Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Żużel dość rzadko gościł na szklanym ekranie. Całkiem niedawno – w 2020 roku, za sprawą Doroty Kędzierzawskiej w kinach można było obejrzeć film „Żużel”, w którym zagrało kilku polskich żużlowców. Wcześniej można było zobaczyć „Poza układem” Jana Rutkiewicza (1977). Debiut żużla w polskim filmie miał miejsce w 1971 roku. Wtedy w kinach ukazała się „Motodrama”.

 

Bohaterem „Motodramy” był pracownik poczty, Jacek. Pewnego dnia podczas łowienia ryb przypadkiem wsiadł na motocykl i wygrał zawody motocrossowe. Potem to samo stało się na żużlu. Zdobył mistrzostwo świata. Na koniec wystąpił w samochodowym rajdzie. Główną rolę odgrywał znany satyryk, Jacek Fedorowicz. – Podejrzewałem, że zaprosili mnie jako gwiazdę telewizyjną – prowadziłem wtedy szalenie popularny program współtworzony z Jerzym Gruzą „Małżeństwo Doskonałe” – żeby wzmocnić frekwencję. Do roli filmowego Jacka mnie sobie upatrzył autor scenariusza Tomasz Domaniewski i sterroryzował reżysera Andrzeja Konica. Czy Konic się bronił – nie wiem. Chciałbym wierzyć, że nie. Ale kto do tego dojdzie po tylu latach? – wspomina po latach Jacek Fedorowicz.

Filmowy bohater ścigał się z powodzeniem, choć nie posiadał prawa jazdy. Znany satyryk nie ma z tym problemów. – Musiałbym sprawdzić, czy nie zapomniałem jak się jeździ na motocyklu, bo ostatni robiłem to tak z pół wieku temu mniej więcej. A prawo jazdy mam, bo chyba się nie przedawnia. Choć powinno – ocenia Fedorowicz.

Przed filmem kontaktu ze sportem motorowym nie miał zbyt wielkiego. – Jako licealista LO nr 2 w Gdyni oglądałem motocyklowe wyścigi uliczne w moim mieście kończące rajd ogólnopolski. W kategorii 250 ścigał się „nasz” gdyński Dąbrowski (miał warsztat mechaniczny na Świętojańskiej, więc mógł) i warszawski Markowski. I jeszcze na 500-setce Szarle, którego potem, niech pan sobie wyobrazi, spotkałem na planie „Motodramy”. Tomek Domaniewski był pasjonatem sportów motorowych, rajdowym mistrzem Polski dziennikarzy i jak napisał scenariusz, to dbał, żeby przy filmie zarabiali znajomi. Przyznaję, zupełnie się nie orientuję w tajemnym świecie żużla i w ogóle zawodowego sportu. Ale trzeba wierzyć umiejętnościom obserwacyjnym Domaniewskiego i jego uczciwości jako satyryka. Wyśmiewając to, co trzeba, chciał przecież choć trochę naprawić ten świat. Żużel, motocross czy rajdy są dyscyplinami albo dla zawodowców, albo dla bogatych. Wie pan ile w czasach przed „Motodramą” kosztował motocykl? Straszliwe pieniądze. Mój pierwszy pojazd warczący to był motorower „Jawa 50” (oskutrovany! – jak opisywali w instrukcji obsługi) a potem była to mocno używana Skoda Octavia. Wyglądem zupełnie nie przypominała Octavii współczesnej. Służyła do komunikacji i za nic nie wystawiłbym jej na zniszczenie rajdem, nawet gdyby się do tego nadawała – zapewnia Fedorowicz.

Dziś Fedorowicz korzysta z usług transportu publicznego. – Kiedyś była Jawa i Skoda. Potem, już w kapitalizmie, kiedy wszyscy pokupowali sobie samochody, a Unia Europejska wybudowała najpierw chodniki a potem perony i dworce kolejowe, stopniowo przerzucałem się na poruszanie truchcikiem, potem komunikacją miejską, a ostatnio PKP. Samochód stał się krańcowo niebezpieczny i kosztowny. Na PKP mam zniżkę, a poza tym jadąc czytam sobie lub piszę zamiast walczyć o życie na jakiejś szosie zbyt szybkiego ruchu – przekonuje.

Z motocyklem żużlowym miał okazję zapoznać się wcześniej. – W filmie to jest tak, że ktoś może grać mistrza dowolnej konkurencji nie mając o niej zielonego pojęcia. Od tego są triki, dublerzy i montaż. A w ostatnich latach jeszcze komputery. Ale przypadek zrządził, że siadywałem na motocyklu żużlowym już wcześniej, przed Wrocławiem. W Bydgoszczy, bo tam nas zawlókł fotograf, który robił serię zdjęć reklamowych dla naszego objazdowego kabaretu „Popierajmy się” w składzie Bohdan Łazuka, Piotr Szczepanik i ja. Dla przyjemności i żeby się spróbować. Pojeździliśmy trochę, Bohdan odpuścił od razu, ja nieco później, natomiast Piotr wykazał spory talent i poważnie myślał o treningach. Odciągnęliśmy go siłą – dodaje.

Na żużlowym torze Fedorowicz korzystał z pomocy dublerów. Niektórzy wspominają, że w tej roli wystąpił jedna z gwiazd wrocławskiej Sparty, Jerzy Trzeszkowski. Odtwórca głównej roli nie jest tego taki pewny. – Nie jestem pewien, ale to chyba nie był on. Niestety nie pamiętam nazwiska dublera. Był to zawodnik wrocławskiej (wszystko kręcone było we Wrocławiu) drużyny, o którym mówiło się, że choć w czołówce, to nie najlepszy, ale za to jako aktor komediowy okazał się po prostu rewelacyjny. Potrafił wykonywać na crossówce niesamowite ewolucje wspaniale przy tym udając, że nie potrafi. Trochę mi wstyd, że nie znam jego nazwiska, bo bardzo się przysłużył i filmowi i mnie. Tu ciekawostka – byliśmy obaj identycznej postury i z twarzy podobni – dodaje Jacek Fedorowicz.

Pochodzący z Wybrzeża satyryk chciał mieć wpływ na kreowaną rolę. – Musiałem się wycofać z moich pomysłów. Po nakręceniu jednej ze scen, która wydawała mi się bardzo zabawnie przeze mnie zagrana podszedł Tomek Domaniewski i dyskretnie spytał „Lubisz Buster Keatona?” „O, tak!” wykrzyknąłem spodziewając się komplementu „To go nie graj” powiedział Tomek. Od tej chwili już nie starałem się sztucznie wpychać mojej postaci w niepasującą konwencję – stwierdza.

Brawurowy upadek na mecie żużlowego wyścigu Fedorowicz zagrał już sam i jak przyznaje w początkowych latach kariery starał się nie nadużywać pomocy kaskaderów. – Scena w „Motodramie” została jakoś niefortunnie nakręcona – zupełnie nie widać grozy, a spadałem osobiście, własnoręcznie i nożnie bez pomocy kaskadera, przy szybkości tak gdzieś 50 na godzinę. W karierze mam też wybitnie nieudany skok na torze crossowym (szczęśliwie bez świadków, więc bez wielkiego wstydu). On nasunął mi podejrzenia, że motocykle nie są moją przyszłością. Motocykla żużlowego – skoro już zacząłem się zwierzać z niepowodzeń – nie udawało mi się wprowadzić w kontrolowany poślizg na torze. Fiata 125 na rajdzie owszem, na próbie „poślizgowej” na mokrej trawie na stadionie w Bochni byłem nawet drugi, na stadionie żużlowym – pełna klęska – wspomina Fedorowicz.

Wspomniany wypadek Fedorowicz opisuje też w książce „Mistrz OFFu”. – „Pojechałem na tej platformie, samochód się rozpędził, jak mnie potem zapewniał kierowca, do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, znak szwenkiera, skoczyłem, starając się lądować na nogach odrobinę wcześniej niż na rękach i zaraz potem poturlać się po torze zgodnie z kierunkiem jazdy samochodu, by wygubić pęd. Udało się! Ani siniaka. Tor żużlowy jest miękki na szczęście, a sam skok wyszedł zgodnie z planem. Dumny byłem z siebie bardzo, ale tylko do pierwszej projekcji wywołanych materiałów. Na ekranie zobaczyłem zupełnie nieefektowne ześlizgnięcie się żużlowca z jego maszyny, mieszczące się w granicach możliwości każdego przeciętnego obywatela, który nie bałby się, że ubrudzi sobie ubranie na torze” – wspomina.

Dla satyryka sceny na motorach nie były trudnością. – Największy problem był z wstawaniem o piątej rano bo produkcja marzyła tylko o tym, żeby wysłać aktorów na plan i tam niech czekają na ujęcie – mówi.

Satyryk ciepło wspomina udział w produkcji. – Wspomnienia mam rozliczne. Nie starczyłoby miejsca, gdybym teraz zaczął snuć. Mile wspominam atmosferę dookoła filmu. I ludzi. Przedowcipny Dobrowolski, Domaniewski, Łazuka, przemiła Krysia Sienkiewicz, kulturalny i ojcowski Konic, wyjątkowo sympatyczny Wrocław, a po wszystkim, przed premierą jeszcze Rajd Dziennikarzy, do którego zostałem wepchnięty jako zawodnik, w celach reklamowych. Jakoś poszło. Zająłem dziewiąte miejsce na trzydzieści samochodów. Głównie dzięki mojemu pilotowi, Domaniewskiemu, który mnie skutecznie popędzał. W domu mam medal z rajdu i kilka książek Domaniewskiego. Po szczegółowe wspomnienia odsyłam do mojej książki pt. „Mistrz OFFu” (Wydawnictwo Wielka Litera). Tam jest wszystko o „Motodramie” i o innych filmach. Tytuł jest o mnie. Kiedyś doszedłem do wniosku że w filmie jestem najlepszy „na offie” czyli kiedy mnie słychać, a nie widać. Udział w rajdzie pozwolił mi pierwszy raz w życiu zobaczyć swoje nazwisko w klasyfikacji sportowej. Chyba wtedy zacząłem intensywniej biegać i ćwiczyć. Żeby maszyna nie wyręczała mnie w wysiłku – dodaje.

Udział w produkcji był atrakcyjny finansowo. – Inaczej nie decydowałbym się na to wstawanie nad ranem. Zarobione pieniądze przeznaczyłem … na życie. Bo niby wszystko było tanie, ale nie było tego w sklepach. Więc żeby mieć, normalne, zwyczajne codzienne przedmioty, czy produkty, trzeba było grubo przepłacać. Był czas, że trzeba było kupować dolary na czarnym rynku, żeby kupić np. tabliczkę czekolady, albo puszkę szynki w Pewexie – przypomina Fedorowicz.

Jacek Fedorowicz nie jest przesądny, w filmie nie miał problemu rywalizować z numerem 13. – Trzynastka jest ani szczęśliwa, ani nieszczęśliwa. Nie jestem przesądny. Ale wyciągając pytania przed różnymi egzaminami zawsze sięgałem po siódme od lewej – przyznaje.

Zdjęcia „Motodramy” kręcone są podczas finału indywidualnych mistrzostw świata, które w 1970 roku rozegrano we Wrocławiu. – Mnie przy tych zdjęciach nie było. Jeżeli wygląda, że jestem, to są to tylko cuda montażu – twierdzi.

Grany przez Fedorowicza Jacek, mimo upadku, wygrał i został mistrzem świata. Uczynił to tym samym przed Jerzym Szczakielem, Tomaszem Gollobem i Bartoszem Zmarzlikiem. Nazwiska satyryka nie ma w statystykach bo – Ktoś się pewnie na mnie uwziął – przekonuje.

Nie pamięta, ile dokładnie trwało przygotowanie filmu. – Na pewno długo. Tak wtedy kręcili filmy. Koszty się nie liczyły – wspomina.

Jacek Fedorowicz od wielu lat zarabia jako satyryk, choć ukończył Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych w Gdańsku. – Od samego początku próbowałem sił w różnych konkurencjach. Chora ambicja – można powiedzieć. Do tego świadomość, że z malarstwa nie wyżyję. Do dziś jak mnie pytają o zawód, mówię „Artysta malarz sztalugowy, olejny, niesprzedawalny.” – mówi.

Jeszcze na studiach współtworzył z Bogumiłem Kobielą i Zbigniewem Cybulskim legendarny teatr studencki Bim Bom. – To był rok 1954. W powietrzu czuło się zmierzch stalinizmu. Skrzyknęliśmy się, poza wymienioną dwójką jeszcze Jurek Afanasjew, Tadeusz Chyła, Wowo Bielicki, nieco późnej Sławomir Mrożek i wielu innych. Udało nam się błyskawicznie zrobić dwa spektakle, dzięki którym wielu poważnych ludzi twierdziło, że jesteśmy najlepszym teatrem w Polsce. Mówili tak i ani im powieka nie drgnęła. Więc nie będę się z nimi po latach kłócił. Ten teatr uświadomił mi, że jeżeli chce się wyrazić sprzeciw wobec komunizmu, to nie można tego zrobić wprost, bo zaraz wsadzą, ale jest sposób: forma satyryczna – wspomina.

Sportem nie interesuje się zbytnio, choć sam przez szereg lat uprawiał biegi długodystansowe. – Nie lubię oglądać jak inni się meczą. To bez sensu. W tym czasie, którego mi zawsze brakowało wolałem zmęczyć się sam. To zdrowsze. Od dziecka byłem przeraźliwie chuchrowaty, koledzy w szkole wyrzucali mnie z boiska żebym nie przeszkadzał. Jak zbliżała się czterdziestka, postanowiłem odegrać się. Dawni koledzy brzuchacieją przed telewizorami, a ja, proszę bardzo, będę startował w biegach maratońskich. No i wzięło mnie na prawie pięć dekad. Wpadłem w uzależnienie – twierdzi. Fedorowicz specjalizował się w rywalizacji na 21 kilometrów i 95 metrów. – Te 95 metrów za dawnych dobrych czasów to zawsze był mój popisowy finisz. Mam małą pojemność płuc, za to silne nogi i zerową wagę, więc tuż przed metą zawsze włączałem sprint praktycznie bez oddechu i jeżeli przez cały dystans udawało mi się utrzymać za czyimiś plecami, to na finiszu zawsze go wyprzedzałem – przekonuje.

Kadr z filmu Motodrama

Z „nałogiem” biegania zerwał jakiś czas temu. – Zacząłem kończyć w roku 2018, kiedy to zdarzyło mi się, że te końcowe 95 metrów na mecie w Radzyminie (półmaraton na cześć Bitwy Warszawskiej 1920) obserwowali stojący na linii mety koledzy i zastanawiali się czy ja trafię w bramę mety. Obawy mieli uzasadnione, bo zataczałem się od krawężnika do krawężnika. Przy czym mnie się wydawało, że biegnę moim wspaniałym finiszowym sprintem. W ten sposób organizm dał znać, że już dosyć – przyznaje.

Sport – zdaniem Fedorowicz – może być wdzięcznym tematem do żartów. – Od czasu kiedy Buster Keaton zagrał boksera, już się nie da, bo tego nikt nigdy nie przeskoczy. Chociaż…? Może ta konkurencja olimpijska polegająca na szczotkowaniu tafli lodowiska? Może to jest tak śmieszne samo w sobie, że mogłoby stanowić konkurencję dla starego mistrza…? W temacie żużla… Robert Górski coś by znalazł – dodaje.

Sportowe dokonania Fedorowicza „uznali” chyba bibliotekarze gdańskiego Manhattanu. Przez jakiś czas (pewnie przez pomyłkę) jego publikacje można było znaleźć w dziale „Sport i turystyka”. Zapytany, które z powiedzeń „Sport to zdrowie” czy „śmiech to zdrowie” jest bliższe prawdy odpowiada w swoim stylu: – Oba są prawdziwe! Łeb w łeb na mecie. Czyli ex equo. Czyli remis bez wskazania. Albo nie! Ze wskazaniem na jedno i drugie. Plus podkreślenie wężykiem, że i śmiech i sport.

Mimo skończonych 85 lat pozostaje nadal aktywny zawodowo. – W latach dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku dopadła mnie pasja kręcenia krótkich filmów i publikowania ich na YouTube. Niech pan wejdzie na YT, w rubryczce „szukaj” niech pan wypisze „Fedorowicz channel” i kliknie. I niech pan się nie przeraża liczbą, jest tam tych filmików prawie setka, proszę oglądać te z ostatnich miesięcy. Są lepsze, niż te starsze. Życzę dobrej zabawy. I proszę o udostępnianie, zależy mi na widowni. Bezinteresownie zależy, bo ani grosza na tym nie zarabiam – dodaje.

TOMASZ ROSOCHACKI