Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

30-letni Jakub Jamróg jest wychowankiem tarnowskiej Unii. Na żużlu zaczął się ścigać w 2009 roku. Oprócz macierzystej Unii ligowe punkty zdobywał dla Orła Łódź, WTS-u Wrocław i Motoru Lublin. Obecnie jest jednym z liderów gdańskiego Zdunek Wybrzeże. Zapraszamy na pierwszą część rozmowy z zawodnikiem, w której poruszyliśmy tematy dotyczące dzieciństwa, zamiłowania do czarnego sportu oraz działań w ochotniczej straży pożarnej.

 

Dzieci marzą, wyobrażają sobie co będą robić w przyszłości. Jeden chce zostać policjantem, inny strażakiem, a jeszcze innym słynnym sportowcem… O czym myślał młody Kuba Jamróg? Marzyłeś o przygodzie ze strażą pożarną, czy raczej myślałeś o karierze żużlowca?

Żużel w moim życiu pojawił się późno. Jak każdy młody chłopak biegałem za futbolówką i pierwsze marzenia raczej biegły w kierunku piłki nożnej. Zapisałem się do szkółki piłkarskiej. Grałem w trampkarzach młodszych w klubie Olimpia Wojnicz. Spędziłem w klubie dwa lata. Z drużyną trenowaliśmy, graliśmy w rozgrywkach, jeździliśmy na mecze. Ze strażą pożarną mam związek od dwunastego roku życia. Jako młody chłopak oczywiście nie mogłem brać udziału w akcjach ratowniczo-gaśniczych, bo do tego trzeba być pełnoletnim. Rodzice zabierali mnie jednak na zawody sportowo-pożarnicze, w których chętnie brałem udział. Gdy pojawił się w moim życiu żużel pożarnictwo było wentylem bezpieczeństwa. Zakładałem, że – gdyby nie wyszło mi w sporcie – to zostanę zawodowym strażakiem. Cieszę się jednak, że mogę robić to co chciałem najbardziej.

Pożarnictwo to rodzinna tradycja…

Tak, to prawda, nasza rodzina zawsze aktywnie działała w straży: najpierw śp. dziadek, potem tata. To wyszło naturalnie. Rodzinne korzenie to jedno. W mojej miejscowości wszystko kręci się wokół remizy. Cała wieś jest zaangażowana w jej działalność, dlatego i ja nie mogłem przejść obok tego obojętnie.

Trudno być strażakiem? 

Ochotnikiem – nie. To nie wymaga jakiś specjalnych nakładów. Większość zdarzeń jest w miarę spokojnych, łagodnych. Trzeba mieć jednak mocną psychikę, bo czasami dochodzi do ludzkich dramatów. Najtrudniej jest brać udział w akcji, w której są ofiary śmiertelne. Z tym nie da się oswoić. Dla zawodowych strażaków to niestety codzienność. Jako ochotnicy – z racji ilości obsługiwanych zdarzeń – mamy z tym do czynienia zdecydowanie rzadziej. Ale niestety nam też się zdarzają i takie sytuacje. Mieszkamy obok dawnej drogi wojewódzkiej „94” Kraków – Tarnów i przed wybudowaniem autostrady często dochodziło na niej do groźnych wypadków. Teraz droga jest mniej uczęszczana, to i wypadków jest mniej. Do tego pandemia znacznie ograniczyła przemieszczanie się ludzi. Dzięki temu wypadków jest zdecydowanie mniej. Każdego roku moja jednostka uczestniczy w jakiś 30-40 zdarzeniach. Większość to wypadki drogowe. Średnio biorę udział w dziesięciu akcjach rocznie.

Należysz do ochotniczej straży pożarnej. Jak to wszystko wygląda? 

Moja jednostka jest zrzeszona w Krajowym Systemie Ratowniczo-Gaśniczym. Choć jest ochotniczą jednostką, to jest dobrze wyposażona, bo musi realizować określone zadania. Częściej niż inne placówki uczestniczymy w akcjach. Z mojej miejscowości do jednostki Państwowej Straży Pożarnej w Tarnowie jest około 15 kilometrów. Najczęściej to my pierwsi docieramy na miejsce zdarzenia, a koledzy z Tarnowa dojeżdżają kilka-kilkanaście minut później. W takich sytuacjach każda minuta jest cenna. Ratujemy w końcu ludzie życie. Musimy być dobrze wyszkoleni. Większość szkoleń przeszedłem jeszcze jako junior Unii Tarnów, ale ciągle się dokształcam, uczestniczę w kursach. W jednostce są trzy samochody: dwa wozy bojowe: ciężki i średni oraz samochód do transportu ludzi. W samochodzie jest miejsce dla sześciu strażaków. Jedzie kierowca, jest dowódca, który siada obok kierowcy, do tego dochodzą dwa zastępy po dwie osoby. Najczęściej wykorzystujemy jeden z wozów bojowych. Jadąc do zdarzenia wiemy, mniej więcej co nas czeka i dowódca dzieli obowiązki. Jedni zajmują się np. sprzętem gaśniczym czy opieką medyczną, ja najczęściej – z racji uprawnień – mam pod opieką sprzęt hydrauliczny do cięcia blach, ktoś inny zabezpiecza teren. Na miejscu akcji każdy wie dokładnie co ma robić.

