Przemysław Sierakowski i Piotr Markuszewski.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Wujek był toromistrzem, ojciec był toromistrzem, brat został żużlowcem, więc nie mógł nie przesiąknąć. Gdy Bogdan Kowalski, ówczesny trener, stwierdził, że w okularach nie pojeździ, przy rodzicach rozdeptał szkiełka i dopiął swego, mimo iż pierwsze jazdy odbywał ze szkoleniowcem, bo był zbyt niski i nie sięgał do haka. Mama, pani Ela, mimo oporów, została ostatecznie najwierniejszym kibicem Piotra Markuszewskiego. Trochę o historii, trochę o współczesności porozmawiałem z ikoną GKM-u lat 90.

Nie mogłeś nie zostać żużlowcem?

Tak to się rodzinnie ułożyło. Wujek Janusz był toromistrzem, najbliższy kuzyn mamy. Gdy GKM reaktywowano, dołączył do niego, z polecenia, mój ojciec Kazimierz, a brat Adam też próbował szprycy. Nie miałem wyjścia. Mimo, że w przypadku Adama to się źle skończyło. Miał w Bydgoszczy poważny wypadek, strzaskał nogę, ale mimo to nie zniechęciłem się. Spróbował brat, pomyślałem: dlaczego nie ja? Gdy byłem młodym chłopcem nosiłem okulary. Trenerem był wtedy Bogdan Kowalski, który stwierdził, że dopóki będę je nosił, to nie pojeżdżę. Przy rodzicach zdeptałem te okulary i tak się zaczęła przygoda z żużlem.

Rodzice nie mieli oporów? Najpierw Adam – kontuzja, potem Ty?

Mama miała opory. Tato wcześniej jeździł trochę na crossie, więc jemu było łatwiej zaakceptować wybór. On to rozumiał, a mama, jak to mama, obawiała się mocno o nasze cenne zdrowie. Koniec końców zgodziła się i mogliśmy z bratem próbować. Z czasem stała się najwierniejszym kibicem. Kiedy spędzaliśmy na stadionie całe dnie, mama przychodziła do nas z obiadami, żebyśmy nie musieli odrywać się od motocykli. Siedzieliśmy często do wieczora w parku maszyn. Pasja. Jak to młody chłopak – chciałeś jak najlepiej i wiecznie coś ci tam przeszkadzało, niepokoiło, że czegoś nie dopatrzyłeś, że nie zrobiłeś tego perfekcyjnie.

Ale do szkoły czasem zaglądałeś?

Czasem tak (śmiech). A serio, gdy zdałem egzamin na licencję, chodziłem do zawodówki. Na więcej wtedy nie było czasu. Dopiero po latach żona mnie zmobilizowała, a ściślej pognała (śmiech), żeby uzupełnić braki i zdać maturę. 

Abecadła uczył Cię Bogdan „Szeged” Kowalski, potem przewinęło się jeszcze kilku szkoleniowców…

Pan Bogdan niemal każde zdanie zaczynał od słów „jak ja byłem w Szeged…” – stąd pseudonim. Pracował kilka lat na Węgrzech, a Madziarzy wtedy stanowili Europejską czołówkę. On uczył mnie podstaw, z nim jechałem pierwszy raz na motocyklu, bo byłem tak niski, że nie dosięgałem nogami do toru. Niestety bardzo wcześnie odszedł. Po nim nadszedł czas Jana Ząbika w Grudziądzu. To Ząbik doprowadził mnie do licencji. 

Ząbik poróżnił się wówczas w Toruniu z włodarzami klubu i przyprowadził ze sobą do Grudziądza niemal całą toruńską młodzież, na czele z Piotrem Baronem, to był rok 1991…

Tak, to prawda. GKM nie był żadną potęgą w tamtym czasie. Przyszedł Ząbik i awansowaliśmy do finału MDMP, który rozegrano w Grudziądzu. Wtedy to było prawdziwe święto. Nie mieliśmy wcześniej jakichś większych sukcesów. Sporadycznie coś się zdarzyło, jak srebro Romka Felda w MIMP. Tylko on był z importu, bo pochodził z Leszna. Kibice czekali na wychowanków i ich dokonania. MDMP już prawie takie było. Trzech miejscowych – Kempiński, Wiśniewski i ja – oraz trzech swoich, choć pochodzących z Torunia, czyli Baron, Ulawski i nie startujący w finale Zalewski. Byłem rezerwowym, jako najmłodszy w składzie, ale dwa razy wyjechałem na tor i zdobyłem dychę w dwóch startach – 1 i 0 (śmiech). Wywalczyliśmy srebro, za Tarnowem, a przed Gorzowem i to był ogromny sukces “Kopciuszka”, jakim byliśmy. Dało nam to pozytywnego kopa na przyszłość. Historia jest fajna i można to wspominać. Pierwszy medal, który zdobyliśmy drużynowo, także dzięki temu, że przyszedł do nas Piotr Baron. To było solidne wzmocnienie formacji juniorskiej. No i Kempes, który wtedy jeździł już w kadrze młodzieżowej. Oni byli liderami. Juniorka szła u nas wtedy mocno do przodu.

