakiejś ostrej walki i nie tworzą niepotrzebnych napięć. Tutaj każdy skupia się bardziej na sobie niż na tym, co robi rywal – opowiada ekspert.

„Nie jestem w stanie stwierdzić, który z nich bardziej zasługiwałby na złoto”

Od jakiegoś czasu wszyscy miłośnicy żużla zadają sobie pytanie jak zakończy się pojedynek Łaguty i Zmarzlika. Czy do samego końca będziemy świadkami tak wyrównanej walki, w której decydujące mogą okazać się detale, czy jednak któryś z żużlowców w końcu się pomyli i tym sposobem wypadnie z gry o złoto? Jednego możemy być pewni. W Toruniu wszystkie oczy będą skierowane przede wszystkim na nich. Warto pamiętać, że obaj stają przed życiową szansą i mają okazję zapisać się w historii jeszcze bardziej niż dotychczas. Łaguta może zostać pierwszym rosyjskim Mistrzem Świata, natomiast Zmarzlik pierwszym Polakiem, który zdobędzie złoto trzy razy z rzędu i powtórzy wyczyn legendarnego Nowozelandczyka Ivana Maugera.

– Wydaje mi się, że po pierwszym toruńskim turnieju będzie podobnie jak dotychczas. Jeden albo drugi nadal będzie miał minimalną przewagę. Drugiego dnia może natomiast wydarzyć się dosłownie wszystko. Niewykluczone, że wtedy rozpocznie się wojna nerwów i każdemu z nich od rana trudno będzie znaleźć dla siebie miejsce. Kluczowe znaczenie może mieć głowa. Pod tym względem silniejszy wydaje się Zmarzlik, który ma już doświadczenie w walce o złoto i wie jak należy się zachować w takiej sytuacji. Dla Łaguty to będzie coś zupełnie nowego. Trzeba jednak powiedzieć, że we wcześniejszych mistrzowskich sezonach Zmarzlik przyjeżdżał do Torunia z kilkupunktową przewagą w klasyfikacji generalnej i tak naprawdę musiał się porządnie potknąć, żeby stracić tytuł. Teraz jest zupełnie inaczej. Polak musi wspinać się na wyżyny swoich umiejętności i gonić. Sam jestem ciekawy jak sobie z tym poradzi – zastanawia się komentator.

– Łaguta też będzie musiał odnaleźć się w niecodziennej dla siebie sytuacji. Trudno jednoznacznie przewidzieć jak to się może rozstrzygnąć. Jednopunktowa zaliczka Artioma to tyle co nic, więc wszystko może się momentalnie odwrócić. Jak dla mnie przewaga psychologiczna jest po stronie Zmarzlika, a przewaga technologiczna po stronie Łaguty. Nie jestem w stanie stwierdzić, który z nich bardziej zasługiwałby na złoto, bo obaj wykonują świetną robotę. Czasami jest tak, że po drodze kogoś spotka jakieś nieszczęście i wtedy kibicuje się jemu, żeby los nie odebrał mu tego, co miał na wyciągnięcie ręki. Tutaj jednak nie ma czegoś takiego. Żaden z nich nie miał pecha, żaden z nich nie odniósł jakiejś poważniejszej kontuzji, żaden z nich nie zanotował też defektu w kluczowym momencie, który zabrałby mu pewne punkty. Niech tak będzie nadal, żeby po prostu wygrał zawodnik lepszy na torze – dodaje po chwili.

„Dla żadnego z nich to nie będzie wielki przełom w karierze”