Jako zawodnik sporo podróżujesz. Czy musisz zgłaszać takie wyjazdy?

Nie, nie zgłaszam moich aktywności. Mamy pagery, telefony, jest syrena. Oczywiście muszę być blisko domu, by wziąć udział w akcji. Czas odgrywa kluczową rolę. Po alarmie mamy 2-3 minuty na przybycie do remizy. Nie muszę nawet jechać do Tarnowa, by wykluczyć swój udział. Wystarczy, że pojadę do sklepu trzy kilometry od domu i już nie mam szans zdążyć z powrotem. Nikt nie będzie przecież czekał na mój przyjazd. Nie ma na to czasu. Gdy pojawia się alarm – wszyscy, którzy są na miejscu reagują. Każdy kto może łapie za kluczyki od auta, wsiada na rower czy biegnie do jednostki. Nie raz zdarzyło się, że pojawiałem się w remizie, a już była pełna obsada i nie jechałem na akcje. Owszem, czasem wóz jedzie w niepełnej obsadzie. To normalne. Tak to działa.

Po meczu Wybrzeża w Tarnowie brałeś udział w akcji gaśniczej. Trzeba pamiętać, że chwilę wcześniej uczestniczyłeś w groźnym karambolu na torze. Często zdarzają się takie sytuacje?

Nie, pierwszy raz po zawodach uczestniczyłem w takiej akcji. Alarm zastał mnie, gdy byłem już w domu. Musiałem zareagować.

Nie miałbyś dylematu gdzie jechać: na zawody czy do akcji?

Nie, na stadion zawsze ruszam wcześniej, ze sporym zapasem. Gdy jest alarm, a ja jestem na miejscu – zgłaszam się. Na miejscu, w remizie dowiadujemy się informacji o czekającej nas akcji. Wiadomo, ilu jest ludzi i czy jestem potrzebny. Wszyscy jesteśmy podobnie wyszkoleni, więc nie ma znaczenia kto jedzie. Gdyby okazało się, że muszę jechać – pojechałbym bez zastanowienia. Raczej nie miałbym problemu, by po akcji zdążyć na stadion. Miałem tak raz czy dwa razy, gdy mój wyjazd na trening czy zawody nieznacznie się opóźnił.

Przyznam szczerze, że trochę trudno mi sobie wyobrazić ciebie jako strażaka. Masz raczej filigranową sylwetkę. Strażak Jakub Jamróg daje radę? Ciężki strój strażaka, wąż strażacki pod ogromnym ciśnieniem…

Oczywiście, daje radę. Samochód ma ogromną pompę, które pozwalają na nadanie wodzie ogromnego ciśnienia, ale tak naprawdę nie w tym rzecz. Na festynach puszcza się wodę silnym strumieniem w celach pokazowych, wtedy można nawet „latać” z takim wężem. W każdej akcji trzeba dobrze ułożyć wąż, a potem precyzyjnie podawać wodę. Zbyt silny strumień może uszkodzić budynki. Gdyby „poskręcać” wąż, to nawet Mariusz Pudzianowski nie dałby rady. Moc jest potrzebna, gdy podaje się wodę na dużą odległość. Jest wiele innych czynności, które mogą sprawiać trudności. Posiadam uprawnienia techniczne i często używam nożyc hydraulicznych. Ważą ponad 10 kilogramów. Cięcie na wysokości pasa nie jest zbyt trudne, ale czasem trzeba rozciąć dach w aucie. Wtedy nie tylko waga urządzenia, ale pozycja i wysokość stanowią dodatkowe utrudnienie. Używanie aparatu tlenowego… Są rzeczy, które sprawiają mi trudność, ale nikt nie może powiedzieć, że sobie nie radzę. Wiadomo, lepiej być „miśkiem”, ale mam kolegów, którzy są podobnej postury co ja i również dają radę. W straży pożarnej działają nawet kobiety i też nie mają lekko.

Wiesław Jaguś, który zakończył karierę w 2010 uważany był za najniższego żużlowca. Mierzył 158 cm. A ty ile masz wzrostu? Mierzyłeś się z kolegami? 

Mam 165-166 cm. Przyzwyczaiłem się, że większość zawodników jest ode mnie wyższa. Nawet jak byłem juniorem w Unii, pojawiali się młodsi, a ja na większość musiałem zerkać do góry… Na pewno podobnego wzrostu są Rohan Tungate i Kenneth Bjerre. Czy jest ktoś niższy? Nie zastanawiałem się nad tym…

Niski wzrost pomaga?

Marian Wardzała, mój pierwszy trener powiedział, że mam idealną posturę do uprawniania sportu żużlowego. Nie muszę specjalnie dbać o dietę. Nawet gdybym się obżerał, byłbym jednym z lżejszych zawodników. Niski wzrost nie we wszystkim pomaga. Trudniej jest balansować na motocyklu, gdzie przenosi się środek ciężkości. Problematyczny jest też start. Tam – przynajmniej mi – jest trudniej.

Przygotowanie sprzętu wymaga specjalnych ustawień?

Nie, startuję na standardowej ramie, tak jak zdecydowana większość. To raczej wyżsi zawodnicy podnoszą kierownicę, hak czy siedzenie. Są ramy mniejsze, w rozmiarze „S”. Kiedyś próbowałem, ale nie podpasowała mi. Nie muszę kombinować.

Od zawsze mówi się, że wysocy zawodnicy są bardziej narażeni na urazy kręgosłupa. Ty – mimo niewielkiego wzrostu – miałeś taki uraz na początku kariery…

Tak, ale mój uraz był efektem mocnego uderzenia plecami w bandę. Wzrost w takiej sytuacji nie miał żadnego znaczenia. Na szczęście w moim przypadku od razu było wiadomo, że nie ma żadnych powikłań neurologicznych i mogłem pozostać w tym sporcie. Co do zasady – zgadzam się. Wyżsi zawodnicy mają dłuższe ręce, nogi… Częściej wypadają im barki, obojczyki. Niższym zawodnikom łatwiej zwinąć się w „kulkę”, zamortyzować upadek. Wystarczy przypomnieć sobie moją kolizję z Niels-Kristianem Iversenem. Mój upadek wyglądał „gorzej”, znacznie dłużej się kulałem po torze, ale dla mnie skończyło się potłuczeniami. Duńczyk miał większy problem.

Jak wspominałeś przygodę ze sportem zaczynałeś od piłki. A skąd u ciebie wzięło się zainteresowanie żużlem? Nie mieszkasz w Tarnowie i nie słyszałeś warkotu motocykli…

No właśnie słyszałem. Stadion w Mościcach jest oddalony zaledwie dziewięć kilometrów od mojego domu, dlatego warkot motocykli, które miały wówczas nieprzelotowe tłumiki docierał do nas. Nie mieszkałem w mieście, ale tuż obok. O żużlu dużo się mówiło. W 2004 roku w Tarnowie był wielki boom na żużel, tak jak obecnie jest w Lublinie czy Krośnie. Klub przeszedł niesamowitą metamorfozę. W drużynie pojawili się Tomasz i Jacek Gollobowie, był Tony Rickardsson, świetnie jechał Janusz Kołodziej. Nie dało się nie słyszeć, nie dało się nie być na zawodach… Drużyna szła na mistrza. Stadion na każdych zawodach był wypełniony do ostatniego miejsca. Na stadionie bywałem wcześniej, ale właśnie w 2004 roku, jak tylko wyjechali na próbę toru, pokonali pierwsze okrążenia… Wtedy pomyślałem, że to jest to co chciałbym w życiu robić. Zakochałem się. To była miłość od pierwszego wejrzenia…

Wspomniani przez Ciebie Tomasz Gollob i Tony Rickardsson to są Twoi idole?

Tak, podziwiałem ich kunszt. Jak zacząłem jeździć podglądałem też trochę Janusza Kołodzieja. A dziś? Mam szacunek dla wszystkich, czasem podpatruję rywali, ale skupiam się na sobie, na tym co dla mnie jest najlepsze.

Nie byłeś nigdy gwiazdą, liderem. Dopiero teraz w Gdańsku zaczęto cię traktować trochę inaczej. Wcześniej byłeś raczej drugoplanową postacią, choć nigdy nie można było nazwać cię outsiderem. Walczyłeś o punkty, jak przysłowiowy strażak nie dopuszczałeś do powstania pożaru… Było ci trudniej, bo nie byłeś pierwszą osobą, która negocjowała swój kontrakt…

Fakt, zdarzało mi się osiągać dobre wyniki. W Tarnowie czy w Orle Łódź. Nie byłem liderem, ale taką mam taktykę. Działam na zasadzie małych kroczków. Powoli, ale sukcesywnie do przodu. Bez szaleństw, raczej z rozwagą stawiam kolejne kroki. Dzięki temu w miarę stabilnie buduję swoją pozycję. Muszę jednak przyznać, że nigdy nie czułem się lekceważony czy niedoceniany. Nie spotkałem się z sytuacją, że klub miał perełkę, która była hołubiona, a reszta pomijana. Ja po prostu robię swoje. Pamiętam, jak Wiktor Kułakow siedział na ławie w Tarnowie, a ja jechałem. Teraz w Gdańsku to Wiktor był liderem. Gratuluję mu, że zrobił tak duże postępy. Nie muszę być za wszelką cenę najlepszy, nie mam przerośniętych ambicji. Owszem chciałbym być lepszy, ale mogę być drugi – trzeci w drużynie. Jeśli będzie fajny wynik, a ja osiągnę swój cel – to mi w zupełności wystarczy. W parkingu nie skupiam się na sobie. Czasem latam po parkingu, wrzeszczę jak kibic, dopinguję moich kolegów. Żyję tym, co dzieje się w zespole.

Rzadko zmieniasz barwy klubowe…

Ostatnio bym powiedział, że wręcz przeciwnie. Co roku inny klub. Wrocław, Lublin, Gdańsk…

Tak, ale trafiłeś do Ekstraligi, wcześniej jednak długo reprezentowałeś drużyny z Tarnowa czy Łodzi. Co decydowało o zmianach? 

Oczywiście mógłbym się licytować, ale to nie leży w mojej naturze. Nie lubię się targować. W miarę możliwości staram się szybko dojść do porozumienia. Wiąże się z klubem, sponsorami. Najchętniej startowałbym w jednym klubie, ale nie zawsze się to się udaje. Jak jeździłem w Tarnowie klub awansował do Ekstraligi, gdy kończyłem wiek juniora. Jak senior nie dałbym rady, dlatego trafiłem do Łodzi. Spędziłem tam cztery fajne lata. Gdy Unia spadła do pierwszej ligi, była okazja to wróciłem do Tarnowa. Unia miała ambitne plany i myślała o awansie. Udało się zrealizować cel, ale niestety zaraz spadliśmy. Czułem się silny, chciałem pozostać w najwyższej klasie rozgrywkowej, dlatego trafiłem do Wrocławia. Mało jeździłem, wybrałem się do Lublina. Trochę żałuję tej zmiany, bo chyba we Wrocławiu mogło być lepiej, ale cóż. Po sezonie w Lublinie nie było propozycji z ekstraligi. Z pewnych względów nie zdecydowałem się na Tarnów. Po sezonie okazało się, że miałem rację. Pojawiło się Wybrzeże i jestem. Wszystko jest wymuszone jakimiś czynnikami. To nie jest tak, że ktoś patrzy w szklaną kulę czy losuje – dziś tu, jutro tam. Czasami ktoś zastanawia się, dlaczego zawodnik tuła się po całej Polsce, a nie może trafić na stadion, który ma pod nosem. Gdzie logika? Niestety, o wszystkim decyduje wiele czynników, a każdy przypadek jest inny.

Ciężko pracujesz, ale chyba lubisz startować. Uczestniczysz często w imprezach, które nie są atrakcyjne finansowo. Mistrzostwa Argentyny, jazda na Węgrzech, Czechach. Zdobywałeś medale w niszowych mistrzostwach Europy par. Niedoceniany zawodnik ma sporo sukcesów, którymi może się pochwalić. Z czego jesteś najbardziej dumny?

Najmilej wspominam złoty 2012 rok. Drużynowe mistrzostwo Polski, młodzieżowe Drużynowe mistrzostwo Polski i młodzieżowe mistrzostwo Polski par klubowych. Indywidualnie na arenie krajowej najlepszym wynikiem jest drugie miejsce w Złotym Kasku wywalczone w 2019 roku w Gdańsku. Ważne są dla dwa złote medale mistrzostw Europy par. Jestem dumny, że tak godnie reprezentowałem nasz kraj. A indywidualnie – ważna była wygrana w niedocenianych mistrzostwach Argentyny, gdzie musiałem się trochę nagimnastykować. Wysoko cenię sobie trofeum Szczakiela…

Właśnie, nagrodę otrzymałeś w 2018 roku jako „Niespodzianka sezonu”. Zaskoczyło cię to? 

Przed wyjazdem na galę do Warszawy słyszałem, że mam szansę, że kibice oddają głosy na moją kandydaturę… Do końca nie byłem pewien, a gdy ogłoszono zwycięzcę… To była niesamowita radość i ogromne wyróżnienie oraz satysfakcja. Te chwile będę pamiętał do końca życia. Trofeum stoi na eksponowanym miejscu i patrząc na statuetkę lubię wracać myślami do tych chwil.

Takie wyróżnienia przypadają raczej młodym zawodnikom… 

Tak, choć w sumie późno – bo dopiero w wieku 18 lat – zacząłem swoją karierę. Miałem raptem trzy lata pełnej juniorki, bo właśnie wtedy przytrafiła mi się kontuzja kręgosłupa i prawie rok straciłem. Od początku liczyłem się z tym, że wyniki przyjdą trochę później. Na szczęście dzisiaj wiek w sporcie nie jest problemem. Sportowe kariery mogą trwać coraz dłużej. Drużyna z Ostrowa, która wywalczyła awans, bazowała na doświadczonych Grzegorzu Walasku i Tomasz Gapińskim. Nadal ściga się Rune Holta. Metryka nie jest najważniejsza. Istotne, jak ktoś się prowadzi, jak się czuje… To mnie przekonuje, że sukcesy są ciągle przede mną…

Wspomniałeś o mistrzostwach Argentyny. Zima, to czas, który żużlowcy spędzają w domu, z rodziną…

– Dokładnie. Cała moja rodzina mieszka blisko i święta są dla nas szczególne. To faktycznie jest fantastyczny okres. Jesteśmy w połowie przerwy między rozgrywkami. Po zakończonym sezonie kurz zdążył już opaść i powoli ruszają przygotowania do następnego. Większość spraw posezonowych jest już załatwiona, a do nowego sezonu jeszcze jest daleko. Patrząc na cały rok – właśnie wtedy mam największy luz w głowie. Wtedy, w 2014 roku w połowie grudnia byłem już w Argentynie. To był jedyny rok, kiedy święta spędziłem sam za granicą, bez rodziny. Posiłkowałem się laptopem, kamerką… Rodzina miała choinkę i śnieg, a ja… 40 stopni i palmy dookoła. To było ciekawe doświadczenie, fajny wyjazd. Tym bardziej, że skończył się tytułem mistrza tego kraju. Ale mimo wszystko, łezka się w oku kręciła… To był trudny moment dla mnie, gdy nie mogłem celebrować świąt z moją rodziną.

Jesteś walczakiem, ale Twoim słabym punktem są starty. Zawsze tak było? Można poprawić refleks?

– Nigdy nie uchodziłem za startowca, ale miałem lepsze sezony pod tym względem. W minionym roku wybitnie to nie grało. Wynika to z tego, że skupiliśmy się na innym elemencie jazdy. Uciekł mi trochę start, ale na kolejny sezon szykujemy poprawkę. Powinno być lepiej, choć biorąc pod uwagę wzrost, wagę i – nie boję się tego powiedzieć – umiejętności ten element nigdy mi nie leżał…

Rozmawiał TOMASZ ROSOCHACKI

Drugą część rozmowy opublikujemy w czwartek

One Thought on Żużel. Jakub Jamróg: Pożarnictwo to rodzinna tradycja. Żużel jest miłością od pierwszego wejrzenia (WYWIAD, cz. 1)
    Żużel. Jakub Jamróg: Zgłosiło się do mnie sporo klubów. W Gdańsku jest zadanie do wykonania (WYWIAD, cz. 2) - PoBandzie - Portal Sportowy
    3 Feb 2022
     11:29am

    […] TU PRZECZYTACIE PIERWSZĄ CZĘŚĆ WYWIADU Z JAKUBEM JAMROGIEM […]

Skomentuj

One Thought on Żużel. Jakub Jamróg: Pożarnictwo to rodzinna tradycja. Żużel jest miłością od pierwszego wejrzenia (WYWIAD, cz. 1)
    Żużel. Jakub Jamróg: Zgłosiło się do mnie sporo klubów. W Gdańsku jest zadanie do wykonania (WYWIAD, cz. 2) - PoBandzie - Portal Sportowy
    3 Feb 2022
     11:29am

    […] TU PRZECZYTACIE PIERWSZĄ CZĘŚĆ WYWIADU Z JAKUBEM JAMROGIEM […]

Skomentuj