Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Dziś swoje 51. urodziny obchodzi Brian Andersen. Duńczyk przed laty doskonale spisywał się w lidze polskiej, przez pięć sezonów walczył w cyklu Grand Prix, a dziś zajmuje się tuningiem silników oraz karierą syna – Mikkela.

 

Swoją przygodę z żużlem Andersen zaczynał w wieku lat 12 na torach duńskiej Fredericy, na motocyklu o pojemności 80 ccm. 

– To była najlepsza szkoła żużla. Takie motocykle o pojemności 80 ccm nie są wbrew pozorom najłatwiejsze w prowadzeniu. On nie ma za dużo mocy, trzeba więc skutecznie operować gazem i balansować ciałem, aby coś z tego wyszło. Pamiętam, że tak naprawdę cały sezon uczyłem się prawidłowej jazdy ślizgiem i wyszło mi to dopiero na ostatnich zajęciach w sezonie – wspomina Duńczyk. 

Swój pierwszy wielki sukces odniósł w 1991 roku, kiedy na torze w Coventry został Indywidualnym Mistrzem Świata Juniorów.

– Tak naprawdę to był chyba mój pierwszy start w Anglii. Parę miesięcy wcześniej zatrudniłem osobistego trenera personalnego i mentalnie byłem przygotowany do walki o mistrzowski tytuł. Nie ukrywam, że przed finałem faworytami w moich oczach byli Joe Screen oraz Jason Lyons. Jednak w biegu dodatkowym o tytuł mierzyłem się z rodakiem, Mortenem Andersenem. Doskonale się znaliśmy, jechaliśmy na silnikach od tego samego tunera i w rundzie zasadniczej przegrałem tylko z nim. Myślę, że wytrzymałem presję, wybrałem lepsze pole startowe i to wszystko zaowocowało tytułem mistrzowskim – dodaje Andersen. 

Lokalnych działaczy Andersen tak podczas finału zachwycił, że z miejsca zaproponowali mu kontrakt. W sezonie 1991 jednak w zespole Coventry się nie pojawił, na przeszkodzie stanęła średnia biegowa. W kolejnych latach Duńczyk był jednym z liderów angielskich Pszczół. W zespole Coventry startował do 1999 roku.

– Na pewno starty w Coventry pomogły w mojej karierze. Tamten tor, zanim go zmieniono, był dla mnie najlepszą nawierzchnią na świecie. To tam spotkałem takich zawodników jak Miller, Wigg czy Nielsen. Byłem jako młody chłopak otwarty na naukę i od starszych zawodników wiele się nauczyłem – komentuje były mistrz świata juniorów. 

W 1997 roku Andersen zadebiutował w cyklu Grand Prix. W debiutanckim sezonie wygrał Grand Prix na torze w angielskim Bradford, a w klasyfikacji generalnej zajął szóste miejsce. Jak sam wspomina, w 1997 roku być może popełnił błąd, który zadecydował, że jego kariera na żużlowych torach skończyła się zdecydowanie za wcześnie.

– W 1997 roku po wygranej w Bradford byłem drugi w klasyfikacji. Wszystko układało się naprawdę dobrze do momentu sprzed Grand Prix we Wrocławiu. We wtorek przed turniejem złamałem obojczyk. Tak naprawdę to była moja druga kontuzja w karierze. W 1987 roku złamałem jedną z kości w stopie i później przez dekadę nic mnie nie „łapało”, w sensie kontuzji. Po odniesieniu urazu w Szwecji rozmawiałem z Tommym Knudsenem, który szybko zorganizował mi wizytę u lekarza. W środę skonsultowałem się z doktorem, w czwartek wszczepiono mi specjalne tworzywo w obojczyk, a już w piątek leciałem samolotem do Wrocławia. I finalnie w sobotę wystartowałem w tych zawodach. To był najgorszy turniej w moim życiu. Ze względu na kontrole antydopingowe nie można było brać środków przeciwbólowych, więc każdy start wiązał się z potwornym bólem. Tor – ze względu na opady deszczu – był bardzo nierówny i ciężki do jazdy. Wygrałem chyba wtedy finał D, a po zawodach z bólu nie mogłem zasnąć całą noc. To była noc, kiedy zginęła księżna Diana. Pamiętam, że nie mogłem zasnąć i słyszałem to w radiu. Ten turniej Grand Prix szczególnie zapadł mi w pamięć – wspomina Brian Andersen. 

