Zdjęcie: Facebook Billy'ego Hamilla.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Billy Hamill – Kalifornijczyk nazywany „Pociskiem” to jeden z symboli przełomu wieków. Jeżdżący dowód tezy, wedle której w latach 90. o tytuł indywidualnego mistrza świata walczyło naprawdę wielu świetnych żużlowców. Dziś Hamill próbuje zaszczepić miłość do speedway’a w swojej ojczyźnie, ucząc tam żużlowego fachu.

Urodził się 23 maja 1970 roku w kalifornijskiej miejscowości Arcadia. Już w wieku pięciu lat przejawiał zainteresowanie żużlem, co w USA nie było znowu takie naturalne. Amerykanów „kręcą” bowiem inne sporty, jak np. ichnia odmiana futbolu, baseball, czy hokej na lodzie. Hamill jednak od małego był zdeterminowany, żeby zająć się akurat czarnym sportem. Jego idolem, jak zresztą innych jego rodaków, był nie tylko Mike Bast, ale przede wszystkim dwukrotny mistrz świata Bruce Penhall. Billy miał za złe swojemu nauczycielowi, że w początkach kariery nie był przez niego tak hołubiony, jak inny znakomity Kalifornijczyk, Greg Hancock. Co warte podkreślenia, równolatek i kumpel Hamilla, z którym w październiku 1988 roku po raz pierwszy przyjechał na Wyspy Brytyjskie.

Hamill zadebiutował w znakomitym zespole Cradley – w którym startowali m.in. Duńczycy Erik Gundersen oraz Jan O.Pedersen – w marcu 1990 roku. Ta data wyznacza początek wielkiej, choć dla niektórych nieco zbyt wcześnie zakończonej kariery „Bulleta”.

Pierwszy mistrz Grand Prix z USA

No właśnie, skąd taki przydomek? Hamill niczym pocisk z wielką szybkością zawsze zmierzał do celu. A było nim wygrywanie. Oczywiście, nie zawsze wpadał na metę na pierwszej pozycji, ale nigdy nie odpuszczał. Nieustępliwością oraz zwinnością przypominał gotową do skoku, przyczajoną pumę. Jego akcjami firmowymi były te pod samą bandą.

W 1996 roku jego „ofiarami” okazali się wszyscy zawodnicy ze świeżo powołanego, wówczas sześciorundowego cyklu Grand Prix. Do końca jednak musiał walczyć o złoto z Duńczykiem Hansem Nielsenem. Ten przed finałem na swojej ziemi w Vojens wyprzedzał go o dziewięć punktów. Hamill zatem musiał atakować. Był w więc w pozycji, którą lubił najbardziej.

„Przed zawodami niewielu dawało mu szanse na zdetronizowanie duńskiego Profesora Hansa Nielsena, startującego przed własną publicznością. Amerykanin był tego dnia zdecydowanie najlepszym zawodnikiem. Rządził i dzielił – w przenośni i dosłownie. Startując w ostatnim regulaminowym wyścigu tak pokierował rywalizacją, że na starcie finału A zabrakło czterokrotnego mistrza świata z Danii” – czytamy w „Tygodniku Żużlowym”. Trzecie miejsce zdobył jego kolega z „teamu Exide”, Greg Hancock.

Amerykanie wprowadzili modę na budowanie w rywalizacji o IMŚ zespołów. Jednakowe kevlary, tak samo oklejone busy, wzajemna pomoc w rozgryzaniu warunków torowych i pozostałych rywali – tak w skrócie można podsumować współpracę, której częścią – choć w kuluarach – był także mistrz z 1993 roku, Sam Ermolenko. „Bateryjny”  zespół, wspierany przez firmę Exide zdominował rywalizację rok później. Tyle że Hamilla na pierwszym stopniu podium zastąpił Hancock. Warto dodać, że wówczas swój pierwszy, brązowy medal w Grand Prix zdobył Tomasz Gollob.

Zagraniczna legenda GKM-u Grudziądz

Gdy Hamill święcił swoje największe triumfy, w Polsce reprezentował barwy grudziądzkiego klubu. Co ciekawe, został w nim także, gdy w 1996 roku GKM spadł do II ligi. Tą decyzją zapewnił sobie bodaj wieczny szacunek wśród tamtejszych kibiców.

Charyzmatyczny Amerykanin szybko zaskarbił sobie sympatię fanów. Gromadził tłumy – jego treningi przy ulicy Hallera potrafiło oglądać nawet tysiąc ludzi. Wespół z nieżyjącym Robertem Dadosem przez lata tworzył trudną do pokonania parę. Ich wspólne wyjazdy do kończącego zawody wyścigu oznaczały prawdziwe kłopoty dla przeciwników. Wynik 5:1 był niemal przesądzony.

