Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

„Mam was już dosyć.
Resztką sił gonię
I nawet pieśni nie cieszą mnie
Jak łódź podwodna
Na dno się schronię
Nikt nie namierzy łodzi na dnie”

To fragment wiersza Włodzimierza Wysockiego. Rosyjskiego, a właściwie radzieckiego, poety i barda, na stałe mieszkającego we Francji. Te słowa oddają jesienne przygnębienie, nostalgię i smutek. Nie tryskają bynajmniej optymizmem. Bardziej skłaniają ku depresji. To dobry czas dla samobójców jak mawiają światlejsi. Nie, nie. Nie łudźcie się. Nie wybieram się jeszcze na ciemna stronę mocy. Przynajmniej nie mam takich zamiarów. Skoro jednak wspomnienia, reminiscencje i czas na podsumowania, to i ja o takowe się pokusiłem.

Czymże więc ekscytowaliśmy się od listopada poprzedniego roku? Najpierw bezruchem na rynku transferowym i rzekomą opieszałością w tej materii prezesa ROW-u Krzysztofa Mrozka. Niby kasa była, niby chętni byli, tylko efektów polowania nie stwierdzono. Czemu więc owa opieszałość o ile w ogóle miała miejsce? Ano dlatego, że beniaminek, przy braku łakomych kąsków na rynku, miał w tym okienku wyjątkowo trudno i to na koniec okrutnie się na Ślązakach zemściło. Potem doszły jeszcze zawirowania z Gregiem Hancockiem. Początkowo odsądzano rybnickiego bossa od czci i wiary, za to, że niby Amerykanina kontraktować nie potrafi. Potem wszyscy, zgodnie współczuliśmy żonie Herbiego, gdy ten poinformował o jej problemach onkologicznych. Hancock zakończył czynne ściganie i po Amerykanach zostało wspomnienie. Barwne, medalowe, wieloletnie ale jak po reprezentantach kraju kiwi – tylko wspomnienie.

Dalej przyszły rybnickie zawirowania trenerskie. Piotr Świderski, którego już ogłoszono coachem, wywołując przy tym lawinę dyskusji z cyklu „po co mu to było”, nagle przestał być szkoleniowcem ROW-u, zanim jeszcze zaczął. Z łapanki trafił więc naprędce Lech Kędziora, który nie miał ochoty dzielić obowiązków z nikim innym pod skrzydłami nomen omen Witolda Skrzydlewskiego. W trakcie było jeszcze zamieszanie z Jarkiem Hampelem, takoż z Rybnikiem w tle. Leszno postanowiło, mimo perturbacji, albo jak kto woli turbulencji z kontraktami Emila i Pitera, wypożyczyć Małego w Polskę, wskazując paluchem Rybnik, jako miejsce docelowe. Najpierw krytykowano więc prezesa Rusieckiego, za rzekomo nieetyczne postępowanie wobec Jarka. Mieszano z błotem rzekomo nielojalnych i nakręconych na kasę Rosjanina i Polaka, odsyłając nawet jednego z nich na wózek do Tesco. Potem przyszła pora na Mrozka, bowiem ten, nie mając Hancocka, pozwalając się wpuścić w maliny dowcipnisiowi z esemesem od rzekomego Crumpa, który to ogłosił był swój come back, nie zdołał przekonać Hampela, mimo wskazania z Leszna.

A Mały? Ten zrobił woltę, trafiając ostatecznie do Motoru Lublin, czym wywołał… kolejne zamieszanie. Zagar miał spakować dobytek i głośno zagrozić wyprowadzką, obrażony, że sam musiał rezygnować z części pieniędzy, bo pandemia i nie będzie kibiców na trybunach, a teraz klub znajduje dużą kasę na ściągnięcie byłego medalisty IMŚ. Inni tak głośno nie narzekali, ale już taki Jamróg, liczący na odbudowanie w Lublinie, po sezonie był mocno rozczarowany i sfrustrowany. Miesiąc publicznie za wiele nie powiedział, ale i on ma powody, by nie zaliczyć mijającego sezonu do atomowych w swoim wykonaniu, po trosze również za sprawą wypożyczenia Hampela z Leszna.

A propos – kasa. Kiedy gruchnęła wieść o pandemii wszyscy drżeliśmy o to, czy w ogóle rozgrywki ruszą. Termin przekładano kilka razy. Po drodze odbyły się tyleż ekspresowe, co w mojej ocenie nie do końca osadzone w przepisach prawa, renegocjacje wcześniej zawartych kontraktów, które z tego powodu, w zasadzie uznano za niebyłe. Zawirowania miały miejsce głównie na dworze królowej Unii. Tamże prezes klubu, pospołu z szefem wszystkich szefów rozpuszczali w eter Hiobowe wieści o ledwie 20% budżecie w porównaniu z poprzednim sezonem, a to o możliwym bankructwie, przy tym informując o niechęci dwójki liderów do zmiany stawek. Efekt był. Większość twierdziła, że zbuntowani zawodnicy, w imię uczuć wyższych, powinni startować nawet za darmo. Tego akurat nie skomentuję. Poradzę jedynie wyobrazić sobie, jak każdy z nas zareagował by na propozycję szefa, by od tej pory zasuwać za free, nawet w imię rzeczonych wyższych wartości. Koniec końców Emil nie zatrudnił się we Flat Tracku, zaś Piter nie został widlakowym w Tesco i wszystko zakończyło się porozumieniem, także z chwilowo nadąsanym o Hampela menago Piotrem Baronem. 