O tym, czy Brian Andersen miał talent, dyskutować nie trzeba. Do dziś wiele osób uważa, że to właśnie kontuzje sprawiły, iż jego kariera nie potoczyła się tak, jak on sam sobie zakładał. – Brian był bardzo dobrym zawodnikiem, z „papierami” na wielkiego jeźdźca. Dla mnie i tak był wielki, ale wszyscy mierzą wielkość przez tytuły. Myślę, że gdyby nie kontuzje, jego kariera wyglądałaby zdecydowanie lepiej w sensie osiągnięć indywidualnych, nie wykluczając największych tytułów – mówi Erik Gundersen. 

Sam zawodnik nie ukrywa, że to właśnie decyzja o starcie w zawodach we Wrocławiu, pomimo poważnej kontuzji, mogła zadecydować o następstwach zdrowotnych w kolejnych latach, które finalnie doprowadziły do zakończenia uprawiania żużla w 2001 roku. 

– Tego już się nie dowiemy. Są różne opinie specjalistów na ten temat. Wiem, że z jednej strony start trzy dni po kontuzji to jest skrajna głupota, z drugiej – jeśli masz ambicję walczyć o najwyższe cele, to niekiedy podejmujesz ryzyko. Tak było w moim przypadku. Decydując się na start we Wrocławiu nie myślałem wtedy o następstwach – komentuje były zawodnik ekipy z Coventry. 

 Przez kolejne lata Andersen ścigał się w cyklu Grand Prix, ale już nie powrócił do formy z 1997 roku.

– Robiłem wszystko, co mogłem, aby jechać jak najlepiej. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że mam czyste sumienie, ponieważ czyniłem wszystko, co w mojej nocy. Na pewno czegoś brakowało, może podejścia psychologicznego, a problemy zdrowotne spowodowane kontuzjami też dawały o sobie znać. Dodatkowo zmieniono system w Grand Prix na taki, w którym zawodnicy odpadali po dwóch biegach. Ja należałem do tych żużlowców, którym często nie wychodził pierwszy bieg. Dziś myślę, że to było przez nerwy. Po pierwszym wyścigu zawsze się uspokajałem i brałem do pracy. Wtedy w Grand Prix przyjeżdżałeś trzeci lub czwarty w pierwszym biegu i już byłeś jedną nogą poza turniejem. Ten system nie był dla mnie – dodaje Andersen.

W 2000 roku Brian Andersen zamienił Coventry na Oxford. Tam startował do 2002 roku, kiedy to po kolejnej kontuzji postanowił „zawiesić na kołku” żużlowy kevlar. Z Oxfordem zdobył jednak upragniony tytuł mistrzowski w Anglii.Tak, jak w Coventry doskonale rozumiałem się startując w parze z Johnem Jorgensenem, tak w Oxfordzie byłem „dograny” na torze z Toddem Wiltshirem. Rozumieliśmy się bez słów. Starty w Oxfordzie to był dobry czas – mówi Duńczyk. 

W swojej karierze Brian Andersen bronił barw kilku polskich zespołów. Najbardziej zapamiętany został jednak ze startów dla Stali Rzeszów oraz faktu, jak w 1991 roku, startując dla Poloneza Poznań zamiast do Krosna na wschodzie Polski przyjechał na mecz do Krosna… Odrzańskiego, oddalonego od miejsca meczu o niespełna 700 kilometrów. 

– Polską ligę wspominam dobrze. Prawda jest taka, że obojętnie gdzie i dla kogo startowałem, zawsze dawałem z siebie wszystko – podsumowuje Brian Andersen.

W artykule wykorzystano materiały – „motorbladet. speedway plus”.