Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Telefon zagrał podejrzanym numerem. Odbieram, po drugiej stronie dzień dobry, mówi Łukasz Malaka. Malaka… Malaka… Twardy dysk ukryty pod czaszką skanuje dane i po chwili bingo. Oczywiście, „Tygodnik Żużlowy”. Przed laty gość potrafił zapełnić pół numeru. Tak więc: dzień dobry, właśnie z redaktorem Wojtkiem Koerberem uruchomiliśmy nowy portal z publicystyką żużlową. Chcemy się rozwijać, zobaczymy, co zdziałamy, ale spotkaliśmy się z pozytywnym odbiorem, było by miło, gdyby Pan z nami współpracował, zaprosiliśmy już Przemysława Sierakowskiego i Tadeusza Szylara.

Kilka dni później zobaczyłem na stronie „po-bandzie” tekst Bartka Czekańskiego ozdobionego fotką autora w kevlarze, jakby żywcem ściągniętego z aktualnego grzbietu trenera Piotra Barona. Pomyślałem, że twórcy portalu zakładają oto żużlowy, dziennikarski uniwersytet trzeciego wieku. Ale natychmiast pojawił się gość, którego nienawidzę, bo zawsze pojawia mi się kiedy jest najmniej potrzebny, czyli mój osobisty pesel. Sierakowski, Czekański, Szylar. Niegdyś pisaliśmy razem, a było to w czasach kiedy żużlowcy jeździli w skórach a nie kevlarach, Tomasz Gollob był rokującym juniorem. Po torach przed meczami nie kręcili się faceci w marynarkach i gumofilcach, zwani komisarzami, ani niunie zwane podprowadzającymi. Piękne i romantyczne to były czasy. Przede wszystkim pozycja drużyny w krajowej hierarchii zależała wyłącznie od wyniku osiągniętego na torze. Perfekcyjnie działał system spadków i awansów, a baraże stanowiły prawdziwą wisienkę na torcie, będąc oczekiwanym przez wszystkich zwieńczeniem sezonu. Nikt nie chciał spadać, ambicją wszystkich był awans.

A dziś? Ech, dziś jest inaczej. Miejsce w hierarchii niekoniecznie wyznacza sportowa klasa i wyniki sportowe. Promocję można uzyskać nawet wtedy, gdy nie udało się to na torze. Wiedzą coś na ten temat chociażby w Grudziądzu, czy Częstochowie. Tak zwane „dzikie karty” , zaproszenia, licencje, to nasza żużlowa codzienność. Cóż, jak to mawiają kijem Wisły, Odry, Brdy czy Wisłoka nie zawrócisz. Ale w tej nowej rzeczywistości pojawiła się oto nowa jakość. Klubowi prezesi, którzy jeszcze do niedawna rzucaliby się na możliwość awansu lub utrzymania się w lidze przy „zielonym stoliku”, co elegancko nazywa się „zaproszeniem”, teraz kalkulują i liczą. Liczą, błogosławiąc nauczycieli matematyki, że chociaż tę sztukę trudnej dziedziny wiedzy udało im się skutecznie opanować. Stąd taka, a nie inna sytuacja w I lidze żużlowej. Po znanych kłopotach Stali Rzeszów, zostało w niej siedem drużyn. To niefortunna sytuacja, sprawiająca, że rozgrywki robią się karłowate. Nie chce tego ani GKSŻ, ani sponsor strategiczny, ani telewizja, która pragnie sprzedawać produkt możliwie wysokiej jakości. No więc zaczęła się „łapanka”. A tu klops.

Kraków i Piła wyleciały z I ligi i zanim do niej wrócą, muszą się pozbierać finansowo. W Krośnie galicyjska bieda, Rawicz to filia Leszna, a tam mają ekstraligową ekipę z aspiracjami, więc mają na co wydawać pieniądze. Nadzieja na skuszenie Opola, Poznania i Bydgoszczy też umarła, bo tam próbują się odbudować, ale małymi krokami. Policzyli i doszli do wniosku, że ich na tę zabawę nie stać. Wolą więc awansować w przyszłości, po sportowemu. Jak ognia chcąc uniknąć długów, których spirala może doprowadzić do klęski.  

Z drugiej strony żużlowe długi mogą jedynie wzbudzić śmiech prezesów czołowych klubów naszej piłki kopanej. Podczas gdy kibice Stali gotowi byli niemal wywieźć na taczkach prezesa-dobrodzieja, któremu w kasie nie zgadzają się, zdaje się niecałe dwie bańki i klub pomimo wygrania II ligi, nie pojedzie decyzją władzuchny w wyższej klasie, w Krakowie zarząd Wisły „zgubił” gdzieś baniek czterdzieści. I wszyscy dosłownie, stają na głowie i nie tylko na niej, aby klub nie upadł, a piłkarze nie musieli rozgrywać ligowych spotkań gdzieś na pastwiskach terenowej ligi pszenno-buraczanej. W akcje finansowej pomocy włączyli się prawnicy, działacze, biznesmeni, kibice, a nawet potencjalni rywale z owych klas A czy B, w tym tak znane na piłkarskim rynku firmy, jak nie przymierzając Tempo Rzeszotary. I wiele wskazuje na to, że pomimo iż czterdzieści milionów rozpłynęło się we mgle wraz z panią prezes Wisła jednak nie popłynie ku dołom krajowego futbolu i pozostanie w ekstraklasie. Wyobrażacie sobie taką sytuację w żużlu? Gdzie Rzym, gdzie Krym, chciałoby się zapytać. Cóż, życie…

ROBERT NOGA