Kacper Woryna. fot. Przemysław Gąbka/ PGE Ekstraliga
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Kolejna runda Ekstraligi, start zaplecza, indywidualne mistrzostwa eWinner 1. Ligi, kołomyja z terminami i gośćmi, oj sporo się działo w ostatnich dniach. Bywało i śmieszno i straszno, a dla niektórych radośnie. I wcale nie dlatego, że nic tak nie cieszy jak cudze nieszczęście. Szczególne powody do zadowolenia mają tym razem w Lublinie i Tarnowie. W Częstochowie mała zadyszka,a w Gdańsku powrót do przeszłości. Działo się tym razem.

Stosunkowo najmniej ciekawego o dziwo w Rybniku. Po ostatnim ciężkim boju z szukającym formy Gorzowem, niektórzy chyba uwierzyli, że ROW co mecz u siebie będzie skutecznie straszył rywali. Bolesna, kolejna już weryfikacja przyszła w miniony weekend. Rybniczanie przyjmowali Unię Leszno i byli bardzo gościnni. Niespecjalnie przeszkadzali gościom w sięgnięciu po swoje, z wyjątkiem objawienia sezonu – Roberta Lamberta. Brytyjczykowi wyraźnie służą, duża liczba startów i rola lidera zespołu. Jedzie na luzie, bez presji a do tego bardzo skutecznie. Coś mi mówi, że w przyszłym oknie transferowym, przed startem nowego sezonu, to będzie gorący towar. Zawodzi Kacper Woryna, ale czy na pewno? Kacpra stać na wyniki solidnej drugiej linii i prawie takie osiąga. U siebie mógłby dorzucić znacznie więcej, na wyjeździe nieco bardziej zaznaczać udział w meczach, ale wyraźnie widać brak prędkości i solidne nieporozumienie sprzętowe Kacpra. Kibice widzieli w nim lidera Ekstraligowej ekipy. Czy nie nazbyt życzeniowo? Z całym szacunkiem, ale po kolejnym roku terminów w niższej lidze, Woryna ma problemy. Zastanawiam się, czy na pewno posłużyła Kacprowi wierność barwom. Dziś to jednak puste gdybanie. Worynę stać na lepsze wyniki o ile dogada się z motocyklami, tylko to wciąż mało, by zespół utrzymał się w lidze. Tak wygląda na dziś brutalna prawda, choć możliwe, że jeszcze dwa, trzy razy rybniczanie urwą coś rywalom u siebie.

W Lesznie słabiej Koldi. Niestety, znowu słabiej. W reamie dowodzonym przez Cegielskiego mają o czym myśleć. Nadal szukać, czy przyszła pora na radykalne ruchy sprzętowe, może próbę z produktami konkurencyjnego tunera? Robi się nieciekawie, choć daleko by przypuszczać, że już ma powody do zadowolenia Brady Kurtz. Lidsey czyni postępy, a Kołodziej za chwilę się pozbiera i dostanie na to tyle czasu od Barona ile będzie potrzebował.

We Wrocławiu nudy. Przyjechał GKM i nie powalczył. Cytując klasyka, jak Łaguta kaman, to reszta noł. I tak też było teraz. Młodzież grudziądzan jechała tak, że tym razem stanowiła obiekt drwin, no może drwinek, komentatorów TV. Faktem jest jednak, że w kadrze się nie łapali i nie mówimy o kadrze Dobruckiego. Gospodarze bez większych dziur, z lekko przebudzonym na niezbyt wymagającym tle Fricke. Tylko czy symptom trwalszej tendencji, czy wynik słabości rywala – nie pora oceniać. Zbyt wcześnie. W GKM razi jeszcze jedna rzecz. Chaos i brak pomysłu taktycznego na prowadzenie drużyny w meczu. Lachbaum znowu zaliczył wycieczkę, a aż prosiło się, by już w 3. serii spróbować Rosjanina. Brakło odwagi, przewidywania, myślenia? Czegoś na pewno. No i juniorzy. Zdaniem Kościechy, to miał być ich sezon. Swojsko i skutecznie – tak to miało wyglądać, a tymczasem bliżej chłopakom do Kłosoka niż Świdnickiego. Czemuż to panie trenerze, chciałoby się usłyszeć odpowiedź. I jeszcze prośba, by nie napisać apel do kibiców, pomstujących na Buczka. Pisałem o tym wcześniej, powtórzę teraz. Po takim dzwonie i kontuzji jak ta Krzyśka z crossu, powrót na tor jest w jego wypadku błyskawiczny, ale to nie jest równorzędne z powrotem do poprzedniej skuteczności. Hampel zbierał się po takiej kontuzji pełne dwa sezony a i dziś nie do końca wrócił do dawnej świetności, miewając najwyżej przebłyski. Krzyśkowi należy dać czas i cierpliwie czekać, a jeśli będzie jeździł słabiej niż do tego przyzwyczaił, to po dwóch seriach należy budować Lachbauma, pozwalając Rosjaninowi na regularne 2/3 biegi w każdym meczu. Tylko tyle i aż tyle.

