Marek Cieślak symbolicznie przekazuje plastron Sławomirowi Drabikowi. FOT. ARCHIWUM MARKA SOCZYKA.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Dziś ostatnia część książki „Pół wieku na czarno” i drugiego rozdziału pt. „Naojstrzejsza ekipa w kraju”. O trudnych realiach życia w latach 80. Zapraszamy.

Ze sportowego punktu widzenia moja angielska przygoda przebiegała jednak po myśli – zwłaszcza jeśli chodzi o początek i środek tego pierwszego sezonu na Wyspach. Byłem drugim zawodnikiem drużyny i sięgnęliśmy po mistrzostwo Anglii. Ja jeździłem w środy, a Edek w czwartki, więc on przyjeżdżał mi pomagać w środy, a ja pomagałem mu w czwartki. Do Polski, jak wspominałem, latałem tylko na mecze wyjazdowe, których przy ośmiozespołowej lidze wiele nie było. Choć niekiedy przemieszczałem się też samochodem. Czasy mieliśmy takie, że aby przeżyć bez pieniędzy, należało niekiedy zabawić się w przemytnika. Wtedy siadałem za sterami fiata 125p i ładowałem jakieś części, którymi się później handlowało. Takie było życie, tak byliśmy nauczeni.

Za komplet punktów przywieziony w polskiej lidze dostawało się wówczas 1200 złotych. Zatem jedno oczko wyceniano na 80 złotych. Dla porównania średnia miesięczna płaca w zakładach włókienniczych wynosiła 3200. Rachunek jest więc prosty – trzeba było zaliczyć trzy dobre mecze, by uzbierać to, co dostawał ślusarz czy tokarz. No a tych meczów, przypominam, na pęczki nie było. Kadrowicze mieli się troszkę lepiej, klub wypłacał im „dożywianie”, w wysokości 500 złotych miesięcznie. Z kolei udział w meczach testowych z Anglią, Szwecją czy Rosją pozwalał też uczestniczyć w – tak to ładnie nazwijmy – wymianie handlowej.

Drugi mój sezon w Anglii okazał się już mniej udany. I to od samego początku, również na poziomie dyplomatycznym. Otóż zapragnąłem sprowadzić do White City kolegę Jurczyńskiego, załatwiając mu miejsce w drużynie. Okazało się to, nie ukrywam, moim życiowym błędem. Mogłem polecić go do innego klubu, unikając kłopotów, ale Andrzej pojawił się w White City, czym napytałem sobie biedy i narobiłem wrogów. Wielkie koleżeństwo się skończyło, bo przecież ktoś musiał teraz z drużyny odejść. Żyłka biznesmena odezwała się też w działaczach mojego Włókniarza, którzy wytargowali za mnie od Anglików cztery silniki Weslake’a. Ja nie dostałem nic, a trzy czwarte częstochowskiej drużyny ścigało się na mojej krwawicy. Dlatego wszyscy jeździli tak dobrze.

I jeszcze jedno. Nie dość, że działacze Włókniarza chcieli za mnie cztery silniki, to jeszcze zmusili mnie, bym znów jeździł we wszystkich ligowych meczach, z domowymi włącznie! Na dobitkę White City zmieniło terminy rozgrywania swoich spotkań. Zaczęło je organizować nie w środy, a w poniedziałki, co – jak się domyślacie – było gwoździem do Cieślakowej trumny. Niemal co tydzień musiałem latać na mecze do Polski, a tuż po nich przemieszczać się szybko na lotnisko do Warszawy, skąd rano odlatywałem do Anglii. Jeśli, dla przykładu, mecz mieliśmy w Zielonej Górze, to zamiast iść po nim spać, tłukłem się przez pół kraju – i to jeszcze niekiedy maluchem, bo takie właśnie autko było w posiadaniu Witka Jastrzębskiego. Witek chciał sobie dorobić, a ja wspaniałomyślnie – zamiast iść spać – szedłem mu na rękę. Posiedźcie sobie w maluchu pół godziny, a później dodajcie jeszcze do tej męki kilka godzin, to zrozumiecie.

W Londynie pojawiałem się koło południa, umordowany. I od razu kierowałem się w stronę warsztatu. Zaczynałem myć motocykl, zajmować się oponami i całym osprzętem. Wtedy wszystko przy motorach robiło się samemu, tylko na mecz przychodził chłopaczek, żeby zatankować maszynę i przednie koło szmatką przetrzeć. Gdy wybijała godzina meczu, byłem już cały wypompowany po nieprzespanej nocy. Zniechęciłem się do tego wszystkiego, a wyniki spadły, bo przecież – zważywszy na „okoliczności przyrody” – spaść musiały. White City też się rychło rozsypało. To był stadion, na którym w 1908 roku odbywały się igrzyska olimpijskie. Zresztą stadion wyjątkowy, bo trybuny okalały wszystkie ówczesne areny: jednocześnie można było śledzić rywalizację w pływaniu, lekkiej atletyce i piłce nożnej. Obiekt był zadaszony i ogromny, z mnóstwem restauracji w środku, w związku z czym również drogi w utrzymaniu. Rozebrano go, a dziś przez teren, na którym stał, biegnie fragment autostrady.

Po powrocie do kraju dostałem jeszcze propozycję jazdy w King’s Lynn, ale z Wielkiej Brytanii byłem już wyleczony. Zbyt wiele się tych problemów spiętrzyło. Tytuł mistrza Anglii w kolekcji jednak jest, a medale wręczał nam w wielkim hotelu sam mer Londynu. Przygód związanych z pobytem w Anglii przechowuję w pamięci mnóstwo i wiele z nich łączy się z osobą Edka Jancarza. W końcu razem tam pojechaliśmy i razem zamieszkaliśmy, gdyż White City i Wimbledon zrzuciły się na lokum dla dwójki Polaków oraz dla Szweda Stefana Samuelssona. Ba! Bez niezdrowych skojarzeń, ale myśmy z Edkiem nawet razem spali w jednym małżeńskim łożu. Pokoi było w mieszkaniu kilka, lecz gdy tam zajechaliśmy, chłód był przenikliwy. Wszystkie grzejniki z całego domu zgromadziliśmy zatem w jednym pomieszczeniu, kończąc tym samym kłótnie, kto gdzie ma się zalogować. I zrobiło się ciepełko…

Pod nami mieliśmy stację metra, Balham, więc gdy siadaliśmy w kuchni przy kawie, szklanki tańcowały po całym stole. Z czasem przestaliśmy to jednak zauważać, uznając za normalność. Do dziś nie mogę jednak zrozumieć, dlaczego Edek tak źle skończył…

Wiele rzeczy złożyło się na jego śmierć z ręki własnej żony. Być może w ciężkim dla siebie czasie nie znalazł wokół siebie nikogo, kto wskazałby lepszą drogę. Mistrzowie często tak mają, że w chwilach triumfu nie mogą się opędzić od tłumu wielbicieli, natomiast w momentach kryzysowych zostają sami. I Edek został sam. W dniu gorzowskiego balu mistrzów sportu, na który był zaproszony z małżonką, został przez nią, w afekcie, dźgnięty nożem. Nieszczęśliwie, bo w tętnicę udową. Wykrwawił się w łazience, próbował uciskać ranę ręcznikami, ale nie doczekał karetki, którą wezwała żona.

Z paszportem w dłoni podróżowaliśmy tu i tam, choć nie wszystkim było to w smak. Wiadomo – Polak to istota zawistna. Wielu było w częstochowskim klubie takich, którzy tylko liczyli, ile i gdzie mogłem zarobić. Przyjaciół ubywało… Zresztą dla Włókniarza nadchodziły lata chude. Mechanik Tadek Tumiłowicz z powodu rodzinnych zatargów i rozwodu z żoną odszedł nagle do Zielonej Góry, gdzie zajął się Andrzejem Huszczą i całym klubem. Tymczasem u nas zapanował lekki burdelik. Był to początek końca tego poukładanego Włókniarza, którym dyrygował Wacek Tomaszewski. Zbliżała się gehenna, klub szedł w rozsypkę.