Wreszcie Drużynowe Mistrzostwa Pandemii – mimo perturbacji – ruszyły. Nie do końca po naszej, kibiców myśli, bo bez udziału widowni na stadionach. Telewizja transmitowała, tyle że w płatnych kanałach. Była szansa wypromowania i zaistnienia dyscypliny w ogólnym odbiorze, ale z tej nie skorzystano. A klimat sprzyjał. Oprócz żużla niewiele, właściwie zaś nic się nie działo w sporcie. Okazja była ale się zmyła. Jak wiele. Ponaigrywaliśmy się jeszcze ociupinkę z zasad reżimu sanitarnego, a to choćby braku możliwości kąpieli po meczu, co u takich futbolistów, nieco później, nie występowało, a to z konieczności okrojenia teamów, czy zachowania odległości. Co dowcipniejsi dworowali sobie, że zupełnie zanikną emocje, jeśli po starcie chłopaki ustawią się gęsiego i tak dojadą do mety, naturalnie zachowując dystans. Paradoksalnie niewiele się pomylili. Z czasem wróciliśmy na trybuny, a niektórzy restrykcje omijali w pomysłowy, acz przysparzający siwych włosów sposób. Słynne sektory podnośnikowe z Lublina. Miały swoich pięć minut. Nawet w świat poszło ciekawostkowe info. Dziś wszyscy wspominamy inicjatywę z uśmieszkiem. Tylko co, jeśli doszłoby do tragedii, a poszkodowany nie dysponował uprawnieniami wysokościowymi? To na marginesie.

No i jeszcze jedno. Polada i doping. Mnie tylko żal zawodnika. Trzymam kciuki żeby się pozbierał, niezależnie od czasu wydania i treści werdyktu. A skorośmy przy Wrocławiu, to była też sprawa przyznania polskiego obywatelstwa utalentowanemu Rosjaninowi, w pakiecie z papierowym małżeństwem tegoż. Chciałbym wierzyć, że to była miłość od pierwszego wejrzenia, a powody przyznania paszportu inne od sugerowanych w komentarzach. I na tym, wybaczcie, poprzestanę.

I słówko jeszcze o umiejętności przewidywania decydentów. Gdy wprowadzano instytucję gościa w ekipach Ekstraligowych, przekonywano, że to tylko na wypadek zakażenia koronawirusem jednego z podstawowych zawodników drużyny. Wszyscy klaskali. Jak było w praktyce – wszyscy widzieli. Czyżby teraz groziła nam powtórka z zawodnikiem, a może tylko fotomodelem przy prezentacji, opłacanym za „gotowość”, do lat 24 w składzie? Czas pokaże. Warto też pochylić się ponownie nad zasadami startu rezerwowego spod numerów 8/16, co sugerował choćby Adam Skórnicki, a za co „oberwał” wykluczeniem podopiecznego Darek Śledź. Dotąd junior z rezerwy może tylko po razie zastąpić kolegów – nominalnych młodzieżowców. Czemuż to tylko tyle? Niech śmiga, skoro ma dzień, a fura klei. I niech się przy tym uczy i rozwija. 

O konkretnych meczach i rozwoju sytuacji nie wspomnę z premedytacją. Każdy ma swoje teorie. Najwięcej kontrowersji, że użyję ulubionego słowa jednego z byłych arbitrów, wzbudzały jednak kwestie regulaminowe, a to ze szczególnym uwzględnieniem roli kata, przepraszam, wymsknęło się, komisarza toru ma się rozumieć i tych rzekomych mikro ruchów pod taśmą. Procedura startu i przygotowanie torów do poprawki, a czy komisarze takimi niezbędnymi są, to patrząc na niektóre tory, choćby w Gorzowie podczas rewanżu ze Spartą, czy w Zielonej Górze podczas spotkania o brąz ze… Spartą – mam wątpliwości. A to nie jedyne przykłady. Powody zupełnie różne takiego, a nie innego stanu nawierzchni, ale komisarz w obu przypadkach zbędny, bo jego obecność niczego sensownego nie wniosła. 

Teraz – już po SoN-ie – można zamykać kramik. Aż do następnego roku, który… nie wiadomo jak się potoczy. U was też strefa czerwona, jak u mnie?

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI