Fot. Archiwum prywatne Justyny Żurowskiej-Cegielskiej
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Krzysztof Cegielski – postać instytucja polskiego speedway`a. Tym razem w rozmowie z popularnym Cegłą odeszliśmy od bieżących problemów drążących rodzimy żużel. To pogaducha o nim samym. O determinacji, niekonwencjonalnych rozwiązaniach, marzeniach i spektakularnych osiągnięciach na różnych polach. Przed wami Cegielski bez przyłbicy.

 

Krzysztof pamiętaj, że wszystko co od tej pory powiesz, może być użyte przeciwko Tobie

Dobrze. Już się odłączam od kroplówek (śmiech). Jestem świeżo po basenie, saunie, więc potrzebuję nawodnienia, żeby dużo wody lać w rozmowie (śmiech).

Wielu przed laty skazało Cię na wózek. Teraz jesteś gdzieś pomiędzy Tomkiem Gollobem, a Rafałem Wilkiem. Czego najbardziej potrzeba żeby stanąć na własnych nogach? Determinacja, konsekwencja? Są przecież chwile zwątpienia, dołka psychicznego, odechciewa się walczyć, przy niepewności efektów?

(Westchnienie). Długa historia. Nie stawiałbym siebie między Tomkiem a Rafałem. Mimo, że ani nie jestem mistrzem paraolimpijskim, ani nie doskwierają mi bóle spastyczne. Obu bardzo szanuję i podziwiam. Szczególnie Rafała Wilka, który znalazł pasję i odkrył nowe życie. Chyba nie skłamię, jeśli zaryzykuję twierdzenie, że teraz lepiej sobie radzi niż na żużlu. Ani ja, ani nikt inny spośród żużlowców nie ma szans na medal olimpijski, a Rafał świetnie wykorzystał co los mu przyniósł. To niezmiernie pozytywny facet. Zaraża optymizmem otoczenie. Pokazuje pełnosprawnym, że ich problemy tak w istocie są zupełnie błahe, bo skoro On może, to inni tym bardziej. Podobnie jak Rafał mógłbym powiedzieć, że mam dwie daty urodzin. Od mojego wypadku minęło niemal 18 lat. Mógłbym opowiadać, że był to jakiś straszny, trudny, dramatyczny okres. To nie tak. W czasie kariery budziłem się i nie wiedziałem czy jestem w Warszawie, Londynie, czy Aveście. Tempo miałem zawrotne. Teraz to wszystko się uspokoiło, ma swój czas i swoje miejsce. Żyję znacznie spokojniej. A to, że stanąłem na nogi? Zawsze był to cel. Wciąż jest, bo nadal korzystam z wózka. Prawdę mówiąc, posadziła mnie na niego z powrotem malutka córka, bo za nią nadążyć inaczej się nie da. Na własnych nogach nie miałbym szans, a tak zawsze i wszędzie zdążę zareagować.

Nie przekonasz mnie jednak, że aby wstać z wózka nie musiałeś wykonać ogromnej pracy?

Praca była i jest praktycznie od samego początku. Całe szczęście w nieszczęściu, że karambol przytrafił się w Szwecji. To był 2003 rok. Nawet współcześnie poziom naszej służby zdrowia, mimo że znacznie wyższy, nijak nie ma się do Szwecji. Już wtedy, kilka dni po kontuzji miałem zajęcia rehabilitacyjne. Dzisiaj u nas także można się skutecznie rehabilitować, ale to, co wówczas spotkało mnie w kraju Trzech Koron, to był najwyższy poziom światowy, niedostępny u nas. Pomijając warunki szpitalne, ukierunkowali moją dalszą rehabilitację już w kraju. W tym całym nieszczęściu miałem tam prawdziwy luksus. W Polsce znalazłem odpowiednie miejsce do kontynuacji w Krakowie i właściwie to trwa do dzisiaj. Teraz pływam lepiej niż przed wypadkiem, bo zawsze miałem problem z zaliczeniami na AWF (śmiech). Jak wspomniałem żartem na wstępie, jestem po basenie, saunie. Nadal walczę. Cały czas jestem w formie. To coś jak ciągły trening. Nie ma miejsca na odpuszczenie, słabszy dzień. A za Tomka trzymam kciuki. Jesteśmy w stałym kontakcie. Mam nadzieję, wierzę gorąco, że niebawem wróci do „normalnego” życia. Bez ciągłego, doskwierającego bólu. Może wówczas, podobnie jak Rafał Wilk, odkryje nową pasję, która Go zaabsorbuje i przyniesie dużo radości, pozwalając oderwać myśli od dolegliwości, zabiegów, kolejnych operacji i wózka.

fot. Kamil Woldański

Nadal pozostajesz przy sporcie. Żona zawodowa koszykarka, a Ty menadżer Janusza Kołodzieja i szef Stowarzyszenia Metanol. Ciągnie, nomen omen, wilka do lasu?

Oj tak. Właściwie parę miesięcy po wypadku już mnie nosiło, byłem gotowy żeby coś pożytecznego zdziałać. Na początek było zaproszenie ze stacji Canal+. To zresztą ciągnie się do dzisiaj. Z Januszem także od bardzo dawna nie możemy się od siebie „odczepić”. A z koszykówką? Gramy na zakładkę. Często Janusz w niedzielę kończył sezon, a żona tego samego dnia zaczynała. Zatem cały rok na obrotach. Przy żonie dużo nerwów, adrenaliny. I dobrze. Bardzo dużo także pozytywnych wibracji. Wydaje mi się, że jestem uzależniony od sportu. Kiedy startuje przyjaciel – Janusz, to zawsze te emocje są większe. Obok sportu Giełda Papierów Wartościowych. Tam też nie brakuje adrenaliny. Dbam o poziom stresu (śmiech). Nie ma miejsca na nudę. Drżysz o zdrowie i wyniki najbliższych. Wbrew pozorom żeńska koszykówka, od momentu przybycia ciemnoskórych zawodniczek zza Oceanu, także stała się agresywna. Boję się o żonę, która gra pod koszem, więc jest narażona na więcej fizycznych starć. No i człowiek się denerwuje, bo oprócz tego, że się rzuca, to trzeba trafiać, a nie zawsze chce wpadać. Naturalnie nasze dziewczyny, też potrafią potraktować z łokcia, ale szkoła amerykańska jest znacznie twardsza. Żona nawet się śmieje, że stałem się ekspertem od koszykówki i po meczu ma z kim porozmawiać. Coś jest na rzeczy. Kiedyś widziałem tylko czy wpadło. Teraz potrafię dojrzeć i ocenić różne rozwiązania taktyczne. Wciągnąłem się. Niedawno niestety Wisła Kraków koszykarska dostała rykoszetem od tej piłkarskiej, więc niewykluczone, że małżonka zakończy karierę.

Janusz wspominał, że jest czystym amatorem na żużlu, bo jedzie dobrze tylko tam, gdzie tor mu odpowiada. Na tych angielskich agrafkach miał i ma problemy i czasem obserwował, że aż Cię nosiło po parkingu, kiedy nie potrafił wcielić na torze Twoich uwag. Najchętniej podobno sam byś wtedy wsiadł na motocykl i pokazał o co chodzi?

Janusz jest zbyt skromny oczywiście. Obiektywnie – daleko mi do Jego osiągnięć. Koldi od lat utrzymuje się na wyśmienitym poziomie sportowym i sam często zastanawiam się jak to robi. Jego medalami można by obdzielić kilku zawodników i pewnie jeszcze trochę by zostało. Co do krótkich torów, to rzeczywiście pochodzimy z dwóch światów. Janusz ma na nich swoje kłopoty, ja zaś nie potrafiłem ścigać się na długich lotniskach, a te agrafki nie stanowiły większej tajemnicy. Może czasami było mi rzeczywiście ciężko zrozumieć te problemy, ale przestałem się zastanawiać, dziwić, przyjąłem, że tak musi zostać i nikt nie jest w stanie akurat tej przypadłości Janusza okiełznać. Nie ma sensu roztrząsać na tym etapie kariery. Janusz nie ma już 18-tu lat, żeby dokonywać rewolucji, przewracać wszystko do góry nogami i od początku próbować na nowo uczyć Go jeździć.

Kiedy raczkowałeś na żużlu hierarchia w Polsce była jasna. Gollob – przerwa, Cegielski – przerwa i pozostali. Czego zabrakło, że tak do końca nie udało się dogonić Tomka i wprowadzić rodzimego speedway`a na salony?

Najprościej byłoby się wykpić kontuzją, ale to nie tak. Z tymi następcami Golloba, to też chyba trochę nadużywano. Co ktoś „wyskoczył” w lidze, czy turnieju, już kreowano go następcą. Tych następców było wielu i żaden nie dogonił wyczynów Tomka. Ja też przez pewien czas byłem określany tym mianem. Były owszem dobre momenty, bywały bardzo dobre. Świetnie czułem się w Anglii. Wszystko zmierzało w dobrym kierunku. Osobiście nie lubię tych porównań do Tomka. Nawet Bartek Zmarzlik, który już teoretycznie osiągnął więcej, zdobywając dwa tytuły IMŚ, musi jeszcze trochę pojeździć, żeby dorównać charyzmie Golloba. To nie takie proste, szczególnie wtedy, gdy dopiero wyważaliśmy drzwi do światowego żużla. Z perspektywy oceniam, że kiedy kończyłem byłem jeszcze głęboko w ciemności. Wejście piętro wyżej wymagało sporych zmian. Nie tylko sprzętowych. Organizacyjnych, logistycznych i nie tylko. Klasyczne myślenie kategoriami: dzisiejszy rozum i tamte lata. Nie cofniemy. Zastanawiam się tylko czasem, jak daleko zdołałbym dojść, wprowadzając te zmiany, o których wtedy nie miałem większej wiedzy. Tylko takie rozważania tez mijają się z celem. Fajnie powspominać to co było dobre. DMŚ, Grand Prix, ligi angielska, szwedzka, polska. Tego nie zapomnę, nikt mi tego nie odbierze. A, że mogło być lepiej? Zawsze może i zawsze pozostaje pewien niedosyt. Czego by się nie osiągnęło.

Krzysztof Cegielski

Pod jednym względem wszakże możesz równać się z klanem Gollobów. O nich zawsze było głośno. Nie tylko w związku z dokonaniami na torze. Tobie również przydarzyło się startować z licencją… angielską?

To prawda. W Gdańsku podpisałem czteroletni kontrakt. Już w drugim roku startów, pan prezydent klubu – Henryk Majewski, były minister spraw wewnętrznych, zaczął mieć kłopoty z wypłacalnością. Z czasem coraz mniej interesował się Wybrzeżem. Kontakt z nim był bardzo utrudniony. Postanowiłem więc zerwać tę umowę z winy klubu. Chciałem trafić na listę transferową. Był taki pomysł swego czasu, że zawodnicy chcąc zmienić barwy musieli trafić na tę listę, a kwoty przy nazwiskach były… dosyć zaskakujące, żeby to dyplomatycznie określić. Nie było organu nadzorującego, nie istniała komisja licencyjna, to wszystko było dopiero w powijakach. Pan prezydent Majewski „zapomniał” mnie na tej liście umieścić, więc zgromadziłem niezbędne dokumenty i zwróciłem się do PZM z prośbą o interwencję. Po wielu miesiącach Trybunał PZM przyznał mi rację, ale ponieważ związek w tamtym momencie się na mnie wypiął i nie podjął interwencji, musiałem działać. Czas był kluczowy. Uznałem, że skoro są obawy i nie ma wsparcia, muszę sam sobie pomóc. Poparł mnie wtedy dyrektor Grand Prix Ole Olsen, poparła FIM i federacja brytyjska. Oni nie rozumieli jak to możliwe, że zawodnik „musi” startować, a klub nie musi płacić. W Grand Prix występowałem z licencją brytyjską, ale pod polską flagą naturalnie. Taka to była historia. I jak nie lubiłem tych związkowych historii, tak wtedy chyba zakiełkował pomysł z późniejszym Metanolem. Związkiem zawodowym żużlowców, tak by w rozmowach zawodników traktowano po partnersku.

Z perspektywy prezesa. Zmieniło się coś w PZM w podejściu do zawodników, postrzeganiu swojej roli, wykonywaniu obowiązków?

Poprawiło się zdecydowanie na każdym polu i w każdej dziedzinie, co nie oznacza, że już jest idealnie. Wtedy nikt nawet nie raczył z nami rozmawiać. Nie było z kim. Obecnie zarówno Piotr Szymański z GKSŻ, jak też Wojciech Stępniewski z Ekstraligi spotykają się, wysłuchują racji, konsultują. Inna jakość. A, że nie wszystko i nie zawsze znajduje zrozumienie i poklask, to już inna historia. Tak to musi działać. Zdarzają się spory, drobne wojenki, ale generalnie jakości relacji trudno cokolwiek zarzucić. Cały czas próbujemy forsować swoje racje. Choćby próba zawłaszczenia powierzchni reklamowych na strojach i motocyklach zawodników. To ich dochód. Po tarciach i dyskusjach wypracowaliśmy kompromis. Nie wszyscy byli i są zadowoleni, ale jakiś konsensus jest. Przede wszystkim udało się odwrócić tendencję do zabierania zawodnikom wszystkiego, co jeszcze im zostało. Najważniejsze, że spotykamy się regularnie i rozmawiamy.

Wśród samych zawodników także trudno o jednomyślność?

Zgadza się. Jest kilku takich, co zaufają i pójdą nawet w ciemno, w pierwszym szeregu, nie bojąc się podpisać dokumentów, wystąpić przed kamerą kiedy trzeba. Ale życie nauczyło, że na jedność środowiska nie ma co liczyć. Zawsze są i będą niezadowoleni. Robię to, co uważam za słuszne i w danym momencie możliwe do osiągnięcia. Czekać na aklamację mija się z celem. Nigdy do niej nie dojdzie. W ten sposób niczego byśmy nie osiągnęli. A zawodnicy? Kiedy mają problem, wiedzą gdzie jestem i przypominają sobie numer telefonu. Wedle zasady: dla siebie pierwszy, od siebie ostatni. Żużel jest małym, hermetycznym środowiskiem. Relacje wewnątrz też bywają różne. Myślę, że na ten moment stosunki z zawodnikami mamy na tyle uregulowane, że możemy śmiało występować w imieniu całego grona, a do rozłamu, czy buntu nie dojdzie, choć nie wszyscy są zadowoleni i nie każdy chce współpracować. Często wstaję o 4.00 rano, pędzę na spotkanie do Poznania, czy Warszawy, a po drodze oglądam w mediach społecznościowych fotki zawodników z wakacji na Dominikanie. Wtedy zastanawiam się, po co ja to robię? Nawet jednak, jeśli tego nie doceniają, a nie doceniają – warto. Może też powinienem wrzucać na facebooka „dramatyczne” fotki, że oto jadę zmęczony na spotkanie z przewodniczącym Szymańskim, ale to nie leży w mojej naturze i niczego by nie zmieniło.

Tak po prawdzie, to z tych wypowiedzi jawi się nieciekawa recenzja środowiska?

Jak to wygląda, to chyba każdy, poniekąd, zdaje sobie sprawę. Sporo było jednak momentów pozytywnych, które wymagały motywacji i konsekwencji, a efekt przynosił satysfakcję. Jest też grono zawodników, którzy mogliby w ogóle nie angażować się dla dobra ogółu, na czele z Bartkiem Zmarzlikiem, a kiedy tylko trzeba pomóc, postawić się, zawalczyć o sprawę pożyteczną i ważną – są, współpracują i nie mają najmniejszych oporów. To buduje. Sami są pochłonięci własnym życiem, czasem miewają swoje kłopoty, na czele z karierą, ale też mediami, czy sponsoringiem i mimo to znajdują czas, by zadbać o interesy, tak naprawdę całego środowiska. Cieszę się, że na Bartka zawsze można liczyć, bo jego głos obecnie waży.