Kalifornijczyk to bez wątpienia jeden z najlepszych zawodników GKM-u w historii. Przygodę ze startami w Polsce zaczynał jednak w, kierowanym przez ówczesnego milionera Romana Niemyjskiego, drugoligowym ROW-ie Rybnik. W 1993 roku nie znalazł w naszym kraju zatrudnienia, choć – za pośrednictwem „Tygodnika Żużlowego” – bardzo się o to starał. W gazecie można było nawet natknąć się na amerykański telefon do niego. Chętnych nie było. Wreszcie po dwóch sezonach w Gorzowie, Hamill przed swoim mistrzowskim rokiem trafił do Grudziądza.

W trakcie swojej kariery w Polsce ani razu nie zszedł poniżej średniej 2 pkt/bieg, zaś jego statystyka z sezonu 2000 była wręcz powalająca: 2,55.

Były mistrz, a w kieszeniach pustki

Amerykanin w 1998 roku na torze w Bydgoszczy odniósł bardzo poważną kontuzję kręgosłupa. Nie było wiadomo, czy będzie mógł chodzić. Na szczęście kapitalną pracę wykonali bydgoscy chirurdzy, a Hamill w dwa lata po tym koszmarze… zdobył srebrny medal IMŚ, nieznacznie ulegając Markowi Loramowi. Anglik zgarnął tytuł, choć nie wygrał żadnego turnieju Grand Prix, co do dziś jest ewenementem.

W sezonie 2002 walka o światowy czempionat została poszerzona do dziesięciu rund. Fakt ten nie pozostał bez wpływu na stan finansów Hamilla. Po ostatnich zawodach w Sydney Amerykanin zrobił bilans i wyszło mu, że już dalej tego wózka nie pociągnie. Mimo utrzymania się w cyklu, musiał z niego zrezygnować.

– Zadecydowały o tym względy ekonomiczne i niewywiązanie się z umów mojego sponsora (praskiego domu mody CWF – przyp. „TŻ”). Była to dla mnie bardzo trudna decyzja. Być może już nigdy nie powtórzę wywalczenia tytułu mistrza świata, ale po tym, co się stało w sprawie mojego sponsora, nie byłem w stanie stworzyć budżetu na cykl Grand Prix – argumentował później.

„Bullet” swoją decyzją na poważnie rozpoczął dyskusję o zbyt niskich płacach w cyklu, zawiadywanym przez BSI. Można śmiało powiedzieć, że od tamtej pory zbyt wiele się nie zmieniło, a ówczesne apele redaktora Adama Jaźwieckiego o „inną organizację, inny image” imprez Grand Prix do dziś są niestety aktualne. „Dziś Hamill, jutro kto? Przyszłość serii Grand Prix widzę w rozmazanych barwach” – pisał wówczas Jaźwiecki.

Powroty, żeby nauczać, szukać następców

Hamill skupił się więc na rozgrywkach ligowych. W Polsce zdobywał punkty dla dwóch klubów: oczywiście Grudziądza i ZKŻ-u Zielona Góra. W 2007 roku pojechał tylko w jednym meczu zielonogórzan, a gdy przez względy zdrowotne odmówił przylotu na inne spotkanie, stało się jasne, że jego kariera dobiega końca. Ostatecznie po sezonie 2008 zdecydował o rozbracie z czynnym uprawianiem żużla. – Przechowując w głowie myśl, że jeden upadek może wysłać mnie na wózek inwalidzki, wiem, że nie będę już tym samym zawodnikiem, co kiedyś – zaznaczył.

W swoim postanowieniu nie wytrwał zbyt długo. W wieku 42 lat wrócił na tor. Został mistrzem USA, a w 2012 roku pojechał w kadrze swojego kraju podczas Drużynowego Pucharu Świata. W eliminacjach w Lublanie zdobył 10 punktów, w półfinale w Bydgoszczy już tylko dwa. Nieliczni na trybunach kibice mogli jednak na nowo podziwiać charakterystyczną sylwetkę na motocyklu, obarczoną co najmniej kilkoma kilogramami więcej niż w najlepszych, grudziądzkich czasach.

Po zakończeniu kariery Hamill założył w Stanach swoją akademię, szkolącą dzieci w wieku od 8 do 15 lat. Jednym z adeptów był jego syn Kurtis, ale zwłaszcza ostatnie jego wyniki sugerują, że nie będzie z niego żużlowca choćby w połowie tak znakomitego, jakim był ojciec. Największe nadzieje Billy pokłada w trójce: Luke Becker, Max Ruml, Broc Nicol. Czy któryś z nich nawiąże do sukcesów „Bulleta”? Jak na razie, dzięki m.in. staraniom Hamilla, żużel znowu pojawi się w amerykańskim stanie Tennessee. Były mistrz świata pokaże tam młodszym, co mniej więcej należy robić, by pójść w jego ślady.

JACEK HAFKA