Skład MDMP 1991. Od lewej: Piotr „Gary”Markuszewski, Robert „Kempes” Kempiński, Grzegorz „Grzaniu” Wiśniewski, na motocyklu Krzysztof „Fundin” Ulawski, Wojciech „Buła” Zalewski i Piotr Baron.

Przyznasz jednak, że ta grudziądzka szkoła nie wypuszcza startowców. Kempes, Ty, obecnie Buczek, to wszystko chłopaki, którzy punkty wyrywali z trasy…

Nie wiem do końca na czym to polega. Czy ten nasz tor jest tak trudny technicznie, że niektórzy nie potrafią płynnie przejechać czterech kółek? My spędzaliśmy na torze bardzo dużo czasu, poznając go i ucząc się niemal na pamięć. Bardzo dużo pracy poświęcał nam też Jan Ząbik. On sam też nie był startowcem, ale typem walczaka, wojownika, który punkty wyrywał z trasy. I tę swoją wiedzę, jak jechać, jak walczyć, przekazywał nam. Grudziądzki tor był wtedy dosyć dziurawy. Rywal, który prowadził dwa, dwa i pół kółka był już zmęczony, a my, jak szczury, przejeżdżaliśmy obok niego. Ząbik nie zdradził nam jednak, jak poradzić sobie z przyciąganiem słynnego dębu (śmiech). Niby jest coś takiego w Grudziądzu, że ten dąb, który tam rośnie od wielu, wielu lat ma zdolność przyciągania. Serio zaś, specyfika naszego toru jest taka, że jeśli źle wszedłeś w łuk, to cię wyciąga na zewnątrz, a tam… ów dąb, stąd pewnie przypowieść o jego niezwykłej mocy. W zawodach jeszcze gorzej, bo jeśli trzech chciało zmieścić się w łuku obok siebie, to jeden musiał skończyć pod dębem. Dziś zawodnicy są bardziej objeżdżeni, doświadczeni i takiego żniwa jak kiedyś dąb ten już nie zbiera, na szczęście.

Piotrze, potem był rok 1995 i medal indywidualny, święto w Grudziądzu, bo wreszcie swojak…

To prawda. Brąz MIMP w Rzeszowie. Cieszyło to niezmiernie. Powiem może trochę nieskromnie, ale jechałem tam z nastawieniem na wygraną. Bardzo dużo pomógł mi w tym czasie trener Lech Kędziora. Kupiliśmy nowy silnik, po tuningu, co nie było wtedy tak powszechne jak dziś. Padło hasło, jedziemy kupić silnik do Milika, ojca rybnickiego stranieri. Czesi mieli dostęp do zachodnich tunerów, fura po nim miała sama jechać. Ostatecznie okazało się, że pojechaliśmy do Danii i tam dokonaliśmy zakupu. To był bardzo trafiony zakup i znakomita inwestycja. Ten silnik zaowocował wzrostem formy. Był bardzo elastyczny. Czego nie założyłem, niezależnie od stanu toru, zawsze jechał do przodu. Byłem więc bojowo nastawiony przed rzeszowskim finałem i chciałem wygrać. W tamtym sezonie bardzo wielu liczących się juniorów kończyło wiek młodzieżowca i wszyscy chcieli zdobyć medal. Ułamek, Bajerski, Protasiewicz, Baron, Winiarz, Trojanowski – ekipa była bardzo mocna. Start w eliminacjach IMŚJ nie zakończył się jednak dobrze. Ćwierćfinał w Żarnowicy to był pewny awans do półfinału. Niemieckiego Pocking nie wspominam jednak najlepiej. Popełniłem mnóstwo błędów. Żal było zaprzepaścić szansę i chyba przedobrzyłem. Od początku tam mi się nie układało. Tor twardy, preferujący startowców, z trasy nic nie dało się zrobić. Mnie jeszcze spaliło się sprzęgło. Kompletna katastrofa. Szkoda.

Od lewej u góry: Jan Ząbik, Leszek Serwiński (trener ogólnorozwojowy), Rune Holta, Jerzy Kulpiński (kierownik) Dariusz Winnicki, kominiarz, Tomasz Kornacki, Wojciech Żurawski. Na dole od lewej: Robert Kempiński, Piotr Markuszewski, Grzegorz Wiśniewski i Jarosław Skarżyński.

W karierze seniorskiej bywało różnie…

Trzeba pamiętać, że w roku 1995 awansowaliśmy do Ekstraklasy, a ja kończyłem wiek juniora. Przeskoczyłem szczebel wyżej, a do tego przyszedł dorosły debiut. Oprócz tego, w 1996, podczas słynnego, przerwanego meczu u nas z Toruniem, miałem poważny upadek. Nie szło. Tor był wtedy niebezpieczny, ale rok wcześniej jeździliśmy na identycznej nawierzchni. Dziś pewnie niewielu porwałoby się na ściganie w takich warunkach, ale nie uważam, że moja kontuzja wynikała wyłącznie ze stanu toru. Takie tory były wtedy wszędzie. Tamten mecz, moim zdaniem, również można było odjechać, a zwycięstwo dałoby nam utrzymanie w lidze. Kibice do dziś mówią o Komendancie Wojewódzkim Policji z Torunia, który miał wymusić na Wojciechu Grodzkim przerwanie zawodów, gdy Toruń prowadził jeszcze dwoma oczkami, a my tradycyjnie, od trzeciej serii, zaczynaliśmy szaleć pod płotami, bo już się odsypało. Nie byłem na wieżyczce – nie wiem. Powtórzę jedynie, że moim zdaniem, te zawody można było objechać. Za wszelką cenę nie ma sensu walczyć, to oczywiste. Zdrowie jest najważniejsze, ale…

W czasie kariery miałeś kilka pseudonimów. Dwa przylgnęły. Gary – wiadomo, to od Havelocka i jego dredów, Ty miałeś warkoczyki, a Kachel?

(Śmiech). To rodzinna historia. Ojciec umiał wszystko. Złota rączka. Któregoś dnia postanowił położyć płytki na ścianę. Kafelki wtedy przyklejało się na rozrobioną zaprawę. Nie było klejów. Zakasał rękawy i zabrał się do roboty. Skończył wieczorem, a rano… kafelki spadły. Potem opowiadał o tym na stadionie i stwierdził, że „Kachel spadł”. No i tak ten Kachel do mnie przylgnął. Tata miał swoje patenty. Na tor i start maszynę. Zepsuła się, podszedł, strzelił młotkiem w przerywacz i maszyna działała.

Jego następcą został Jurek Bałtrukowicz. W tych dniach obchodziłby urodziny…

Och! Jurek. Przy nim, a właściwie od Niego uczyłem się czystości i dbałości o każdy element sprzętu i wyposażenia. Był pod tym względem perfekcjonistą. Gdy jeszcze startował, bardzo dużo się uczyłem. Podpowiadał, doglądał. Dusza człowiek pod tym względem. Jako toromistrz nauczył się sporo przy tacie i potem spędzał na stadionie większość życia. Tato potrafił przygotować, a to przyczepnie, a to twardo. Jurek zaś obserwował, testował i poznawał przygotowanie toru od strony toromistrza. Ostatnio niewiele dało się już zrobić. Mączka nie pozwala. Może być tylko twardo i nie do końca za sprawą komisarzy. Nawierzchnia jest przetarta. Były próby, a to dosypania piasku, ale nie wiązał, a to glinka, też nie pomogło, ostatnio dosypano nawierzchnię ze starego toru Apatora przy Broniewskiego i to również pomogło tylko na chwilę. Pewnie bez całkowitej wymiany ani rusz.

Co porabiasz współcześnie?

Prowadzę firmę budowlaną w Szwecji. Tam, w sezonie, z racji długiej zimy, wykonujemy remonty od podstaw. Żyję i daję żyć pracownikom. Oprócz tego prowadzę hodowlę psów rasowych, trochę jak Marek Cieślak. Amatorsko ścigam się też trochę na żużlu, bo ciągnie wilka do lasu. Poznałem polskiego Norwega – Rafaela Evensena i on będąc w Grudziądzu, poprosił o kilka porad, bo ściga się tam u siebie w Norwegii. Z tego wyszedł kontakt z miejscowymi amatorami, którym także chętnie służę radą, a przy okazji sam nieco się poślizgam. No i wziąłem pod skrzydła jednego z grudziądzkich juniorów, bo chyba już czas, by GKM dochował się klasowego młodzieżowca. Żużel pozostał moją pasją i w miarę sił, czasu i środków wciąż się nim zajmuję, pamiętając, że najważniejsza jest rodzina.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI

One Thought on Piotr Markuszewski: Żeby jeździć na żużlu, podeptałem okulary. Przy rodzicach
    Mmm
    30 Jun 2020
     8:49pm

    Chcialbym dodac ze pozniej startowcem w grudziadzu przez wiele lat ów startujący w tym klubie byl wychowanek Lublina Paweł Staszek…..u siebie to trzaskal 3jki ale na wyjazdach klapa….Panie Przemku moze zechcialby Pan zrobic wywiad Z Pawlem i zadajac mu to pytanie dlaczego tak sie dzialo? Ogólnie fajnie sie czyta o bylych zawodnikach ktorych kiedys sie znalo i dopingowalo…pozdrawiam

Skomentuj

One Thought on Piotr Markuszewski: Żeby jeździć na żużlu, podeptałem okulary. Przy rodzicach
    Mmm
    30 Jun 2020
     8:49pm

    Chcialbym dodac ze pozniej startowcem w grudziadzu przez wiele lat ów startujący w tym klubie byl wychowanek Lublina Paweł Staszek…..u siebie to trzaskal 3jki ale na wyjazdach klapa….Panie Przemku moze zechcialby Pan zrobic wywiad Z Pawlem i zadajac mu to pytanie dlaczego tak sie dzialo? Ogólnie fajnie sie czyta o bylych zawodnikach ktorych kiedys sie znalo i dopingowalo…pozdrawiam

Skomentuj