Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Już tylko najbardziej zagorzali kibice rzeszowskiego żużla, kierujący się zasadą, że nadzieja umiera ostatnia, liczą na to, że stanie się cud i jakimś sposobem w Rzeszowie w 2019 roku nadal będą się odbywały mecze ligowe, choćby na poziomie II-ligowym. Punktem zaczepnym do takiego życzeniowego myślenia są zapowiedzi prezesa Ireneusza Nawrockiego, że będzie walczył o przywrócenie licencji „wszelkimi możliwymi sposobami”. Głównie prawnymi.

O tym, że może coś być na rzeczy w tej kwestii, próbował mnie przekonywać jeden z moich kolegów, który siedzi dość mocno w żużlu. – Czy nie zastanawia cię, dlaczego żaden z zawodników Stali Rzeszów zakontraktowanych na przyszły sezon przez Nawrockiego nie śpieszy się z podpisaniem umowy z nowym klubem, skoro z dotychczasowych zostali przez PZMot. zwolnieni? – pytał tajemniczo. A przyznać trzeba, że takie nazwiska jak Greg Hancock, Nick Morris, Linus Sundstroem czy nawet Karol Baran to łakome kąski dla klubów, nawet tych z poziomu ekstraligi.

Rozmowa nasza miała miejsce kilka dni temu i z żadnych doniesień, choćby medialnych, nie słyszałem, by coś się zmieniło w tym względzie. Jednak ja w cud przestałem wierzyć i już w zasadzie pogodziłem się z tym, że na rzeszowskim torze przy ul. Hetmańskiej (wcześniej noszącej nazwę Obrońców Stalingradu) po raz pierwszy w 67-letniej historii nie będzie meczów o ligowe punkty.

Próbowałem szukać w internecie uzasadnienia decyzji Prezydium Polskiego Związku Motorowego, które działając w trybie odwoławczym podtrzymało werdykt zespołu licencyjnego i odmówiło Speedway Stali Rzeszów na występy w I lidze w sezonie 2019, ale jej nie znalazłem.

 O tym jak duże były braki i uchybienia w dokumentacji licencyjnej rzeszowskiego klubu, próbowałem dopytywać Piotra Szymańskiego – szefa Głównej Komisji Sportu Żużlowego, który zasiada w Prezydium Związku i uczestniczył w posiedzeniu rozpatrującym odwołanie Stali w kwestii licencji. – Proszę mi wierzyć, że bardzo nam zależało na tym, aby w Rzeszowie był nadal żużel na ligowym poziomie, aby I liga była kompletna, a nie 7-zespołowa. Gdyby w dokumentacji z Rzeszowa były jakieś niewielkie braki, mogliśmy się zastanawiać nad przyznaniem licencji nadzorowanej, ale do tej też dużo brakowało – powiedział szef polskiego speedwaya. Dodał, że nie jest upoważniony do ujawniania uzasadnienia decyzji, którą otrzymał klub z Rzeszowa i tylko jego działacze mogą ją podać do publicznej wiadomości. Dowiedziałem się też, że Stal przysłała jeszcze pismo o przywrócenie terminu, czyli o możliwość ponownego przystąpienia do procesu licencyjnego, ale zostało ono bez rozpatrzenia, bo nie ma takich możliwości prawnych.

Skoro decyzja jest ostateczna i nieodwołalna, ciśnie się na myśl pytanie czy była ona nieuchronna, czy musiało do niej dojść.

– Widziałem to czarno już od początku sezonu – mówi Jan Krzystyniak, wielce zasłużony dla rzeszowskiej Stali zawodnik, który w 2011 roku, z okazji 60- lecia powstania sekcji żużlowej w Stali, został wybrany w plebiscycie kibiców do „Złotej Siódemki” w całej historii tego klubu. – Ten człowiek od samego początku był dla mnie niewiarygodny w tym co mówił i robił. – Spędziłem w tym klubie 5 lat mojej kariery zawodniczej, odniosłem w barwach Stali znaczące sukcesy i poznałem trochę ludzi, którzy byli oddani dla tego sportu. Ten klub kojarzył mi się z dobrym zarządzaniem oraz z oddaniem ludzi, którzy w mniejszym lub większym stopniu byli zaangażowani w jego funkcjonowanie. Gdyby tak nie było, to na pewno nie jeździłbym w tych barwach pięć sezonów. Żal mi bardzo świetnych kibiców z Rzeszowa i tego wstydu, jaki na całą Polskę przyniósł temu miasto jeden człowiek. Nie do zaakceptowania jest to, jak odnosi się do wdowy po Tomku Jędrzejaku, w kwestii spłacenia długu jaki miał wobec niego. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć temu środowisku, aby się znalazł ktoś na miarę pani Marty Półtorak, który postawi na nogi rzeszowski speedway – zakończył naszą przyjacielską pogawędkę Jan Krzystyniak.

W podobnym tonie wypowiadał się również na ten sam temat inny wielce zasłużony żużlowiec Stali Rzeszów Ryszard Romaniak, z którym pracowałem w jednej ekipie, gdy w 2004 roku prezesowałem sekcji żużlowej Stali Rzeszów. Był wtedy kierownikiem biura – kompetentnym, rzeczowym i oddanym temu, co robił i za co odpowiadał. Od tej pory datuje się nasza bliższa znajomość. Nieprzypadkowo więc miałem przyjemność w jego właśnie towarzystwie oglądać emocjonujący mecz barażowy Stali Rzeszów z Ostrowią Ostrów Wlkp. i dzielić później radość z powrotu do I ligi. Nie trwała ona niestety długo.

– Nie wiem w ogóle skąd ten Nawrocki się w Rzeszowie wziął, ale gdy zobaczyłem, już na początku jego rządów, że wielu bardzo oddanych działaczy lub tylko wpływowych sympatyków sekcji żużlowej w Stali odsunęło się samych lub zostali odsunięci przez ekipę nowego prezesa, to wiedziałem, że niczego dobrego to nie wróży – powiedział Romaniak. – Gdy dowiedziałem się, że działa w branży nieruchomości, która i mnie jest trochę bliska, to próbowałem się z nim umówić na spotkanie biznesowe. Umawialiśmy się trzy razy, ale na żadne spotkanie nie przyszedł. Wyglądało to, podobnie jak i wiele spraw firmowanych przez niego, niepoważnie. Koniec końców skończyło się wielką wywrotką, by nie powiedzieć katastrofą. Dzwonią do mnie ludzie z Polski, z którymi znam się jeszcze z czasów, gdy sam jeździłem i pytają mnie o przyczyny tego, co się stało. Mówię zazwyczaj, że on sam się na żużlu nie znał, a oprócz tego miał za dużo doradców, absolutnie niewłaściwych. Niestety na wiele pytań nie mam też sensownych odpowiedzi – stwierdził Romaniak.

Na koniec naszej rozmowy stwierdził, że „za naszych rządów nie byłoby nawet możliwości doprowadzenia  do takich nieprawidłowości, bo władza była kolegialna, a zarząd liczył 7 osób”. Uświadomiłem sobie, że każdy z nas miał wiedzę i doświadczenie w zupełnie innej dziedzinie. Był więc w naszym gronie współwłaściciel  dużego centrum ogrodniczego, prezes dużej spółdzielni pracy, pracownicy administracji rządowej i samorządowej, główna księgowa w dużej firmie i w końcu ja byłem dyrektorem marketingu w największej gazecie w regionie. Wszystkich nas łączyła oczywiści pasja do „czarnego sportu”, jak wtedy często nazywano żużel.

Wiem, że takie wspomnienia trącą nostalgią. Że świat poszedł do przodu i status sportowej spółki akcyjnej jest na tą chwilę najbardziej odpowiednią formą organizacyjną profesjonalnego sportu, w którym pieniądz niestety rządzi w sposób bezwzględny. Nie udało się jednak wypracować skutecznych barier ograniczających władzę jednego człowieka, konicznych, gdy ten okazuje się nieodpowiedzialny i niekompetentny, który jest w stanie, nawet gdy działa w dobrej wierze, wyrządzić wiele zła. Szczególnie jeśli znajdzie się w środowisku dla siebie dotąd nieznanym.

Niezależnie od wielu pytań i wątpliwości co do przyczyn stanu głębokiego kryzysu, w jakim się znalazł rzeszowski speedway jedno jest pewne. Ten sport nie może trwale zniknąć ze sportowego pejzażu Rzeszowa i Podkarpacia, bo ma zbyt wielu oddanych sympatyków. Wielu z nich to ludzie na wysokich stanowiskach, działający z sukcesami w poważnym biznesie. Zapewne w ich stronę będą się zwracać nadzieje na wyprowadzenie rzeszowskiego żużla z kryzysu. Największego w dotychczasowej historii.

TADEUSZ SZYLAR