Z przerwami startowałem do 1986 roku. Kiedy wróciłem z Anglii, sądziłem, że o takiego zawodnika jak ja powinno się choć trochę dbać. Tu się jednak okazało, że kilku ludzi zaczyna robić sobie na złość. Na dwa mecze przed końcem sezonu 1979 tupnąłem nóżką i poinformowałem, że więcej na tor nie wyjadę. Wszyscy myśleli, że cichaczem planuję zmienić barwy klubowe, co nie miało nic wspólnego z prawdą. Mnie się po prostu odechciało występów w takich warunkach. Jeszcze rok wcześniej jeździłem po finałach IMŚ, a tu takie problemy. Powiedziałem: dość!

Dwa lata nie startowałem, w tym czasie klub spadł do II ligi. Później próbowano mi wjechać na ambicję, że pewnie już bym się na motocyklu nie odnalazł. Powiedziałem, że jak zechcę, to jeszcze wrócę. No i wróciłem, zostając w 1982 roku najskuteczniejszym zawodnikiem II ligi. Ktoś powie – gorsze rozgrywki, niższy poziom. Ale trzeba było siąść i jechać.

1983 rok. Do klubu przyszedł nowy motocykl. Nie było jak dziś, że zawodnicy sami się zaopatrują w sprzęt. W kolejce po ten motocykl ustawiała się więc cała koalicja, z Józefem Kaflem, mechanikami i kilkoma młodszymi chłopakami. Tymczasem ja, jako najlepszy zawodnik, miałem prawo liczyć na to, że motocykl trafi do mnie. Początkowo nie dano go jednak nikomu. Na pierwszy mecz pojechaliśmy do Świętochłowic, gdzie uzbierałem 13 punktów, czując już jednak w ostatnim biegu problemy z gaźnikiem. Drugie spotkanie mieliśmy w domu. Zacząłem od zwycięstwa, drugi wyścig również wygrałem, znów jednak pod koniec czułem, że coś nie gra. I faktycznie nie grało – koledzy mechanicy mieli zmienić pękniętą gumę od gaźnika, tymczasem nałożyli… tę samą. W kolejnym biegu, gdy znów prowadziłem, motocykl zaczął słabnąć, a ja podniosłem rękę, by zasygnalizować problem ze sprzętem. Jeden zawodnik mnie ominął, drugi mnie ominął, ale ten trzeci przybombił. Nazywał się Grabarz i jeździł niekiedy w parze z Kościechą. Prawda, że groźny duet? No więc motocykle fruwały w powietrzu, a ja złamałem za jednym zamachem obojczyk, łopatkę i trzy żebra. Leżałem później taki połamany w szpitalu, gdy odwiedzili mnie ze spuszczonymi głowami Jurczyński i mechanik Łukasz Janiec. Przynieśli pół litra gorzały, żeby przeprosić za założenie tej samej, pękniętej gumy. Nie miałem nawet siły, by wody się napić, a ci chcieli częstować gorzałą.

W tym okresie trudniłem się ogrodnictwem i niewiele wcześniej posadziłem goździki. Działo się to koło 10 kwietnia, a na dworze panowały jeszcze ujemne temperatury, trzeba było palić w piecu. Sam nie mogłem nic robić, poprosiłem więc działaczy Włókniarza, by wysłali do mnie klubowego pracownika, który mieszkał w pobliżu, a w przeszłości sam zajmował się ogrodnictwem, zatem profesję znał. Odmówili mi pomocy. Tak więc leżałem w szpitalu i patrzyłem za okno, na białe dachy, myśląc o swoich świeżo wsadzonych goździkach. Gdy w końcu wyszedłem, zacząłem się zastanawiać: dla kogo mam jeździć, dla kogo łamać kości? I za jakie grzechy!?

Świadomość ludzka była wówczas taka, że badylarze zbijają fortunę, a tu taki facet jak ja zapragnął robić to, na co komuna spoglądała krzywym okiem, by nie powiedzieć: zakazywała. Byłem wtedy tak zajęty, że nie zauważyłem nawet, jak zaczął się stan wojenny. Zima ostra, a ja pochłonięty pracą przy uprawach. Dopiero po dwóch dniach doszły mnie informacje o sytuacji w kraju. Nie można było autem jeździć, to zakładałem dres i biegłem siedem kilometrów w jedną stronę, by dołożyć do pieca. Na rogatkach stały opancerzone skoty, a jeździli tylko żołnierze, taksówkarze i ormowcy. Śmiszne to były czasy. Żona wysłała mnie raz do sklepu, więc zacząłem biec dla rozgrzewki. Odwracam się, a tu żołnierze już za mną gonią, bo myśleli, że uciekam, choć nie wiedzieli, dlaczego i przed czym. Nim się wytłumaczyłem, sklep już został zamknięty.

Nigdy wówczas nie było wiadomo, kto na kogo kabluje. Ale wszyscy to koledzy. Żona jednego zawodnika, która przychodziła do nas w gości, po dłuższym dopiero czasie przyznała się, że ją Służba Bezpieczeństwa zwerbowała i w każdy poniedziałek w kawiarni Ludowa zdawała relację, co przywoziłem z Anglii i co mówiłem.
– To teraz dopiero mi o tym gadasz!?
– Tak, ale ja nigdy nic złego na ciebie nie powiedziałam. Znudzili się w końcu i przestali mnie męczyć.

Jeden z lotów do Anglii. Siedzę sobie na Okęciu, baraki jeszcze takie stały, i kolejka. Przyszła pora na mnie, a tu zabierają mi paszport i każą czekać. To sobie siadłem i czekam. Wszyscy już odprawieni, a do budki wchodzi jeszcze dwóch wopistów i ten mój paszport wyrywają sobie z rąk do rąk. W końcu jeden mnie zawołał.
– Masz. Leć – zakomunikował.
– Może trzeba, żebym coś wyjaśnił? – grzecznie zaproponowałem.
– Spierdalaj!!!

Okazało się, że prezes Włókniarza użył swoich znajomości, by mi ten paszport zabrać, jednak na moje szczęście jeden z wopistów okazał się mądrzejszy od kolegi. A może po prostu silniejszy? Nie wiem, w każdym razie poleciałem.

W połowie lat 80. ślizganie się na żużlu traktowałem już tylko jako zabawę, bo żyłem z ogrodnictwa. Nastały czasy wczesnego kapitalizmu. Gdy w 1986 roku kończyłem karierę, wciąż byłem dobrym zawodnikiem, ze średnią powyżej dwóch punktów na bieg. Gdyby więc w klubie panowała większa kultura, mógłbym się tak bawić i do czterdziestki albo i dłużej. W końcu trzymałem się kondycyjnie, biegałem, a przez zimę potrafiłem wrzucić do pieca 150 ton mułu węglowego, by później połowę z tego jeszcze wyrzucić. Byłem sprawny, ale skoro w klubie panowały rządy laików, to po co jeździć?

W 1987 roku mnie i Andrzejowi Jurczyńskiemu zorganizowano pożegnalny turniej. Symbolicznie przekazałem wtedy swój plastron młodemu, ale już od kilku lat jeżdżącemu chłopakowi, Sławkowi Drabikowi. O Sławku opowiem jednak nieco później.

MAREK CIEŚLAK, WOJCIECH KOERBER

Książkę można nabyć przez internet – m.in. na stronie www.empik.com, a także na www.labotiga.pl – w księgarni internetowej krakowskiego wydawnictwa SQN.