W Częstochowie mała zadyszka. Czyżby więc kolejne po Chomskim i Śledziu, publiczne linczowanie i zwalnianie szkoleniowca, jeszcze chwilę temu tak docenionego chóralnymi śpiewami patriotycznej pieśni o zabarwieniu emocjonalnym „Sto lat”? Nie sądzę, by prezes Świącik pozwolił, choć raz już w poprzednim roku nie znalazłszy trenera w zasięgu wzroku, sam musiał wystąpić publicznie i brać na klatę domową porażkę. Zdaje się było wtedy nieco Mrozkowo, bo to i o samodzielnym przygotowaniu toru przez prezesa coś tam padło i kilku innych pomysłach, na szczęście niezrealizowanych w praktyce. To jednak potwierdza i taką regułę, że prezesom, większości, zdecydowanej większości, wciąż trudno wznieść się na obiektywizm i nie kibicować tak wyraźnie prowadzonym klubom. Zawiedli Doyle i Holta.

Wśród lubelaków pierwsze skrzypce zagrali w duecie Grisza Łaguta z Zagarem, wspierani dzielnie przez Michelsena. Było ostro, dramatycznie i na koniec radośnie dla przyjezdnych. Nawet przypadkowy i wynikający wyłącznie z ferworu walki, upadek Przedpełskiego dający gospodarzom drugie życie, ostatecznie nie pomógł. Jak tak dalej pójdzie, to może menedżer Jacek Ziółkowski, co wyjazd zostanie w domu, naturalnie broń Boże z powodów zdrowotnych. Ot po to tylko, by jego podopieczni kończyli zmagania z takim skutkiem jak pod Jasną Górą. Paradoksalnie to Częstochowa wygrała ten mecz 9 do 6. Skąd tak? Bo zarówno w indywidualnych wiktoriach, jak też śliwkach pokonali gości w takim stosunku. Tylko, że przyjezdni dowożąc trójki, jednocześnie zwyciężali zespołowo – ot i cała tajemnica.

Na koniec kolejki miał być prawdziwy wybuch, eksplozja emocji, kumulacja żużlowej sztuki i dramaturgii, a wyszedł trochę strzał z kapiszona. Zielona Góra, tym razem dogadana z torem, już od pierwszego wyścigu budowała więcej niż wyraźną przewagę. Zanim goście się połapali, a ściśle ich liderzy w osobach Zmarzlika i dubeltowego, bo gościa wśród gości Jacka Holdera, było już po zawodach. Na koniec tylko 10 oczek różnicy, choć z przebiegu rywalizacji zapowiadało się sromotne lanie gorzowian. Nie było odsuniętego Kasprzaka, nie istniał wymieniony po 2 biegach Thomsen, Karczmarz tym razem objawił się jako mnich z klasztoru Shaolin i zademonstrował umiejętności karate, choć po wyścigu, to jeszcze na torze, na tyle wystarczyło młodemu waleczności, za co został odpowiednio doceniony przez arbitra, więc i rezultat nie mógł być lepszy. Do beczki miodu dorzucę tym razem łyżeczkę dziegciu trenerowi Żyto. Skoro zawody były rozstrzygnięte, a Lindbaeck i Jepsen Jensen nie błysnęli w swych ostatnich wyścigach, to należało dać szansę Krakowiakowi w XIV. Efekt najwyżej byłby taki sam punktowo, ale młody otrzaskałby się w praniu z presją i na kolejny mecz mógłby być jak znalazł w nominowanych. W rewanżu sprawa mimo wszystko otwarta, bo należy pamiętać, że Iversen mozolnie się budzi, a Thomsen u siebie to zupełnie inna jakość od tej z derbów, no i Kasprzak w odwodzie. On też w ubiegłym roku długo się budził, ale kiedy wreszcie odpalił, to palce lizać. Dojdzie do powtórki? Któż to wie.

Przy okazji tego spotkania Mirosław Jabłoński i Tomasz Dryła przekonywali, że problemem Stali mogą być limitery. Coś pewnie jest na rzeczy, choć mnie bardziej zastanowił wtręt Mirka. Tenże bowiem stwierdził był, że owe limitery nakazano montować, ale nikt nie kontroluje ich sprawności, a jemu zdarzyły się i takie, które robiły „na sztukę”, bo nie odcinały motocykla po wkręceniu ponad 13.500 obrotów. Czyli co teraz? Nowa fucha w żużlu. Komisarz do spraw sprawności limiterów. Znając możliwości i zapędy marynarek z GKSŻ i Ekstraligi – kto wie. Faktem jednak, że nieodgadnione spadki mocy i przerywanie, czy wręcz odcinanie silników jest zmorą bieżącego sezonu i zapewne nie bierze się bez przyczyny.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI