Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

W 1974 roku zespół Włókniarza Częstochowa  wywalczył złoty medal Drużynowych Mistrzostw Polski.  Walnie się do tego sukcesu przyczynił Andrzej Jurczyński, który ten sukces powtórzył jako trener Lwów niemal trzydzieści lat później. Z legendą Włókniarza rozmawiamy o starych dziejach, jak i też o tych nieco nowszych – zapraszamy!

 

Panie Andrzeju, zaczął Pan jeździć na żużlu, ponieważ…

Na pewno żużlowcem zostałem dzięki swojemu ojcu. Tato był zapalonym  kibicem żużla. Zabierał mnie ze sobą na stadion. Dodatkowo zajmował się naprawianiem starych motocykli. Złapałem bakcyla i tyle. Zacząłem jeździć „dekawkami” po naszym Lisińcu. Po pewnym czasie postanowiłem zacząć żużel w szkółce Włókniarza. Wpływ na to miał też fakt, że na naszej ulicy mieszkał Grzegorz Zapad, a niedaleko Zygmunt Malinowski. Taka wtedy była żużlowa dzielnica. Licencję zdałem w 1968 roku. 

Patrząc na swoją  karierę zawodniczą – co uważa Pan za swój największy sukces?

Na pewno największym sukcesem było wywalczenie złota w 1974 roku. Byliśmy przez lata  zespołem „trzech” muszkieterów, jak wtedy o nas mówiono. Ja, Marek Cieślak i Józek Jarmuła. Wtedy najważniejszy w żużlu był start dla drużyny i ten zloty medal z 1974 roku jest dla mnie najcenniejszym sukcesem. 

Jeden z sympatyków Włókniarza o częstochowskich muszkieterach mówi mi tak: „Marek to był start i pilnowanie krawężnika, Józek szalał po zewnętrznej, ale za często się przewracał, a Andrzej wchodził nierzadko między dwóch, ale też często leżał, bo z kolei to jego przewracano”. Jeździł Pan często efektywnie.

Dobry opis. Coś w tym, powiem Panu, było. Każdy miał z nas swoje atuty, na pewno. Co do mnie, to faktycznie nie bałem się, bywało ostro i czasami też mnie ostro traktowano, ale ja też lubiłem niekiedy z innymi „pojechać”. Na żużlu święci przecież nie jeżdżą.

W 1972 roku, jeszcze jako junior, był Pan świadkiem tragicznego w skutkach upadku Marka Czernego na torze w Rzeszowie. Nie zniechęciło to Pana do uprawiania żużla?

Pamiętam, że nie było wtedy pogody. Zaczął padać deszcz. To była wina sędziego, że puścił ich do biegu, bo tor to była jedna maź. Były bardzo  trudne warunki. Marka wyniosło, uderzył głową o bramę. Kaski wtedy to były „orzeszki”, niby spadochronowe, a w środku to miały „skórę i sznurówkę”. Pamiętam, że zbiegłem wtedy do niego na tor. Zdjęliśmy mu kask, rękawiczki, pomogliśmy wnieść go do karetki. Zawody przerwano. Marka operowano, później przewieziono go chyba do Krakowa i jako przyczynę śmierci podano potem chyba zapalenie płuc. Moim zdaniem przyczyną było uszkodzenie rdzenia mózgu. Było to mocne przeżycie. Na pewno wszystkim nam siedziało w głowie, ale starałem się jechać dalej. 

Pierwsze lata startów to systematyczny rozwój. W 1973 roku w Zielonej Górze wywalczył Pan brązowy medal Młodzieżowych Indywidualnych Mistrzostw Polski.

Tak było. Być może mogło być jeszcze lepiej, ale trochę wtedy przekombinowaliśmy. Miałem za mocny motocykl. Dolewaliśmy więc do metanolu wody. Przed ostatnim biegiem ktoś nas jakoś „podkablował” i bieg przegrałem. Medal to był dobry wynik. 

Czterokrotnie startował Pan w eliminacjach do Indywidualnych Mistrzostw Świata. Najdalej doszedł Pan do finału Kontynentalnego w 1977 roku na torze w Togliatti. Tam jednak się nie powiodło.

W półfinale w Gorzowie byłem dziewiąty. Za mną był Plech i Woźniak ze Stali. Awans był dla pierwszej ósemki. Ja w finale pojechałem bodajże za Rosjanina Juchowa. Tam w Togliatti trzeba było mieć wtedy dobre starty. Ja ich tak naprawdę nigdy nie miałem. Była zbyt wyrównana stawka. Jak z „kozakami” nie masz startów, to nie masz czego szukać. Odpadłem. Markowi też za dobrze nie poszło. Zawody pamiętam doskonale bo tam nas zabrano do fabryki Żiguli, był też bardzo elegancki hotel. Żiguli wtedy rządziło w mieście (w Togliatti produkowano samochody Żiguli – dop.red.), generalnie oprócz braku awansu bardzo miły wyjazd. Pamiętam, że najpierw lecieliśmy do Moskwy samolotem, a później kolejnym już do Togliatti. Wcześniej, bo chyba w 1975 roku musieliśmy też się dostać na zawody, ale do  Leningradu. Chyba do Moskwy jechaliśmy samochodami z motocyklami na przyczepkach, a później była przesiadka do pociągu i nim dalej do Leningradu.

W swojej karierze miał Pan również krótki – bo roczny – epizod w angielskim zespole White City…

Zaczęło się od finału drużynówki chyba w 1976 na White City. Po nim angielscy działacze chcieli u siebie mnie i Marka. Ówczesny prezes Włókniarza się jednak nie zgodził, to stanęło na tym że poleci sam Marek. Wyszło mu to na dobre. Był w zespole bodajże drugim zawodnikiem pod względem średniej i zdobył mistrzostwo Polski. W 1978 ja mogłem dołączyć i byliśmy już we dwójkę. W sobotę się przylatywało do Polski, w niedzielę mecz, a w poniedziałek wracało i ścigało się na Wyspach. Powiem Panu, że eldorado też tam nie było. Płacili niby w funtach owszem, ale odliczali paliwo, ubezpieczenie i jeszcze jakieś tam rzeczy. Na tamtejszych torach się człowiek uczył, ale żeby zarobić, to trzeba było naprawdę dobrze „kręcić”. Swoją przygodę skończyłem w Anglii po jednym sezonie. Po wielu latach, chyba w 1998 roku, byłem u kolegi w Anglii. Poszedłem w to miejsce, gdzie był stadion, ale już nie było po nim śladu. Ciężko nawet było się domyśleć, że kiedyś ścigali się w tym miejscu najlepsi zawodnicy świata. Stoją teraz jakieś sklepy, a kiedyś w samym Londynie były trzy kluby żużlowe…

Miał Pan też taką bardzo nietypową sytuację w karierze. Chciano Panu pomóc… obcięciem palca, aby mógł Pan wystartować w zawodach.

(Śmiech) Widzę, że jest Pan dobrze przygotowany. Tak było. To miało miejsce przed drużynówką właśnie na White City. Miałem kontuzję małego palca lewej ręki i lekarz polecił, aby go po prostu obciąć i będzie po problemie. Pamiętam, że się nie zgodziłem. Obandażowałem go i pojechałem na zawody. Na treningu pojechałem, a później Bronek Ratajczak, który był opiekunem reprezentacji, na same zawody ściągnął Bolka Procha, powiedział mi, że jestem kontuzjowany i tak dalej. Nie wystartowałem. Tak naprawdę pojechałem na wycieczkę. Proch wtedy też jakoś wielce nie zawojował. Było, minęło.

Oprócz Indywidualnych Mistrzostw Świata wystartował Pan również w finale drużynowym w 1974 i zdobył brązowy medal…

Tak. Mój występ – słaby. Zdobyłem chyba trzy punkty. Rozgrzeszeniem może tylko to, że wszyscy razem zdobyliśmy chyba tylko łącznie jedenaście punktów. Pamiętam, że Jurek Szczakiel startował raz, jako indywidualny mistrz świata i przyjechał wtedy daleko z tyłu. Wie Pan, jak to jest. Pamięta się medale, a styl ich zdobywania niekoniecznie. Na pewno fakt, że pojechałem raz w finale DMŚ i zdobyłem medal, to też jakiś sukces.

Wróćmy do największego Pana zdaniem sukcesu. W 1974 roku faworytem rozgrywek była gorzowska Stal. Włókniarz „niemożliwego” dokonał w Gorzowie, czyli pokonał Stal na jej terenie. Wielu mówiło, że pomogło wam niebo…

Mecz w Gorzowie został przerwany po dziewięciu biegach ze względu na pogodę. Tam chyba zaczęliśmy prowadzić od czwartego czy piątego biegu. Wpływ na wynik miała też inna historia. Nikt nie przewidział, że mecz będzie przerwany i Zenka Plecha wstawiono na rezerwę i później nie do końca go wykorzystano. Do momentu przerwania utrzymaliśmy przewagę, tor zalało i złoto pojechało pod Jasną Górę. 

Feta mistrzowska była duża?

Pamiętam, że po meczu z Zieloną Górą jechaliśmy do naszego warsztatu przez miasto w otoczeniu milicji. Było to wydarzenie, to trzeba przyznać. Kto, jak się bawił, to nie pamiętam. Na pewno nie było takich bankietów, jakie są dzisiaj. 

Swego czasu miał Pan niezbyt przyjemną historię, za którą został Pan zdyskwalifikowany na dwa lata.

Chyba w 1974 roku byłem w RFN na zawodach w Norden, a później za dwa tygodnie mieliśmy jechać do Rosji. Kupiłem jakieś karty i czasopisma, wie Pan z kim w roli głównej (śmiech), aby je przeszmuglować do Rosji. Tam wtedy mogli o tych „świerszczykach” tylko pomarzyć, takie były czasy. Co ciekawe, kupowałem je w sklepie w Niemczech, który prowadził brat Królaka, tego kolarza. On w tym sklepie miał wszystko. Karty schowałem, a z czasopismami wydało się chyba na jakimś przystanku. Jeden z kolegów oglądał czasopisma, jak wsiadaliśmy do autokaru i zaczęły się problemy. Ktoś nas, a raczej mnie, podkablował. Zwinęli mnie. Kart nie znaleziono, bo schowałem je pomiędzy oponę, a dętkę w motocyklu. Żeby później było weselej, to z tym kołem była niezła historia. Stasiu Maciejewicz założył ją chyba Filipiakowi. Karty były w środku. Narobiłem szumu w momencie, jak już zawodnik wyjeżdżał z parkingu. Filipiak zawrócił. Dopiero by było, gdyby te karty wyleciały na stadionie… Bywało niekiedy wesoło. Za te „czasopisma” dostałem dwuletnią dyskwalifikację, która ostatecznie skończyła się po pół roku.

W karierze również odwiedził Pan inne kontynenty. Brał Pan udział w słynnym bankiecie u Ivana Maugera.

Nie pamiętam, który to był rok. Faktycznie, byłem w składzie na tournée. Zawsze człowiek zobaczył coś nowego w życiu. Słynny bankiet do dziś uważam za swoją chyba najdroższą imprezę życia (śmiech). U nas bankiety tak nie wyglądają. Robi się je inaczej. Tam wtedy zaprosił nas Ivan Mauger. Piękne miejsce. Restauracja, basen, sauna. Przepiękny widok na całe Wellington. Na końcu przyszedł jednak kelner i za całą imprezę się płaciło z… własnej kieszeni. Trzeba było wysupłać te parę dolarów co się miało w kieszeni. 

Była też jedna bardzo smutna impreza. W maju 1974 roku miała miejsce u Pana parapetówka. W drodze powrotnej koledzy wracali trabantem. Prowadzący samochód wjechał w nieoświetloną przyczepę. Zginął Zygmunt Gołębiowski, a kierujący trafił na lata w miejsce odosobnienia…

Tak, tak było… Tam w sumie zginęły, o ile pamiętam, trzy osoby. Samochodem kierował Jerzy Bożyk, który w momencie uderzenia wyleciał z Trabanta. Zginął Zyga Gołębiowski i jeszcze dwie osoby.  Kierowca dostał osiem lat, a wyszedł chyba po pięciu. (Jerzy Bożyk został skazany na osiem lat pozbawienia wolności. Karę odbywał w więzieniu oddalonym od stadionu Włókniarza o około trzy kilometry. Zakład karny opuścił w 1979 roku, odnowił licencję w roku 1980 i ponownie reprezentował barwy Włókniarza Częstochowa – dop.red)

W sezonie 1981 Włókniarz spadł z pierwszej ligi. Do dziś wielu kibiców twierdzi, że zawalił nie kto inny jak Jarmuła i to niekoniecznie sportowo…

Ja jestem daleki od sądzenia. Józek, to był Józek. Mówiąc żartobliwie albo wygrywał albo się wywracał. Nigdy nie odpuszczał. Wtedy nie przyjechał na trzy mecze i tyle. Prezes Jałowiecki wyrzucił go potem z klubu. Spadliśmy i tyle. Ja nikogo sądził nie będę. 

W swojej karierze miał Pan ponad piętnaście kontuzji. Najgorsza to ta ostatnia, która przyczyniła się do zakończenia kariery w 1987 roku?

Tak. Zdecydowanie tak. W Gnieźnie „poszły” mi wtedy obie ręce. Jechałem z Leonem Kujawskim, Drabikiem i jeszcze jakimś młodym zawodnikiem. To był chyba Smoliński. Leon wygrał start. Ja później „wszedłem” pod Leona, a we mnie wjechał właśnie Smoliński… Obie ręce połamane. Jedna w łokciu, druga w nadgarstku. Czułem wtedy, że pora powiedzieć sobie definitywnie koniec z żużlem. Wie Pan co? Ja wtedy wstałem z toru  i powiedziałem temu młodemu że taką jazdą narobi sobie biedy. Wykrakałem…. niedługo potem młody Smolinski  zmarł na skutek obrażeń odniesionych na torze Olimpii Poznań podczas test-meczu.

Finansowo kariera żużlowa się opłacała?

Wie Pan, tu nie ma czego porównywać do czasów obecnych. Nie zarabiało się tyle, co choćby piłkarze Rakowa. Pamiętam, że za punkt w lidze było bodajże osiemdziesiąt złotych. Za start w meczu międzynarodowym coś ponad sto złotych. Wielu z nas było oficjalnie pozatrudnianych na etatach. Biedy nie było, ale do obecnych czasów nie ma się co równać. Wtedy jeździło się dla żużla. 

U kolegów miał Pan ksywkę „ruski”…

To chyba świętej pamięci Zyguś Gołębiewski wymyślił. Ja wiadomo – nie lubiłem odpuszczać. Często szło na „łokcie”, to zaczęli mówić, że jedzie ruski (śmiech).

Czuje się Pan spełniony jako zawodnik?

Powiem Panu szczerze, że tak. Niczego inaczej bym drugi raz nie zrobił. Być może brakowało mi trochę więcej szczęścia. Pewnie Pan to niejednokrotnie słyszał, że w żużlu trzeba mieć szczęście. Bez niego też nie ma sukcesu. A ze szczęściem, to wie Pan jak jest… Raz się ma, innym razem nie…

Jest Pan jednym z nielicznych, którzy mają na swoim koncie złoto DMP dla Włókniarza jako zawodnik oraz trener.

To nie wszystko. Oprócz tego wywalczyłem złoto z Włókniarzem jako trener w MDMP na torze w Rybniku. Także razem mam trzy złota dla Częstochowy w swojej kolekcji.

Jaki był najważniejszy czynnik, który sprawił że Włókniarz był złoty w 2003 roku?

Zadecydowała jedna, chociaż nie – przepraszam, dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że wszyscy jechali, druga to brak kontuzji i tu mieliśmy właśnie szczęście. Może mieć Pan super znanych zawodników, ale wystarczy, że jeden nie pojedzie albo kontuzja i robią się problemy. My tego uniknęliśmy i zaowocowało to złotym medalem. Nawiasem mówiąc, to też mieliśmy dobrych stranieri. Był Holta, Sullivan i Jonsson. Krótko mówiąc – o tytule zdecydował dobry, wyrównany skład, no i atmosfera była też „swoją”. Bez niej nic Pan zespołowo nie osiągnie. To też stara prawda.

Z tego co wiem, to dalej Pan jest przy żużlu. Wrócił Pan do miniżużla…

Zgadza się. Dalej przy żużlu, teraz znowu tym mini-torowym u syna prezesa Świącika. Działamy razem. Lata lecą. Zdrowie już nie to. Mam problemy z chodzeniem. Siedzę sobie z boku i doglądam. Co mogę, to pomogę, doradzę. Myślę, że mam jeszcze co przekazać tym, którzy zaczynają swoją karierą na żużlu. 

Czego można Andrzejowi Jurczyńskiemu zatem życzyć na koniec?

 Mi na tym etapie życia  tylko jednego można życzyć – zdrowia. Będzie zdrowie, to będzie dobrze. 

Dziękuje za rozmowę.

Dziękuje również i pozdrawiam serdecznie wszystkich kibiców.