Nie samym złotem żyje jednak człowiek. W Toruniu za plecami Artioma Łaguty i Bartosza Zmarzlika toczyć się będzie również walka o brązowy medal pomiędzy Emilem Sajfutdinowem i Fredrikiem Lindgrenem. Obecnie na trzecim miejscu w klasyfikacji generalnej znajduje się Rosjanin, ale ma on tylko dwa punkty przewagi nad Szwedem, zatem tutaj też wszystko pozostaje jeszcze sprawą otwartą. – Trudno powiedzieć, który z nich jest bliżej podium. Na ten moment wydaje mi się, że nieco większym faworytem jest Lindgren, ale nie dałbym sobie niczego za to obciąć. Moja perspektywa może się bardzo szybko zmienić. Emil miewał ostatnio trochę słabsze występy w polskiej lidze, ale potrafił też wracać na znacznie wyższy poziom. Decydująca może być dyspozycja dnia, bo zarówno jeden jak i drugi bywa nieprzewidywalny. Każdy z nich powinien się odnaleźć na Motoarenie, więc być może czeka nas kolejny interesujący pojedynek. Obaj mają już w dorobku po dwa brązowe medale, zatem dla żadnego z nich to nie będzie jakiś wielki przełom w karierze, ale nie powiedziałbym, że im nie zależy. Medal Mistrzostw Świata jednak coś znaczy i lepiej go mieć niż nie mieć – zapewnia dziennikarz.

Sajfutdinow i Lindgren to w tym sezonie ciekawe przypadki, ponieważ w polskiej lidze miewali trudne chwile, ale w Grand Prix praktycznie przez cały czas radzą sobie bardzo dobrze. Wiele osób zastanawia się z czego to wynika. – Może po prostu tutaj bardziej się spinają i nakręcają. Żużlowcy często mówią, że Grand Prix wywołuje dodatkowe emocje. Niby ci sami zawodnicy co w lidze, ale jednak zupełnie inne przeżycia. To jest walka o prestiż i jak najwyższą pozycję w żużlowej hierarchii. Często zapominamy, że to może być też szczęście lub zwykły przypadek. Może akurat tutaj lepiej trafiali z ustawieniami, a zastane warunki torowe bardziej przypadały im do gustu. Moim zdaniem w żużlu czasami nie da się wszystkiego logicznie wytłumaczyć – twierdzi Korościel, który ma jeszcze inne ciekawe przemyślenia na temat tych dwóch żużlowców.

– Emil jest teraz całkowitym przeciwieństwem zawodnika, którym był dwanaście lat temu, kiedy zdobywał swój pierwszy brązowy krążek. Wtedy jeździł na granicy ryzyka, szalał na torze i robił takie widowisko, że czasami zamykaliśmy oczy, bo nie wiedzieliśmy czy on wyjdzie z tego w jednym kawałku. Dzisiaj jeździ znacznie spokojniej i dużo mniej ryzykuje, ale mimo tego nadal jest w stanie osiągać podobne wyniki. W przypadku Lindgrena jest na odwrót. Wydaje się, że teraz jest on znacznie bardziej zwariowany niż przed laty. Wielokrotnie idzie na całość i niczego nie kalkuluje. Na dodatek ma chłodną głowę i raczej się nie podpala. Widać, że obaj bardzo się zmienili i mają zupełnie inne podejście do żużla. Sam jestem ciekawy, która droga zaprowadzi w tym wypadku do sukcesu – zdradza ekspert.

„Każdy z nich może odzyskać dawną moc”

Za plecami Sajfutdinowa i Lindgrena w klasyfikacji generalnej znajdują się aktualnie Tai Woffinden i Maciej Janowski. Obaj mają już jednak tak dużą stratę, że trudno będzie im zaatakować strefę medalową, więc najpewniej będą musieli zadowolić się wyłącznie utrzymaniem w cyklu na kolejny sezon, które jest przewidziane dla czołowej szóstki. Rodzi się jedynie pytanie czy obaj mogą czuć się już bezpieczni, czy siódmy Leon Madsen może im jeszcze w jakiś sposób zagrozić. Do Brytyjczyka Duńczyk traci 14 oczek, a do Polaka 13. – Różnica jest spora, ale gdyby Madsen dwa razy dojechał do finału, a któremuś z jego rywali powinęłaby się noga, to wszystko jest możliwe. Taki scenariusz wydaje się jednak mało prawdopodobny. Tak naprawdę ta rywalizacja za bardzo mnie nie ekscytuje, ponieważ z doświadczenia wiem, że zawodnicy, którzy na koniec sezonu znajdą się tuż pod kreską z reguły dostają stałe dzikie karty i nie muszą przesadnie mocno martwić się, że wypadną z cyklu – mówi nasz rozmówca.

Analizując tegoroczną klasyfikację generalną cyklu Grand Prix można zauważyć, że wyraźnie poza czołówką znalazło się kilku utytułowanych zawodników, którzy do niedawna odgrywali tu znaczące role. Do tego grona bez wątpienia można zaliczyć Tai’a Woffindena, Leona Madsena czy Jasona Doyle’a. To spora niespodzianka, ponieważ przed sezonem każdy z nich był postrzegany jako kandydat do wysokich lokat, tymczasem na torze przeważnie nie mają zbyt dużej siły przebicia.

– Woffinden nie jest w tym roku tak błyskotliwy jak w swoich najlepszych latach. Jedzie dobrze, ale nie ma w sobie czegoś takiego, co by nas zachwycało. Jeżeli chodzi o Madsena, to wydawało się, że on znajduje się na krzywej wznoszącej, ale ostatnio zaliczył delikatny zjazd formy. Doyle na torze na pewno nie wygląda źle. Jest agresywny, dynamiczny i stara się szarpać, ale problem polega na tym, że pod względem punktowym niewiele z tego wynika. Szkoda, że w tym roku za bardzo im nie idzie, bo gdyby jechali na poziomie, do którego zdążyli nas przyzwyczaić, to mielibyśmy znacznie większy ścisk w klasyfikacji generalnej i jeszcze bardziej zaciętą walkę o poszczególne pozycje. Jestem jednak pewien, że każdy z nich wciąż może odzyskać dawną moc – ocenia Korościel.

„Nie powiedziałbym, że zmarnował swoją życiową szansę”

Wydaje się, że nieco więcej można było oczekiwać także od zeszłorocznego Mistrza Europy, Roberta Lamberta. Przed rozpoczęciem zmagań Brytyjczyk miał bardzo ambitne plany, ale poniekąd zderzył się ze ścianą. – Klasyczny przypadek młodego debiutanta, który miewa kapitalne wyścigi i turnieje, a jednocześnie często bywa zagubiony i sprawia wrażenie, jakby do końca nie wiedział o co tu chodzi. Jego jazda jest pełna wzlotów i upadków, więc przypomina sinusoidę. Ja jednak myślę, że on nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. W przypadku takiego młodziaka nigdy nie wiadomo, w którą stronę pójdzie jego kariera, ale ja chciałbym, żeby on dostał stałą dziką kartę na przyszły sezon. Brytyjczycy są nam potrzebni, a to jest przecież zdolny żużlowiec, który może wyciągnąć wiele wartościowych wniosków i znacząco się poprawić – przekonuje dziennikarz.

Jako największe rozczarowanie tego sezonu można postrzegać jednak Macieja Janowskiego. Przed startem Grand Prix „Magic” imponował formą w polskiej lidze i wydawał się murowanym kandydatem nie tylko do pierwszego w karierze medalu, ale też do Mistrzostwa Świata. Początek zmagań zresztą to potwierdził. W trzech pierwszych rundach Polak pokazał się ze znakomitej strony i był liderem cyklu. Wielu kibiców ostrzyło sobie zęby na polski pojedynek o złoto pomiędzy Janowskim i Zmarzlikiem. W rzeczywistości nic jednak z tego nie wyszło, bo w dalszej części rozgrywek wrocławianin zaczął notować znacznie gorsze występy i nie był w stanie odzyskać dawnej skuteczności.

– Myślę, że on po prostu nie wytrzymał napięcia, które w pewnym momencie zaczęło mu towarzyszyć. Po tym jego świetnym początku wszędzie mówiło się, że to jest ten sezon, w którym on będzie walczył o złoto. Być może tego było zdecydowanie za dużo i zniknął wcześniejszy luz, a pojawiło się przeświadczenie, że musi to zrobić tu i teraz. Potem zdarzyło się jedno potknięcie, drugie potknięcie i nagle chłopak całkowicie się pogubił. W jego poczynaniach było widać sporo błądzenia. Nie powiedziałbym jednak, że w tym roku zmarnował swoją życiową szansę, która nigdy więcej się nie powtórzy. Maciek nadal ma przed sobą wiele lat ścigania. Jeżeli będzie otaczał się mądrymi ludźmi i nie wmówi sobie, że nie jest zawodnikiem na mistrzostwo świata, to wciąż będzie w stanie atakować szczyt – analizuje komentator.