Zdarzają się sytuacje z pozoru ewidentne i oczywiste, ale nietypowe, trudne, choćby wówczas, kiedy stroną jest POLADA – jak wtedy reagujesz?

Przede wszystkim apeluję, żeby z góry nie linczować zawodników. Zawsze coś z czegoś wynika. Dopóki nie znasz wszystkich okoliczności, łatwo możesz po prostu wyrządzić człowiekowi krzywdę. Uprawianie żużla, samo w sobie, nie jest zadaniem prostym. Stres, ciśnienie, adrenalina, ryzyko. Zazwyczaj staram się podchodzić do chłopaków życzliwie i tę metodę polecam wszystkim zainteresowanym. Ja wiem. Zaraz pojawią się głosy, że to przecież zawodowcy, że dobrze na tym zarabiają. Zgoda. Tylko to wciąż młodzi często ludzie, rzuceni na głęboką wodę. Bywa, że zwyczajnie brakuje mądrości życiowej. Ktoś powie: To trzeba było wybrać inne zajęcie. I to również jakaś część prawdy. Oni wybrali jednak żużel. Nie dla pieniędzy, bo o tych nikt nie myśli w początkowym etapie kariery. Wybrali tę przygodę z miłości do dyscypliny. Tylko wymagamy od nich na każdym kroku wyników, koncentracji, doskonałości. Kiedy nie idzie zrazu narażeni są na publiczną krytykę, żeby nie rzec krytykanctwo. Nie każdy reaguje spokojnie i w sposób oczekiwany, wyważony. Ci mniej okrzesani wcale nie muszą być „gorsi”. Oni zwyczajnie ripostowali zbyt emocjonalnie, często w poczuciu krzywdy, czy niesprawiedliwości jaka ich spotkała w ich własnym mniemaniu. Ten wkraczający wielkimi susami profesjonalizm, komercja, one chyba nieco przerastają nas wszystkich. Ogromne oczekiwania z jednej i błądzenie, nauka na własnych potknięciach, kiedy dochodzi do sytuacji wieloznacznych z drugiej strony.

Jeszcze 25 lat temu zawodnik z piwkiem na ławce po meczu i fajką w zębach nie był niczym szczególnym, a tym bardziej nagannym?

Dokładnie. Odbiór żużla mocno się zmienił i nadal zmienia. Raptem ćwierć wieku temu, przed biegiem niektórzy jeszcze podnosili kask, żeby puścić dymek. Teraz nie do pomyślenia. Mimo wszystko jednak, chyba nie tęsknimy za tamtymi historiami. Obecnie zawodnik bez przerwy musi być skoncentrowany, pilnować nie tylko wyników sportowych, ale też całej otoczki PR-owej. Jest osobą publiczną, zauważaną i ocenianą na każdym etapie. Niby nie jest to jakoś szczególnie skomplikowane, ale bywa, że w przypływie adrenaliny, emocji, nie zapanuje nad sobą, coś „chlapnie”, coś zrobi i już na bazie tego jednego gestu, czy zachowania naraża się na publiczny lincz. A doping? Obostrzenia istnieją, bardzo rygorystyczne. Tylko chętnie zapytałbym kogoś kompetentnego. Tylko zapytał. Jakie znaczenie może on mieć w sportach motorowych, czy konkretnie w żużlu? Nie pochwalam naturalnie dopingu, nie nawołuję do stosowania zabronionych metod, tylko mimo wszystko mam wątpliwości, co do potencjalnego pożytku ze stosowania niektórych niedozwolonych środków akurat w żużlu. Z mojej wiedzy wynika, że np. koszykarze NBA mają znacznie krótszą listę zakazanych medykamentów i metod. To jak to działa? Jednych ścigamy o źdźbło, a inni mają dużo większą swobodę. Nie powinno tak być. Przysłowiowa bułka z makiem już może pozbawić cię możliwości zarabiania, a efekt jej działania jest praktycznie żaden.

Łatwo i chętnie przychodzi nam pastwić się nad herosem z piedestału, tylko mało kogo stać na refleksję ile trzeba było poświęcić, by się na ten piedestał wdrapać?

Na pewno, choć trudno zbić argument, że należy przestrzegać zasad i tu nie ma odstępstw czy dyskusji. Myślę jednak, że w ostatnim głośnym przypadku Maksa Drabika, trudno nie odnieść wrażenia, że ta sprawa nijak się nie ma do tych chociażby, którzy brali twardy doping, świadomie i w celu poprawy rezultatów. A kara? Podobna – niestety. Według mnie różnica jest zasadnicza.

Twoim prywatnym zdaniem zatem, w żużlu doping jest w stanie poprawić wyniki?

Nie wiem tego tak do końca. Bardziej bazuję na intuicji. Bywa, że zjesz coś z zawartością jakiegoś zakazanego „śmiecia”, wpadnie kontrola i już po tobie. Nikt nie pyta o szczegóły, a kara jest nieunikniona. Dostęp do precyzyjnej informacji to pierwsza i zasadnicza kwestia. Nie każdy może pozwolić sobie na prywatnego dietetyka-specjalistę. Kiedy startowałem w Anglii jadałem u Chińczyka, a ten przygotowywał dla mnie różnego rodzaju sałatki i zioła. Nawet Gary Havelock podśmiewywał się wtedy odrobinę, a potem okazało się, że sam zażywał zioła, tylko pod inną postacią (śmiech). Czy byłem przez te sałatki na dopingu? Nie mam pojęcia. Wtedy nikt nie miał świadomości i nie przejmował się takim rodzajem zagrożenia. Współczesne czasy stawiają inne, dużo wyższe wymagania, pod tym względem również. Czy to jakoś może wpłynąć, zmienić, poprawić rezultaty? Zapewne tak. Mówimy naturalnie o wybranych sposobach twardego dopingu. Tylko lista metod i specyfików, moim zdaniem, powinna być dostosowana do specyfiki konkretnej dyscypliny. Wyciszenie, koncentracja, waga, refleks, szybkość reakcji – tu jest na pewno pole do nielegalnego wspomagania. Dzisiaj sprzęt podobny, tory równe, gładkie, więc decydują niuanse. Ułamki sekund na starcie. Siła i kondycja w polu. Ogólnie zatem uważam, że warto i należy kontrolować pod tym względem żużlowców, acz bez polowania na czarownice, po dostosowaniu listy do wymogów dyscypliny. Jak w NBA. Myślę jednak, że akurat w żużlu największe znaczenie ma doping sprzętowy i tu musimy być bezwzględnie bardzo wyczuleni. Cieszę się, bo każdy zaczyna to rozumieć i możemy liczyć na współpracę z PZMot, który organizuje podczas zgrupowań kadry, spotkania z przedstawicielem POLADY. Sam także podrzucam czasem zawodnikom wyszukiwarki internetowe niedozwolonych środków, bo takie istnieją. Można więc w miarę na bieżąco sprawdzić, czy w potrawie nie czai się nieszczęście, albo czy tego bądź innego środka farmakologicznego mogę bezpiecznie użyć. Trzeba tylko regularnie korzystać z tych dobrodziejstw.

Mimo całego zgiełku wokół, Bartek obroni tytuł? I powiedz koniecznie, że tak… .

(Śmiech) No myślę, że tak. Nie zawsze dzieje się jednak w sposób, jaki byśmy sobie tego życzyli. Dla mnie na tę chwilę jest 99 procentowym faworytem. Ciężko będzie komukolwiek „ugryźć” Bartka w najbliższych latach. Niech mu tylko zdrowie służy, a będziemy cieszyli się z niejednego jeszcze mistrzostwa. Teraz, bez pierwotnego ciśnienia, teoretycznie powinno być lżej, ale to żużel – z założenia dyscyplina nieprzewidywalna. Prawdziwe mistrzostwo, to utrzymanie się na szczycie. Tego dokonywali jedynie najwięksi. Wdrapać się jest stanowczo łatwiej.

Dziękuję za rozmowę i już wpraszam się na kolejne.

Również dziękuję i pozdrawiam serdecznie kibiców.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI