Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jednym z najlepszych polskich zawodników lat 50. oraz 60. ubiegłego wieku był bez wątpienia Edward Kupczyński. Multimedalista mistrzostw Polski. W swojej karierze zdobywał punkty dla zespołów Wrocławia, Bydgoszczy oraz Łodzi. My dziś wraz z urodzonym we Lwowie żużlowcem wspominamy odległe żużlowe czasy. 

 

Edward Kupczyński urodził się w 1929 roku. Należy do tych osób, którym, niestety, wojna zabrała wczesną młodość. Do tamtych czasów nasz rozmówca powraca niechętnie. – Nie ma co wspominać, tak naprawdę. W 1939 roku zaczęła się wojna i w jej czasie musiałem przymusowo pracować. Mieszkaliśmy w takiej dzielnicy Lwowa, która była położona na wzgórzu przy klasztorze. W pewnym momencie wojny raz byli u nas Rosjanie, a raz Niemcy. Wtedy też musiałem się nauczyć rosyjskiego, a język polski mieliśmy tylko godzinę w tygodniu. W lwowskich czasach styczności z motocyklami nie miałem. Tam popularne były oczywiście rowery – zaczyna swoją opowieść Edward Kupczyński. 

Po wojnie, jak wielu kresowiaków, Kupczyński zamieszkał we Wrocławiu i to tam właśnie zaczęła się jego przygoda z żużlem.  

– W 1945 r. przyjechaliśmy do Wrocławia. Powiem tyle, że do dziś pamiętam, jak to miasto było zniszczone i pełne gruzu. Mnie do jazdy na żużlu namówił Bronisław Ratajczyk, który wypatrzył mnie na motocyklu na… ulicy. Zaczepił mnie i namówił na ściganie w wyścigach motocyklowych. Wtedy zaczynaliśmy na tak zwanych motocyklach przystosowanych. Ścigaliśmy się na bieżni lekkoatletycznej. Później sprowadzono do Wrocławia chyba dwa albo trzy JAP-y i zaczął się prawdziwy żużel – kontynuuje pochodzący ze Lwowa żużlowiec. 

W latach 50. ubiegłego wieku wrocławski klub czterokrotnie wywalczył srebrny medal DMP. Brakowało złotego, który indywidualnie zdobył Kupczyński w 1952 roku. 

– Mieliśmy bardzo mocny zespół, ale, jak to bywa w życiu, tego, co się chciało, nie udało nam się osiągnąć. Mam tu na myśli złoty medal z wrocławskim zespołem. Ten wywalczyłem w roku 1952. Wie pan, ja tego tytułu jakoś nie przeżywałem mocno. Ja w ogóle chyba rzadko okazywałem emocje. Zawsze, jak wyjeżdżałem pod taśmę, to z myślą, aby wygrać. Tak było podczas finału. Okazałem się najlepszy i tyle. W tamtym roku jako jedyny bodajże pokonałem również Olejniczaka – wspomina swój złoty medal Kupczyński. 

W czerwcu 1954 r. na torze w Rzeszowie Kupczyński jako pierwszy „dosiada” polskiego motocykla FISA. Ma to miejsce podczas meczu Budowlanych Warszawa ze Spójnią Wrocław. Żużlowiec zdobywa komplet punktów. Zawodnik Spójni również jako jeden pierwszych testował czeskie motocykle ESO. 

– FIS na pewno był wówczas czymś nowym i należało się do niego odpowiednio przyzwyczaić. Od Czechów dostałem silnik oraz motocykl. Był on własnością fabryki, ale ja mogłem z niego korzystać. Były jakieś problemy, to jechało się do Czechosłowacji, remontowali i się z tym motocyklem wracało. Powiem, że była to zupełnie inna jazda. Bardziej komfortowa. ESO miało też zdecydowanie większe obroty. Na ESO startowałem również na długim torze.  Zawsze to na końcu zawodnik musi się dostosować do motocykla, a nie odwrotnie – kontynuuje nasz rozmówca. 

92-letni obecnie Kupczyński był również jedynym, który podczas słynnych spotkań ze Szwedami pokonał samego Ove Fundina i to na jego torze. 

– Ja zawsze miałem dobry słuch. Pamiętam, że wtedy tylko słuchałem, gdzie może Ove nadjechać i skutecznie robiłem tak, aby mnie nie wyprzedził. Jakoś udało mi się go faktycznie pokonać. Zresztą Fundin to jeden z nielicznych zawodników, z którymi bliżej się znałem, można powiedzieć, że lekko nawet przyjaźniłem. On mówił trochę po niemiecku i dzięki temu komunikacja była możliwa. On już wtedy prowadził obecny zdrowy tryb życia żużlowców. Pamiętam, że raz poszliśmy we Wrocławiu na kolację. Wybija dwudziesta druga, a Fundin wstaje od stołu, przeprasza i mówi, że idzie spać, bo jutro ma zawody – kontynuuje ze śmiechem pan Edward. 

W swojej karierze Kupczyński niejednokrotnie wyjeżdżał za granicę. Były jednak wyjazdy, na które ówczesne władze nie wydawały mu pozwolenia, jak i takie, jak sławetny wyjazd Polaków do Holandii, z którego do kraju nie powrócił Tadeusz Teodorowicz. 

– Trochę się po świecie pojeździło. Faktycznie, kiedyś miałem jechać do Australii, ale nie dostałem pozwolenia ze względu na… posiadanie za długich włosów. Co do Tadzia Teodorowicza, to tak, byłem na tym wyjeździe. Po latach powiem, że naprawdę nikt nic nie wiedział. Nikomu nie powiedział i pewnie słusznie. On był zawsze takim „sobkiem” i dużym elegancikiem. Charakterystyczne były te jego białe rękawiczki – wspomina kolegę Kupczyński. 

Edward Kupczyński oraz Marcin Kozdraś

W 1960 roku Edward Kupczyński zmienia klub. Z Wrocławia trafia do Bydgoszczy.

– Do Bydgoszczy ściągnął go ówczesny szef kadr w bydgoskiej milicji, Stasiak. W Bydgoszczy też się poznaliśmy. To była dziwna sprawa. Oboje byliśmy w jednej restauracji. Podniosłam kieliszek z winem i Edek też to zrobił w tym samym momencie. Jakoś tak się ułożyło, że z tego lokalu wyszliśmy razem i tak już zostało nam  do dzisiaj – komentuje ze śmiechem Krystyna, żona Edwarda Kupczyńskiego. 

Podczas startów w Bydgoszczy Kupczyński bierze udział również w wyścigach motocyklowych na lodzie. 

– Ten lód to było wtedy coś niezwykłego. Oni jeździli na stadionie bydgoskiej Polonii i podczas wyścigów spod kół leciały iskry. To było naprawdę niesamowite wrażenie. Startowali normalnie w czwórkę i przyznam, że te wyścigi bardzo mi się podobały. Dla mnie to było lepsze niż żużel. Na pewno wyścigi lodowe nie brudziły wtedy tak jak żużel  – wspomina żona byłego zawodnika.

W Bydgoszczy Kupczyński startuje do 1966 roku. Stamtąd trafia do Łodzi, gdzie, co ciekawe, jako jeden z pierwszych żużlowców uzyskuje również uprawnienia trenerskie, pozwalające mu szkolić młodych adeptów żużla. Po latach spędzonych w Łodzi Kupczyński ponownie za sprawą Stasiaka dostaje propozycję pracy w Wybrzeżu Gdańsk i przenosi się nad morze. W Gdańsku mieszka od 1975 roku aż do dzisiaj.

– Okres spędzony w Bydgoszczy wspominam bardzo dobrze. Ja starałem się jeździć jak najlepiej i tyle. Co tu więcej można dodać. Podobnie było podczas pobytu w Łodzi. Ja zawsze bez emocji robiłem po prostu swoje. Prawda jest taka, że w Łodzi  budowałem żużel tak naprawdę od podstaw. Robiliśmy tor, bandy – tak, aby można było się ścigać jak najlepiej – komentuje Kupczyński.  

Jak przyznaje były zawodnik wrocławskiego klubu, pieniędzy oraz logistyki w czasach jego kariery w żaden sposób nie można porównywać do obecnych.

– Ile się zarabiało, to już nie pamiętam dokładnie, ale pewnie jakieś dwadzieścia złotych za punkt. Na mecze to się jeździło wszystkim, od pociągów po ciężarówki. To nie te czasy, co dzisiaj. Gdybym jeździł dzisiaj, to pewnie byłbym bogaty, a jak widać, posiadaczem kamienicy nie jestem – mówi ze śmiechem Kupczyński. 

Uśmiech z twarzy Edwarda Kupczyńskiego znika w momencie poruszenia tematu wyjazdów zagranicznych i pamiętnego wyjazdu do Wiednia. To właśnie podczas zawodów w Wiedniu zginął Zbigniew Raniszewski. 

– Najgorsze w tym wszystkim było to, że przyjechał człowiek do takiej Holandii, a tam tor nawet nie został wyrównany po poprzednich zawodach. Oczywiście w Anglii patrzyli na to zupełnie inaczej i starali się robić tory jak najlepiej, ale co z tego, jak tam jechaliśmy i się gubiliśmy. Pamiętam, że chyba w Norwich był taki mecz, że co start, to Anglicy z przodu, a my leżeliśmy pod siatką. Tamte tory były zupełnie inne niż polskie. Wymagały innej techniki czy przełożeń. W tamtych czasach to na wyjazdy zagraniczne jechało po pięciu, sześciu kierowników drużyn. Mogło zabraknąć miejsca dla mechanika, ale nie dla kierownika. Trzeba powiedzieć sobie jasno, że wtedy w Wiedniu przede wszystkim nie było bandy i w dodatku obok toru były schody. Raniszewski sczepił się z jednym zawodnikiem, wyprostował się i uderzył jednocześnie sobą oraz motocyklem w te betonowe schody – wspomina Kupczyński.

Edward Kupczyński jest jednym z nielicznych żyjących jeszcze zawodników, którzy startowali w memoriale Raniszewskiego, rozegranym na torze w… Olsztynie. W 1963 roku zajął w nim drugie miejsce. W karierze Kupczyńskiego kontuzji również nie brakowało. Jednak największe obrażenia odniósł wskutek wypadku samochodowego. To wtedy również niesłusznie posądzono Kupczyńskiego o prowadzenie samochodu w stanie nietrzeźwym. 

– Byłem w Łodzi u kuśnierza, aby, jak pamiętam, odebrać „skóry”. Wracałem do Gdańska i prawda jest taka, że miałem przespać się w Bydgoszczy. Pojechałem dalej. Zasnąłem, samochód zjechał i uderzyłem w drzewo. Pech chciał, że oprócz skór w aucie była również nalewka od naszej węgierskiej przyjaciółki. Butelka uległa rozbiciu i nic dziwnego, że po przybyciu milicji z samochodu unosiła się woń alkoholu. Stąd wzięła też ta plotka – wspomina Kupczyński. 

Pomimo faktu bycia doskonałym w swoich czasach zawodnikiem Edward Kupczyński nie otrzymywał ofert startów od innych klubów.

– Do mnie raczej nikt z konkretnymi propozycjami nigdy nie podchodził. Może wiedzieli, że się zawstydzą. Całą swoją karierę byłem wierny „gwardyjnej” federacji – podsumowuje Edward Kupczyński. 

Wraz z żoną Krystyną Edward Kupczyński mieszka w Gdańsku. Nikt w rodzinie tradycji żużlowych nie kontynuował. Żużel państwo Kupczyńscy na bieżąco śledzą w telewizji. 

ŁUKASZ MALAKA, MARCIN KOZDRAŚ