Od pozostałych zawodników raczej nie należało oczekiwać spektakularnych zdobyczy punktowych i to znajduje odzwierciedlenie w klasyfikacji generalnej.

„Trudno mi wyobrazić sobie, żeby sezon miał kończyć się gdzieś indziej”

Dwie finałowe rundy tegorocznego cyklu Grand Prix zbliżają się wielkimi krokami. Kibiców na pewno porządnie rozgrzeje walka o medale. Warto jednak pamiętać, że do Torunia przyjedzie też kilku zawodników, którzy nie będą mieli szansy, żeby znacząco poprawić swoją pozycję. Czy mimo tego znajdą w sobie wystarczająco dużo motywacji, żeby choć trochę namieszać i zapewnić dobre widowisko?

– Myślę, że nikt nie zamierza składać broni. Część zawodników będzie chciała pokazać się z jak najlepszej strony, żeby przekonać organizatorów do przyznania im stałej dzikiej karty. Niektórzy zrobią wszystko, żeby godnie pożegnać się z cyklem. Jestem pewien, że Oliver Berntzon i Krzysztof Kasprzak, którzy zdecydowanie odstawali przez cały sezon, stoczą pojedynek o uniknięcie ostatniego miejsca. My możemy się z tego śmiać, ale zawsze lepiej być przedostatnim niż ostatnim. Dla nich to będzie bardzo ważne. Jadący z dziką kartą Paweł Przedpełski też będzie chciał mieć coś do powiedzenia. Według mnie on może stanąć na podium, a może nawet wygrać któryś turniej. Jeżeli nadarzy się okazja, to każdy spróbuje poprzeszkadzać faworytom. Uważam, że nie będzie mowy o żadnym odpuszczaniu. Pełen stadion zawsze działa na wyobraźnię żużlowców i daje dodatkową porcję energii. Na pewno dostaniemy sporo atrakcji i nie będziemy się nudzić. Nie wierzę, że ktokolwiek przyjedzie tam, żeby tylko odhaczyć dwa turnieje i jak najszybciej wrócić do domu – prognozuje nasz rozmówca.

Toruń już dwunasty rok z rzędu będzie gościł cykl Grand Prix. Na Motoarenie po raz siódmy w historii zostanie wyłoniony żużlowy Mistrz Świata. – Tak bardzo przyzwyczaiłem się do zakończenia sezonu w Toruniu, że trudno mi wyobrazić sobie, żeby ten sezon miał kończyć się gdzieś indziej. Myślę, że tak ważna impreza i Toruń wzajemnie na siebie zasługują. Motoarena to piękny stadion. Podczas meczów ligowych czasami marudzimy, że na tym torze niewiele się dzieje, ale przy okazji Grand Prix przeważnie jest dużo lepiej. Żużlowcom zawsze chce się tu przyjeżdżać. Ludzie z Torunia wiedzą jak należy to robić i nie dają powodów do narzekań. Samo miasto jest niezwykle urokliwe. Finałowe turnieje w Toruniu można porównać do Planicy w skokach narciarskich. To jest już pewna tradycja, że tam wszystko się kończy i nikt nie zamierza z tym dyskutować – twierdzi dziennikarz.

– Nie ukrywam, że czuję podekscytowanie przed zawodami na Motoarenie. Bywałem tam już w różnych rolach, ale tym razem zabieram żonę i jedziemy jako kibice. Niebawem mamy rocznicę ślubu, więc to będzie idealna okazja, żeby to uczcić. Bilety kupiłem już dawno temu, żeby nie stresować się, że dla nas zabraknie. Cieszę się, że tym razem nie będę musiał nic robić. Chcę po prostu usiąść na trybunach i czerpać radość z oglądania żużla. Mam nadzieję, że zedrę gardło. Życzyłbym sobie, żeby kwestia złotego medalu rozstrzygała się w ostatnim biegu drugiego turnieju. Niech będzie tak, że tytuł zgarnie ten, kto wówczas dojedzie do mety na wyższej pozycji. To byłoby coś spektakularnego i niewiarygodnego. Myślę, że dla wielu kibiców to wymarzony scenariusz, który jest całkiem prawdopodobny – zakończył Michał Korościel.